środa, 4 grudnia 2024

Skok w bok

Gdybym nie znał prozy Sapkowskiego od trzech dekad, ominąłbym tak arcyszpetną okładkę szeeerokim łukiem.

Produkcje fantastyczne mają to do siebie, że programowo ich okładki muszą po większości tchnąć tandetą i szmirą, żeby kupiło je jak najwięcej szczeniaków. Ze schematu tego wyłamuje się zdecydowana mniejszość. Trudno i darmo. Szczęściem zetknąłem się z AS-em, sam szczeniak, w ’93 roku, bodaj w majowym numerze „Nowej Fantastyki”, gdzie zamieścił sławny, emanujący erudycją i znawstwem literatury fantasy esej Piróg albo nie ma złota w Szarych Górach, który rozjuszył część wyjadaczy z fantastycznego poletka, z Rafałem Ziemkiewiczem włącznie. Zaraz potem trafiłem na opowiadania o wiedźminie – i przepadłem. Jędrne, diablo inteligentne i naturalne dialogi, w których każdy z bohaterów mówi inaczej, umiejętność budowania nastroju (w tym rozśmieszania do rozpuku i wyciskania łez), mistrzowskie łączenie archaizmów ze współczesnym słownictwem i terminami rodem z naszej stechnicyzowanej epoki społeczeństwa opartego na wiedzy, literatura skrząca się aluzjami, dowcipem i odniesieniami do dzieł kultury, niekiedy na nowo, na zasadzie retellingu, opowiadająca legendy i baśnie (exemplum Mniejsze zło) – wszystko to stawia Sapka, jak od lat bywa nazywany w fandomie, na niekwestionowanej pozycji dzisiejszego Sienkiewicza. Inspiracji którym zresztą nie ukrywa.
Choć nie jest to proza na miarę Borgesa, Nabokova czy innego Hessego, nie da się ukryć, że sroce spod ogona nie wypadła. Potrafi oczarować i zmusić do myślenia tudzież wertowania słowników języka polskiego, dostarczając godziwej rozrywki na nietuzinkowym poziomie.

Jak będzie z Rozdrożem kruków? Czy autor utrzymał formę sprzed lat? Nie omieszkam się o tym przekonać. Właśnie odebrałem przesyłkę z paczkomatu i biorę się do lektury. Będę ją sobie dawkował łyżeczkami, żeby za szybko nie połknąć potencjalnej perełki i raczyć się jak najdłużej.
Swoją drogą nie wyobrażam sobie, żeby można było udatnie przełożyć go na inne języki. Choć przecież się tłumaczy. Udatnie, czyli oddając smaczki
– a imię ich legion – polszczyzny w wydaniu AS-a polskiej fantastyki. Polszczyzny przepysznej. Chrupiącej. Wyśmienitej, że palce lizać. © Paweł Jarosław Kamiński 4.12.2024

czwartek, 7 listopada 2024

Taka piękna wydmuszka

W świecie anglojęzycznym w 2011 roku nakładem wydawnictwa Zondervan  ukazały się dwie swoiście bliźniacze, komplementarno-polemiczne względem siebie szczuplutkie prace: For Calvinism (Za kalwinizmem) Hortona oraz jej apofatyczna siostra Against Calvinism (Przeciw kalwinizmowi) Rogera Olsona (znanego u nas z ogłoszonej drukiem w 2003 roku 692-stronicowej broszurki pt. Historia teologii chrześcijańskiej). Duet z miejsca zdobył uznanie czytelników i zyskał status lektur obowiązkowych dla każdego, kto interesuje się debatą na linii arminianizmkalwinizm. Bliźniaczość polega na zbliżonym projekcie okładek, identycznej liczbie stron (dwieście osiem), kurtuazyjnym geście w postaci zawarcia słowa wstępnego przez autora antytetycznej pracy, jednakowym układzie graficznym wnętrza etc.

Jak wskazują tytuły, książki są względem siebie ideowymi negatywami, przy czym autorzy właściwie cały czas poruszają się w ramach stanowisk wypracowanych przez reformację w XVI wieku i na początku XVII: za datę graniczną można by uznać synod w Dort (1618-19), podczas którego niejako uszczegółowiono różnice między dwoma stronnictwami, reprezentowanymi dziś przez Hortona i Olsona, tak jak illo tempore na soborach: nicejskim, konstantynopolitańskich (trzy pierwsze) i chalcedońskim, sprecyzowano poglądy dotyczące bóstwa Chrystusa i osobowości Ducha Świętego. W ogniu sporów klarują się i niuansują definicje i terminy, dzięki czemu łatwiej zająć świadome stanowisko w danej sprawie. Co niektórzy z kolei uważają, że mocne skrystalizowanie poglądów stanowi przyczynę wielu niepotrzebnych sporów, które na przestrzeni stuleci wielokrotnie rozdzierały łono chrześcijaństwa.

W minionym roku słowo ciałem się stało: oficyna Tolle Lege w ramach serii „Intelektualne wstrząsy” wypuściła Za kalwinizmem Michaela Hortona. I choć pierwsza część lustrzanej dylogii ujrzała światło dzienne po polsku, a druga pozostaje jedynie w zasięgu osób dobrze władających angielszczyzną, to jednak również myśl Hortona lepiej przyswoić sobie z oryginału niż za pośrednictwem tego przekładu, któremu kudy do wersji amerykańskiej.

Z tego, co mi wiadomo, w swoim czasie rysowały się plany opublikowania tłumaczeń obu pozycji, co byłoby znakomitym posunięciem, analogicznym do zabiegu poczynionego przez zaoceanicznego wydawcę. Ostatecznie jednak projekt nie wypalił i książka Olsona, napisana z perspektywy arminiańskiej, nie doczekała się księgarskich półek w naszym kraju. I raczej nie doczeka, bo nie zanosi się na zmianę stanu rzeczy. Czyżby nasi arminianie byli mniej zorganizowani? Bardziej rozproszeni? Gnuśni? A może po prostu rodzimi kalwiniści mają znacznie większe parcie na druk opracowań apologetycznych? Odłóżmy te pytania na bok i przejdźmy do oceny jakości polskiego tłumaczenia. Jerum pajtasz, co tu się nie wyprawia!

Garść uwag ogólnych
Trudno mówić o niedociągnięciach czy niedostatkach przekładu. Tłumacz zawiódł na całej linii. Czytelnik napotyka całą masę miejsc, gdzie albo kuleje polszczyzna (zwichnięta składnia, usterki ortograficzne, niedociągnięcia z dziedziny przecinkologii zmuszające do ponownego czytania co poniektórych zdań), albo brakuje płynności logicznej w obrębie poszczególnych akapitów (kłopoty z akcentem zdaniowym), albo rzucają się w oczy błędy translatorskie wynikające z niezrozumienia oryginału (chybione, niezgodne z kontekstem odczytania lub trafiające się zbełtane zdania, których jasność i sens pozostawiają sporo do życzenia). Wszystkie te rysy i skazy zauważyłem nie przez żmudne kolacjonowanie translatu z oryginałem (gdzieżby mi się chciało), lecz najzwyczajniej w świecie w trakcie lektury polskiej wersji książki. Felery raziły w oczy na tyle, że w pewnym momencie jąłem zakreślać sobie (tak, piszę po wielu książkach, ale sza!...) jaskrawsze przypadki i dopiero w razie konieczności, dla uchwycenia sensu danego ustępu albo sprawdzenia podejrzanego miejsca, porównywać z tekstem angielskim.

Zrazu chciałem zredagować dużo krótszą recenzję, ale gdy zagłębiłem się w lekturze i niektóre urywki przeczytałem dwu-, trzykrotnie, począłem dostrzegać liczne kiksy nawet w tych akapitach i zdaniach, gdzie już wcześniej, po pobieżnej lekturze, znalazłem był spękania. Książka zaroiła się od nich i wbrew pierwszemu, nie najlepszemu wrażeniu okazało się, że wertepów językowych i translatorskich jest w niej więcej. Znacznie więcej. Całe multum. Wszelkiej maści, kategorii i autoramentu. No, tegom się nie spodziewał. Postanowiłem tedy krytykę rozszerzyć.

Kiedy przekładacz poprawnie odczytuje myśl Hortona, tłumaczenie jest szkolne, słownikowe i pozbawione polotu. W innych przypadkach, a tym na imię legion, już to nazbyt często idzie zbyt niewolniczo w ślad za oryginałem, już to zmyśla tam, gdzie go nie rozumie. A tym samym bynajmniej nie pomaga autorowi, przeciwnie — mimowiednie kopie pod kim dołki. Nie czuje języka polskiego, nie porusza się w nim swobodnie ani nie potrafi dobierać odpowiednich słów i wyrażeń. Nie ma refleksji nad stosownością danego leksemu czy frazy w deliberacjach autora. Nie potrafi udatnie odtworzyć zadanego przewodu myślowego. Słowem, brak mu dwóch zasadniczych umiejętności translatorskich: dobrego zrozumienia języka wyjściowego (a co za tym idzie argumentacji autora) i umiejętnego, płynnego wyrażenia treści oryginału w języku docelowym.

W polskiej odsłonie wywód prowadzony jest niespójnie, średnio wiadomo, co z czego wynika i do czego autor się odnosi się w kolejnym zdaniu. Przez to wypowiedzenia łączą się ze sobą sztucznie, jakby przynależały do różnych tekstów. Bardzo źle się stało, że za robotę wziął się teolog zamiast profesjonalnego tłumacza. Wskutek takiej decyzji wydawcy Horton jawi się nam jako teolog raczący czytelnika chaotycznym zlepkiem zdań, bombardujący niezbornymi komunikatami. Niepoukładany.

Podobnie jak nie mieli szczęścia do polskich przekładaczy choćby akuszer dekonstrukcjonizmu Derrida (vide M.P. Markowski, «Przy ryzyku, że będzie to zaskoczeniem». Uwagi o tłumaczeniu Derridy, „Literatura na Świecie” 1998, nr 11-12, s. 248-261) czy zdegenerowany Markiz (R. Engelking, O polskim Sadzie, „Literatura na Świecie” 1995, nr 8-9, s. 332-349; A. Siemek, Sade w piekle chichocze (a ja biję na alarm), „Literatura na Świecie” 1999, nr 4, s. 245-264) — choć akurat w tym drugim przypadku żadna to strata — którym nasi spaprali robotę i zszargali opinię autorów piszących z głową i sensem, tak też oficyna Tolle Lege wyświadczyła niedźwiedzią przysługę amerykańskiemu teologowi. Dla subtelnego czytelnika polskiego sprawia tenże wrażenie mętniaka, dokonstrukcjonisty albo cymbała. Kto dobrnie do końca książki, może oszołomiony z ręką na sercu, a drugą łapiąc się za głowę, zakrzyknąć: Koniec i bomba, a kto czytał (szukając sensu i klarowności), ten trąba!

Dawnom nie widział takiej jatki. Nagromadzenie kalectw i niedołęstw językowych oraz baboli translatorskich szokuje. Polski Horton przywołuje wspomnienia lektur przekładów tandetnych horrorów, którymi raczył nas dom wydawniczy Phantom Press w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Ale to były szalone czasy chaosu i wolnej amerykanki na rynku wydawniczym, dziś powinno być zupełnie inaczej. I poniekąd tak właśnie jest: szereg co rzetelniejszych oficyn dba o przekłady, starannie dobiera tłumaczy, eksponuje ich nazwiska na okładce, świadomość znaczenia, wkładu i współautorstwa tłumacza wzrasta w społeczeństwie. Zmiany te jednak najwyraźniej nie zostały zauważone przez większość wydawnictw, ze szczególnym wskazaniem na środowiska mniejszości wyznaniowych. Jak powieścidła Guya N. Smitha we wspomnianej oficynie, Za kalwinizmem to również horror. Tyle że translatorski.

Tłumaczenie to sztuka interpretacji, tropienia sensu i operowania językiem. Solidny przekładacz non-stop rysuje w głowie ścieżki, którymi mogła biec myśl autora, i wybiera najlogiczniejszą, najtrafniejszą wykładnię, choć rzecz prosta nie chroni to w stu procentach przed mylnym odczytaniem oryginału. Aby nabyć odpowiednich kwalifikacji tłumackich, potrzeba lat pracy (nieraz tytanicznej): ogromu godzin spędzonych na pławieniu się w polszczyźnie, napawaniu się rozmaitymi stylami, wykonywaniu translatorskich wprawek, zaznajamianiu się z usterkami w tłumaczeniach oraz błędami popełnianymi w tekstach autorstwa rodzimych użytkowników języka polskiego, czytaniu opracowań na temat przekładów, lekturach dobrych polskich stylistów. Trzeba po prostu uwielbiać polszczyznę i ojczystą literaturę, interesować się traduktologią (wystarczą dwie, trzy półki publikacji przekładoznawczych, które wprowadzają w arkana sztuki przekładowczej: dziś jest takiej literatury po polsku całe mnóstwo, w tym wydawnictw ciągłych). Naturszczycy w tej branży z pewnością się trafiają, ale ich również nie ominie dużą część ciężkiej pracy przysposabiającej do profesji.

Przekładać zatem mogą daleko nie wszyscy: wymaga to określonych predyspozycji i, przede wszystkim, umiejętności wyrobionych przez lata nauki i praktyki. To niepojęte, że za tłumaczenia łapią się osoby, które mają przekonanie, że skoro czytają i mówią po angielsku, to robota przekładowa nie będzie dla nich żadnym wyzwaniem i nie potrzeba do niej specjalnego nowicjatu przygotowawczego ani głębokich studiów. Nic bardziej mylnego. Ale żeby uznać swoją niemoc i nie pchać się na afisz, trzeba pokory niezbędnej do trzeźwej oceny swoich kwalifikacji. Lub też oceny z zewnątrz, ze strony kogoś znającego się na rzeczy i gotowego wesprzeć autora przekładu krytyką niejawną bądź udostępnioną na forum publicznym, w obu przypadkach skreśloną pro publico bono. Taka pomoc to skarb. Służę uprzejmie.

Dla wielu osób aspirujących do miana tłumaczy barierą nie do przełamania jest przestawić się na podporządkowanie własnego pióra cudzej myśli. Czy taki przeskok wymaga określonych cech osobowościowych? Tego nie wiem, ale z pewnością nie każdy potrafi być kameleonem po piórze. Dla innych taką niepokonaną przeszkodą będzie ubranie rzeczy w ładne szaty poprawnego języka docelowego. Jeszcze innym nie lada problem sprawiać będzie dokładne zrozumienie tekstu oraz przedstawienie go w przekonującej logicznie, spójnej interpretacji.

U tłumacza Za kalwinizmem znać słabo ukształcony język pisany, niewrażliwość na niuanse semantyczne i stylistyczne polszczyzny (ba, nie tylko wykłada się on pod tym względem na subtelnościach, ale i niedomaga w podstawowym zakresie), jak również poważne braki w rozumieniu oryginału: nie nadąża za tokiem myślowym autora, a gdy nadąża, nie potrafi go sprawnie wyrazić środkami języka docelowego. W książce co rusz napotykamy trudności w formułowaniu myśli na gruncie polszczyzny, a każdym razie umiejętności te nie są zdecydowanie na tyle rozwinięte, by publikować przekłady z obszaru dyskursu teologicznego. Jak naocznie można się przekonać, bycie kalwinistą i teologiem (jak jest w przypadku polskiego tłumacza Hortona) nie gwarantuje zrozumienia oryginału ani posiadania kompetencji do przełożenia tekstu na polski. 

Dorozumiana zwierzchność
Publikacja Hortona dotarła do polskiego czytelnika w kształcie, który nie zaznał redaktorskiego ołówka na schwał. Jakie konkretnie zarzuty kieruję pod adresem strony formalnej tego tytułu, która nie pozostaje bez wpływu na odbiór treści, a częstokroć uderza wprost w samą treść?

Choć należy pochwalić unikanie wyszukanych wyrazów „implicytny” i „eksplicytny” na rzecz „dorozumiany” i „wyrażony wprost” (książka Hortona nie wpisuje się w ramy dyskursu akademickiego, lecz ujmuje rzecz popularyzatorsko), to jednocześnie warto zaznaczyć, że dobrze by było przeprosić się niekiedy z synonimami, jak choćby „domyślny”, „domyślnie”, „w domyśle”, „czytaj” „ogródkami”, „nie wprost”, „nie bezpośrednio”, „explicite” czy „implicite”; zauważmy, że dwa ostatnie są powszechniejsze w polskich tekstach niż pokrewne im formy przymiotnikowe. Tu i ówdzie co prawda pojawia się bliskoznaczny ekwiwalent „domyślny” (s. 22, 75), ale nie mające uzasadnienia powtarzanie na niedużej przestrzeni przymiotnika „dorozumiany”, mimo wszystko niecodziennego, jest niezbyt niefortunne i rzuca się w oczy, odciągając uwagę od treści zasadniczej (zob. strony 25, 26, 29 Wprowadzenia).

Synonimia musi być nieodłączną towarzyszką przekładacza, który zamyśla wykonać dobrą robotę: słowniki synonimów i wyrazów bliskoznacznych należą do podstawowego szpeju tłumacza, zawsze trzyma się je na podorędziu jako artykuł pierwszej potrzeby, a nie w odwodzie na wypadek pożaru. Dodajmy, że angielski jest bardziej niż polski tolerancyjny dla powtórzeń. Ale wszystko to furda, do tego wynikająca po części z subiektywnego poczucia swojskości bądź obcości jednostek leksykalnych; po części, gdyż trafność ich użycia w konkretnym tekście zahacza jednak o obiektywizm.

Ciekawą propozycją jest oddanie terminu God’s sovereignty. Miast pójść na łatwiznę i użyć narzucającego się ekwiwalentu „suwerenność Boga”, tłumacz podsuwa nam „Bożą zwierzchność”, „Boże zwierzchnictwo”, „zwierzchność Boga” i „boską zwierzchność”. Pozostawiam otwartym pytania, na ile trafne to odpowiedniki i czy w przypadku terminu nie należałoby zachować identycznego kształtu, akurat tym razem od synonimii stroniąc.

Kościół
Rzecz kolejna, podobnie jak powyższa stosunkowo błaha (choć z drugiej strony ortografia to nie przelewki): brak jednolitości pisowni słowa „Kościół” w znaczeniu wspólnoty wierzących bądź organizacji. Raz widzimy dużą (lub jak kto woli: wielką) literę (s. 27), raz małą (s. 19, 22, 31, 32), kiedy indziej taką i taką na jednej stronie (s. 33, 40, 94), jakby tłumacz chramał na dwie strony. Polszczyzna w tej materii dowolności nie pozostawia i zaleca zapis wielkoliterowy, czyli odmiennie niż w znaczeniu: budynek, miejsce modlitwy chrześcijan. Z kolei spójność w obrębie jednego dzieła to wymóg, by tak rzec, estetyki i porządku formalnego.

Ostry cień mgły
Zanika sztuka czytania ze zrozumieniem. Gdyby bowiem redaktor przeczytał uważnie np. zdanie: „Teologia nie może zaakceptować interpretacji zawodzącej w okazaniu szacunku całości Bożego Słowa jako czegokolwiek więcej niż teorii naukowców” (s. 24), od razu dostrzegłby opary niejasności i zażądał wyjaśnień od tłumacza albo zaczął główkować, jak rzecz skorygować, żeby czytelnik w lot pojął, o co autorowi idzie, bez drapania się po głowie lub pochłaniania kolejnych zdań bez zrozumienia poprzedniego. Czyżby wnikliwa lektura, wymagająca przeżucia każdego zdania, była już na wymarciu nawet wśród tłumaczy i redaktorów?

Troszkę to wina skrótowego oryginału (No more than a theory in the sciences can theology accept an interpretation that fails to respect the whole counsel of God), ale w przekładzie można było rzecz odrobinę rozświetlić, choćby tak: „Podobnie jak teoria w naukach ścisłych, wykładnia w teologii musi mieć wymiar kompleksowy, czyli uwzględniać Słowo Boże od a do zet”. Przy okazji widać brak znajomości angielskiego wyrażenia fail to do something, które w formalnym rejestrze oznacza zazwyczaj po prostu not to do something; identyczny problem jest na s. 136, gdzie czytamy: „Nawet jednak łagodniejsze wersje takich teorii zawodzą w rozpoznaniu [fail to recognize], że Boże prawo nie jest tylko (...)”.

Czy to odosobniony przypadek mętniactwa? Absolutnie. Oto garść innych tego typu wyimków:

  • „Kalwin, zwłaszcza przeciw radykalnym anabaptystom, przedstawia wyzwanie, które warto przytoczyć w całości (...)” (s. 61).
  • „Życie w napięciach jest trudniejsze: słuchanie tego, co Bóg powiedział, powściąganie jednak naszej ciekawości w wykraczaniu poza Jego Słowo” (s. 51).
  • „Kościoły reformowane mogą tylko cieszyć się z nowego zainteresowania naukami hołubionymi i zbyt często uważanymi za oczywiste” (s. 33).
  • „Dlatego więc grzech mierzony jest wedle jego [Dawida] relacji do Boga, za jakkolwiek podły czy cnotliwy czyn nie uważalibyśmy go my”. Poza mglistością widzimy tu nieumiejętne oddanie konstrukcji X is measured by Y jako „iks jest mierzone igrekiem” zamiast „miarą iksa jest igrek” (z tym samym błędem mamy do czynienia na s. 73, gdzie czytamy, że „godność stworzonej natury odmierza głębię naszego upadku”).

Na stronie 25 mamy bełkotliwe: „Problemy będące przedmiotem sporu są więc głębsze niż te proste odpowiedzi [kontekst nie mówi o żadnych odpowiedziach]. Nie rozwiążemy ich, dodając po prostu szczyptę kalwińskiej ufności łasce do szczypty arminiańskiego nacisku na ludzką wolę i wysiłek”. Powinno być: „Mimo to nie wystarczy kalwińską pewność łaski połączyć z arminiańskim podkreślaniem woli i wysiłków człowieka — i po krzyku. Spór ma głębszy wymiar”.

Takich zbełtań myślowych w całej książce uświadczymy całkiem sporo. Inny przykład: „Poza Chrystusem istnieć może tylko «próżne [...] poznanie Boga», szybko zmieniające się w ocet bałwochwalstwa i przesądu, jakkolwiek głośno niewierzący (Kalwin odnosi się tu do muzułmanów) nie zarzekali się, że Stwórcą nieba i ziemi jest Bóg” (s. 74-75). Żeby zdanie miało ręce i nogi, trzeba oczywiście dodać tryb przypuszczający i usunąć ostatnie „nie”: „choćby nie wiem jak głośno niewierzący (Kalwin odnosi się tu do muzułmanów) zarzekali się, że Stwórcą nieba i ziemi jest Bóg”.

Kolejną perełką jest zdanie ze s. 63: „To dlatego w istocie ludzkość pozostaje w pewnym sensie nosicielem Bożego obrazu i wspólnikiem w przymierzu, choć w swej grzeszności nękana jest bałwochwalstwem i wyszukanymi knowaniami prowadzącymi do religijnego odstępstwa” (Indeed, this is why humanity remains in some sense God’s image-bearer and covenant partner, even though in their sinfulness they are filled with idolatry and sophisticated schemes of religious distortion). A można było rzecz oddać po ludzku chociażby tak: „Dlatego właśnie ludzkość wciąż w pewnej mierze nosi obraz Boga i uczestniczy w przymierzu, mimo że w swej grzeszności przepojona jest bałwochwalstwem i tryska głupio mądrymi pomysłami, które wypaczają religię”.

Strona 64 raczy nas takim cudeńkiem: „Tak jak odporność Boga na grzech wynika z Jego naturalnej dobroci, bardziej niż z jakiegokolwiek zewnętrznego przymusu, tak samo prawdziwe jest to w odwrotności w przypadku grzeszników”. Poprawnie: tyle że odwrotnie.

Nie wiadomo też, o czym mowa już na samym początku (s. 11), w Przedmowie pióra Olsona:

„Przez prawdziwego kalwinistę rozumiem tego, który poprawnie wyznaje swe doktryny i podkreśla ich kluczowe znaczenie dla zrozumienia ewangelii”.

Po pierwsze, nie „doktryny”, ale o tym napiszę odrobinę więcej w dalszej części artykułu. Po drugie, cóż miałoby oznaczać poprawne wyznawanie doktryn czy też artykułów wiary? Po trzecie, nie idzie o swoje nauki kalwinisty, ale o doktryny łaski, o których traktuje cały akapit (zwracam też uwagę na użyty w zdaniu zaimek those). Po czwarte wreszcie, autor nie ma na myśli kluczowego znaczenia swoich nauk dla zrozumienia ewangelii, lecz o to, że tzw. doktryny łaski (teologia reformowana) są jądrem ewangelii, nie czymś odrębnym. Olson pisze: By true Calvinists I mean one who believes those doctrines correctly and argues that they are crucial to the gospel, czyli: „Przez prawdziwego kalwinistę rozumiem tego, który wyznaje doktryny łaski i uważa je za sedno ewangelii”.

Akcent
Sztuka właściwego położenia akcentu w zdaniu jawi się spowita całunem tajemnicy, jak gdyby język polski przynależał do sfery scientia occulta. A przecież idzie o rzecz zasadniczą. O zachowanie logiczności wywodu i uniknięcie bałaganu w narracji. O naturalne, gładkie przechodzenie do nowych informacji. Inaczej tekst staje się zlepkiem pozornie związanych ze sobą zdań, który udaje zborny komunikat.

Mylne rozpoznanie przez tłumacza novum i datum dalece utrudnia lekturę: czytelnik musi nieraz cofać się kilka zdań, żeby się zorientować, czy jest tak zmęczony lub niegramotny, że nie rozumie, co czyta, czy też może autor goni w piętkę albo zaplątał się we własne słowa. Tymczasem po zerknięciu do oryginału okazuje się, jak prawie zawsze w takich przypadkach, że mamy do czynienia z translatorską wywrotką, która zaburzyła tok narracji przez błędny szyk wyrazów w zdaniu, psując robotę autorowi i tym samym narażając na szwank jego reputację.

U prof. Andrzeja Markowskiego czytamy: „W języku polskim silny akcent pada na pierwszy wyraz w zdaniu lub (jeszcze mocniejszy) na ostatni wyraz. W związku z tym należy tak porządkować składniki treści, aby na końcowym miejscu stał wyraz najważniejszy” (Nowy słownik poprawnej polszczyzny, Warszawa 2002, s. 1614, hasło: akcent zdaniowy). Toteż kierując się tą zasadą, najważniejszy element zdania dajemy na koniec, ewentualnie (ale trzeba czuć kiedy!) na początek.

Opracowaniem, w którym swego czasu napotkałem obszerne przedstawienie tego zagadnienia — aż 16 [sic!] stron, w kolejnym wydaniu 27, okraszonych wieloma przykładami i garstką ćwiczeń — jest nieoceniony Poradnik tłumacza Arkadiusza Belczyka, opublikowany przez krakowski dom wydawniczy Idea w 2007 roku. (W ulepszeniach, które trafiły do drugiego wydania, z 2009, miał skromny udział i niżej podpisany). Niestety, nie wiedzieć czemu znane mi polskie źródła poprawnościowe lub poświęcone stylistyce albo temat pomijają, albo zbywają ogólnikami czy też skąpymi wzmiankami.

Posługując się przykładem Belczyka, przypomnę pokrótce, że wypowiedzi:
Jak się szacuje, anteny posiada ponad dwa miliony rodzin.
Jak się szacuje, ponad dwa miliony rodzin posiada anteny.
znaczą to samo tylko na pozór. Używa się ich w zupełnie różnych kontekstach. Jeśli złamiemy logikę wypowiedzi, kładąc w zdaniu odpowiednie słowa, ale nie tam, gdzie trzeba, uzyskamy „stwierdzenie niezwiązane z poprzednim, jakby należące do innego akapitu, jeśli nie wręcz innego tekstu” (Belczyk, s. 132).

Żeby zilustrować ten aspekt językowy, trzeba uchwycić częstokroć sens kilku zdań z rzędu, dlatego daruję sobie wypisywanie przykładów inkryminowanego procederu. Zajęłoby to zbyt dużo miejsca w już i bez tego długim artykule.

Ja w przedmiocie kartofli
„W przedmiocie” pasuje co najwyżej do stylu kancelaryjnego. „Przedmiot” w znaczeniu „kwestia, sprawa, zagadnienie, temat” przynależy wprawdzie do stylu książkowego, ale wyrażenie „w przedmiocie” (s. 24, 25, 42, 46, 97, 98, 142) zalatuje paskudnie żargonem urzędniczym.

Z których niektóre
Fragmenty, gdzie w jednym zdaniu pojawiają się wyrazy o wspólnym rdzeniu lub podobnym brzmieniu, cechuje doprawdy olśniewająca uroda:

  • „Wielu ludzie żywi pewne konkretne przekonania na temat tego, do czego doprowadzi kalwinizm na podstawie nieporozumień co do tego, czego kalwinizm naucza i do czego w konsekwencji prowadzi” (s. 17).
  • „W istocie tragiczna istota naszego zepsutego istnienia mierzona jest wysokością (...)” (s. 52).
  • „Wizja Boga przyjęta w tej książce jest wizją Boga zarówno niezrównanie wspaniałego (...)” (s. 12).
  • „To opowieść o odkupieniu skupiona na osobie i dziele Jezusa Chrystusa” (s. 301).
  • „Podobnie jednak powiedzieć można byłoby o całym zastępie nauk, co do których kalwiniści i arminianie zgadzają się, że Pismo ich jasno naucza (...)” (s. 25).

Przestankowanie
Oprócz standardowego nadmiaru bądź niedomiaru przecinka trafiają się zdania, gdzie nieobecność takowego prowadzi do mętniactwa lub mylnego rozumienia zdania (brak przecinka zaznaczam w nawiasie):

  • „Wielu ludzie żywi pewne konkretne przekonania na temat tego, do czego doprowadzi kalwinizm (,) na podstawie nieporozumień co do tego, czego kalwinizm naucza i do czego w konsekwencji prowadzi” (s. 17).
  • „Jak podnosi Paweł w rozdziałach od dziewiątego do jedenastego Listu do Rzymian, Bóg usunął gałęzie, które nie przyniosły owocu (,) po to, by wszczepić dzięki gałązki — i wróci On do etnicznego Izraela, gdy misja wśród pogan zostanie wypełniona” (s. 84).

Po inicjalnych słowach w rodzaju „jednocześnie”, „ponadto” czy „ponownie” tłumacz nierzadko stawia (na modłę anglosaską) zbędny przecinek, co kłóci się z duchem polszczyzny:

  • „Jednocześnie, upadek nie zniweczył woli bardziej niż zniweczył umysł, zmysły czy jakikolwiek inny przymiot człowieka” (s. 57). Tu, jak widzimy, brakuje też przecinka po „bardziej”.
  • „Ponadto, Boży obraz nie jest koncepcją wyłącznie indywidualną (...)” (s. 55).
  • „Ponownie, troskę Kalwina o stanowisko podtrzymujące trwałość Bożego stworzenia podkreśla (...)” (s. 61).

Zarówno nie tylko
W wielu miejscach „zarówno... jak (i/też)” oraz „nie tylko... lecz/ale także/również” zaczynają się, ale już nie kończą (s. 12, 13, 83, 89). Pierwszy człon dynda sobie w próżni.

Izrael
Tłumacz pod kątem gramatycznym nie odróżnia Izraela państwa od Izraela ludu. W tym drugim znaczeniu „Izrael” zachowuje się w bierniku jak imię, nie jak w poniższych zdaniach:

  • „Bóg wybrał spośród narodów Izrael” (s. 83).
  • „(...) Bóg wybrał Izrael jako swój wyjątkowy lud (...)” (s. 83).
  • „I czy taki pogląd nie oznacza, że Kościół zastąpił Izrael?” (s. 84).

Bylejakość polszczyzny
Słaba polszczyzna widoczna jest w każdym akapicie, ba, niemal w każdym zdaniu natykamy się na chropowatości, wyboje, rachityczne konstrukcje, kalekie twory świadczące o braku umiejętności sprawnego wyrażania się po polsku na piśmie, np.:

„Ignorowanie tych napięć (pokusa irracjonalizmu) lub rozwiązywanie tych napięć (pokusa racjonalizmu) są zawsze łatwymi wyjściami” (s. 51). 
Zaimek „ich” z pewnością uładniłby kształt tego niezręcznego zdania, gdyby wstawić go w miejsce „tych napięć”.

Zbyt wiele występuje w tekście strony biernej, co skutkuje przesunięciem stylistycznym w stronę sztywności i drewniactwa. W sąsiadujących zdaniach jest nieraz ich tak duże nagromadzenie, że odnosi się wrażenie, jakbyśmy czytali raport urzędnika.

W wielu, ale to wielu miejscach tłumacz proponuje nieporadne odpowiedniki, przyprawiając zdania o kalectwo, np. ironically to dla niego „co ironiczne”. Słowo „sznyt” jest mu obce znaczeniowo, co nie przeszkadza w stosowaniu go: „Ten charakterystyczny sznyt [ang. emphasis] reformowanej antropologii można rozpoznać u wielu spośród uczniów Kalwina (...)” (przypis na s. 56).

Określanie nauk religijnych mianem doktryn nie należy do najlepszych pomysłów. Polska „doktryna” jest raczej systemem nauk aniżeli jedną z nich. Doctrines w kontekście religijnym danego wyznania oddamy więc zazwyczaj jako „nauki, prawdy wiary, artykuły wiary, teologia”. Do nielicznych wyjątków należy utarte wyrażenie „doktryny łaski”: przyjęło się w polskim dyskursie teologicznym, więc nie ma sensu zawracać Wisły kijem.

Tłumacz ponadto:

— Nie odróżnia „dalece” od „daleko”:

  • „Dalece bardziej powinniśmy cieszyć się z naszej przyjaźni z arminiańskimi braćmi i siostrami!” (s. 25).
  • „Teologia reformowana była dalece bardziej niż luteranizm «sportem drużynowym» (...)” (s. 41).
— Tworzy neologizmy w miejsce istniejących już w polszczyźnie, poprawnie zbudowanych leksemów (vide „karykaturyzować” na s. 44).

— Stosuje obłożone przez językoznawców anatemą słowa i konstrukcje, np. „Wielokrotnie też ostrzegał Kalwin przed spekulacją — zwłaszcza w temacie predestynacji” (s. 40).

Nieznajomość łączliwości leksykalnej skutkuje tworami w rodzaju „wzrosła ona [miast: zyskała] na znaczeniu” (s. 43).

„Mam prywatne zdanie, że (...)” (s. 27) to w ładnej polszczyźnie raczej „Osobiście / Prywatnie uważam, że...”.

Na granicy poprawności i dobrego smaku
Mało eleganckie z punktu widzenia dobrego stylu, a przez część językoznawców uważane wręcz za błąd, jest zaczynanie zdań od „zaś” (s. 53, 58, 69, 79, 89), stosowanie słowa „unikalny” w miejsce „niepowtarzalny, wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju” (tu jako przekład unique — s. 20, 101), nadużywanie słowa „relacja” w znaczeniu „stosunki, więź, zależność, związek, powiązanie” (s. 57, 68, 79, 99, 101). Nadal nie cieszy się akceptacją w poważnych tekstach konstrukcja „nie iks, a igrek” (s. 19, 97). Można było tego wszystkiego Hortonowi oszczędzić. No, gdyby jeszcze tłumacz był dobrym stylistą, dałoby się takie wysławianie podciągnąć pod celowe zabiegi świadomego pisarza, uznając je za elementy przynależące do jego maniery.

Składnia
Duet redaktortłumacz ewidentnie nie radzi sobie z polszczyzną, skoro przepuścił szkolne błędy w rodzaju:

  • „Nadal na tym etapie płytko zaznajomieni z reformowanym nauczaniem miotamy się od jednej skrajności do drugiej, nie rozumiejąc i wykoślawiając to nauczanie” (s. 18).
  • „(...) która znajduje spełnienie w i przez Chrystusa” (s. 23).
  • „(...) kondycji istot ludzkich przed i po upadku (...)” (s. 26).
  • „Boża sprawczość działa nad, w i za sprawczością stworzeń (...)” (s. 101).
  • „Mój podstawowy problem z kalwinizmem, który Mike reprezentuje i broni (...)” (s. 12). Mamy tu dodatkowo błąd polegający na tym, że czasownik „bronić” winien przyjąć w tym znaczeniu rekcję dopełniaczową, nie biernikową. Notabene kilka linijek niżej „bronić” połączone jest już z prawidłowym przypadkiem.
  • „Stanowi [książka] pomocny wkład w trwającą wciąż dyskusję i debatę na temat Bożej zwierzchności, która toczy się między protestantami” (s. 13).

Idiomy
Nie zostały oszczędzone także wyrażenia idiomatyczne. Tłumacz pali je koncertowo:

  • „Pinnock nabija kołczan terminami takimi jak (...)” (s. 100)

Jakimiż torami biegły myśli tłumacza? Ang. to stack the deck oznacza m.in. „manipulować”.

  • „Uczynieni zostaliśmy na Boży obraz i podobieństwo, raczej jako analogie niż odłamki starszej całości” (s. 101).

Określenie a chip off the old block oznacza kogoś podobnego kubek w kubek. Tu można było dać „raczej jako analogi aniżeli klony / jako analogi, nie klony / nie tyle jako klony, co jako analogi”.

Nieznane jest też wyrażenie lock, stock and barrell: „Ponadto Spurgeon nie przyjmował systemu kalwińskiego «od piwnicy po dach»” (s. 27). Poprawnie: z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Znajomość angielszczyzny
Słaba orientacja w zawiłościach angielskiego, wbrew powszechnej opinii wcale nie prostego języka, przybiera również takie postacie:

  • „Kalwin (...) rozpoznaje paradoks leżący w sercu każdej wielkiej doktryny wiary” (s. 51). Ang. recognize to m.in. „uznawać istnienie, dostrzegać”. Ten sam błąd znajdziemy na s. 136: „Nawet jednak łagodniejsze wersje takich teorii zawodzą w rozpoznaniu [fail to recognize], że Boże prawo nie jest tylko (...)”.

Inicjalne wyrażenie in fact bywa kalkowane jako „w istocie” (s. 29). W tłumaczeniach najczęściej się je pomija, to typowa dla angielskiego wata słowna.

W pozycji inicjalnej angielskie słówko again nie oznacza, jak by chciał tłumacz, „ponownie” (s. 61, 63, 64), lecz „ponadto, co więcej, w dodatku, mało tego”.

Questions potrafi być, wbrew kontekstowi, który nie mówi nic o pytaniach, przekładane jako „pytania” zamiast „kwestie, zagadnienia”:

  • „Czytasz tę książkę zapewne dlatego, że pytania te budzą twoją ciekawość” (s. 22).
  • „Wszystkie te sprawy nie są spekulacjami (...), ale jednymi z najbardziej praktycznych i najważniejszych pytań, z jakimi zmagamy się w codziennym życiu” (s. 26).
  • „(...) każdy studiujący Pisma wierzący musi zmierzyć się z pytaniami leżącymi w sercu tej historycznej debaty” (s. 26).

Jak to często z angielskim leksemem agenda bywa, także tłumacz Hortona się na nim wykłada, pisząc na s. 137:

„Odkupienie nie zajmuje wysokich miejsc na listach programowych ani katolików, ani protestantów”. 

Czymże — prócz oferowanych przez różne platformy pakietów z kanałami TV — miałaby być „lista programowa”, pozostaje zazdrośnie strzeżoną tajemnicą i czytelnik sam musi dociec, co też tłumaczowi chodziło po głowie podczas pisania tego ustępu. A przecież można było przełożyć rzecz np. tak: „Odkupienie nie ma wysokich notowań ani u katolików, ani u protestantów”. Ewentualnie na inne sposoby: „Odkupienie nie cieszy się dużą popularnością ani u katolików, ani u protestantów”; „Odkupienie nie ma brania / wzięcia / wysokiej pozycji ani u / wśród katolików, ani u / wśród protestantów”; „Odkupienie nie cieszy się wzięciem / braniem ani u / wśród katolików, ani u / wśród protestantów”. No i gdzie uciekło contemporary? Oryginał mówi wszak: The atonement is not high on the contemporary agendas of either Catholics or Protestants.

Controversy to u Hortona najczęściej nie, jak by chciał tłumacz, „kontrowersja”, lecz „spór, polemika, debata”. Błąd ten być może wynika po części z nieznajomości różnic znaczeniowych między tymi polskimi słowami, co prowadzi do osobliwych lub nonsensownych stwierdzeń:

  • „Jako że porusza się w niej [debacie kalwinsko-arminiańskiej] wiele pytań [znów nieszczęsne „pytania”] dotyczących pojmowania Boga, nas samych czy zbawienia, nie dziwi, że kontrowersja ta budzi ciekawość i powoduje konflikty” (s. 22).
  • „Wiele było kontrowersji w historii Kościoła w przedmiocie tych doktryn” (s. 25). W tym zdaniu widzimy wyjątkowe nagromadzenie kwiatków: kontrowersje, w przedmiocie, doktryny.
  • „Jest ona [predestynacja] pokarmem dla modlitwy i dziękczynienia, nie dla kontrowersji i spekulacji” (s. 40). 

Fraza do justice zamiast „wyjaśnić, wytłumaczyć” zostaje przełożona absurdalnie: „Jeśli kalwinizm nie potrafiłby zadośćuczynić ustępom przytaczanym przez arminian, oznaczałoby to, że nigdy nie był prawdziwy”. Całe to zdanie jest jednym wielkim nieporozumieniem. Użycie trybu warunkowego zamiast czasu teraźniejszego jest tu zupełnie niezasadne, ponadto mówienie o tym, że kalwinizm w tej sytuacji nie byłby „prawdziwy”, też gubi sens oryginału, który używa przymiotnika inadequate, znaczącego lackinginsufficient, tu: wadliwy, szwankujący, kulejący, niedomagający.

Mainline theologians to rzekomo „prawowierni teologowie (s. 136) zamiast „głównonurtowi, mainstreamowi”, ewentualnie „uznani, cieszący się uznaniem, popularni, powszechnie znani, główni”.

Na s. 102 czytamy, że Bóg jest „hojny i rozrzutny” (generous and liberal). Co jak co, ale „rozrzutny” pasuje tu jak wół do karety. Angielska konstrukcja jest w zasadzie tautologiczna, więc można by się obejść jednym przymiotnikiem, ewentualnie dać mniej masłomaślany ekwiwalent „hojny i wielkoduszny”.

W przypisie na s. 99 czytamy: „Próżnością jest spierać się, że...”, i zaraz dalej: „Próżnością jest mówić, że...”. Konstrukcja It is vain (to argue, to say itp.) oznacza zwyczajne „nie ma sensu, nie ma po co”.

Użycie na s. 97 „Kalwarii” jako odpowiednika ang. Calvary nie jest naturalne. Spełnia ten warunek „Golgota”.

Na tej samej stronie widzimy ewidentną kalkę z politpoprawnego angielskiego, która dodatkowo myli czytelnika, sugerując, jakoby chodziło o odpowiedź Boga lub człowieka: „Bóg mógłby podjąć decyzję o zbawieniu każdej istoty ludzkiej niezależnie od jego czy jej odpowiedzi na ewangelię”.

W zdaniu: „Pragmatyzm, konsumeryzm, samodoskonaleniowy moralizm [poprawnie: moralność spod znaku „zrób to sam”] i narcyzm są po prostu objawami choroby (...)”, tłumacz dowodzi, że nie rozumie kontekstu ani nie zna drugiego, pejoratywnego znaczenia słowa consumerism — „konsumpcjonizm”, bo o to właśnie pojęcie Hortonowi chodzi.

Otwierające zdanie historically nie oznacza po prostu „historycznie”, lecz „historycznie (rzecz) biorąc”: „Historycznie, liberalny arminianizm ostatecznie zlał się z socynianizmem (...)” (s. 49).

Saddle sb with nickname to „nadać przezwisko, przezwać”, nie zaś neutralne „opatrzyć mianem” (s. 27).

Predestined purpose to raczej nie „predestynowane przeznaczenie” (s. 64), ale „ustalone z góry przeznaczenie” lub „z góry ustalony przez Boga cel / plan”.

World of difference betweeen the two to nie okropnie dosłowne „między tymi dwiema postawami leży cały świat różnic” (s. 303), tylko po prostu „ogromna / kolosalna różnica”.

Warto raz na zawsze wbić sobie do głowy, że wyrażenie X as well as Y z reguły w tekstach angielskich nie znaczy „X oraz / jak też Y” itp.: nową informacją jest X, dlatego należy ją podkreślić, co czyni chociażby konstrukcja „nie tylko Y, ale też X” (X as well as Y jest praktycznie równoznaczne z not only Y, but also X). Błąd ten nierzadko dostrzegam u lichych tłumaczy, tu na s. 18:

„Kalwinizm głównego nurtu jednak wiązany był tak z osobistym odrodzeniem, jak z reformą nauczania”.

tymczasem novum wprowadzonym przez to zdanie jest osobiste odrodzenie, nie zaś reforma nauczania, którą autor wałkuje w poprzednim akapicie. Nawet jeśli się nie zna faktycznego znaczenia tego angielskiego wyrażenia, tłumaczowi powinna się zapalić czerwona lampka z powodu takiego, a nie innego kontekstu. Dało tu znać o sobie zarówno czytanie ze zrozumieniem, jak brak wiedzy na temat polszczyzny pod kątem akcentu zdaniowego — z przykrością należy stwierdzić, że żadnej z tych umiejętności tłumacz ani redaktor nie posiedli.

Varia
Już w przedmowie nadziewamy się na dosłowny przekład I should have known better: „Powinienem jednak był wiedzieć lepiej” (s. 11), choć należało to przełożyć zupełnie inaczej, tak żeby zdanie brzmiało w kontekście naturalnie, np. „Że też w ogóle tak pomyślałem!” albo „Że też mogłem tak pomyśleć!”.

Na tej samej stronie Robert Olson zalicza autora, według tłumacza, do najprawdziwszych (w oryginale true, nie most true) kalwinistów, by zaraz potem tłumaczyć, co rozumie przez prawdziwego (true) kalwinistę.

Na s. 25 widnieje cytat z Księgi Apokalipsy 7:10 (opatrzony siglum Obj. 7:10), podczas gdy w oryginale chodzi o bardzo podobny, ale starotestamentowy fragment z Jon 2:9 (w polskich Bibliach Jon 2:10). 

W wykazie na s. 6 brak wyjaśnienia użytych w przekładzie przypisowych skrótów: FZ (s. 118), CD (s. 142), CR (s. 41) i KKK (s. 53). 

Nie odnaleziono (s. 41) źródła fragmentu mówiącego o usprawiedliwieniu jako „pierwszym artykule religii chrześcijańskiej”, mimo że autor podał je w przypisie (3.11.1). (W moim wydaniu Podstaw religii chrześcijańskiej Kalwina — bo właśnie do tego dzieła reformatora odnosi się cytat — jest to główny artykuł religii chrześcijańskiej).

Zamiast „z własnej, wolnej woli” (s. 64) zdecydowanie lepiej brzmiałoby tradycyjne „z własnej, nieprzymuszonej woli”.

Nie wiedzieć czemu „neonomizm zapisywany jest z dywizem jako neo-nomizm (s. 48).

Dowiadujemy się, że Charles Spurgeon napisał „swoją autobiografię” (s. 27), a „kalwinizm” to dla tłumacza „zwrot” (term) (s. 26).

Cytat z Westminsterskiego wyznania wiary na s. 98 jest wskutek niedbalstwa podany na s. 102 w innej postaci.

Nie od dziś wiadomo, że jeśli stosujemy czasownik „opierać” metaforycznie, łączy się on z przyimkiem na, nie o: „Apostoł w istocie opiera swoją tezę o Bożej wolności wybierania i odrzucania o to, że zawsze korzystał On (...)”.

Według tłumacza liczba mnoga od słowa „cherub” (anioł) to „cherubimy”. Czyżby kalka z angielskiego (lp. cherub, lmn. cherubim)?

Drugie zdanie akapitu otwierającego Wprowadzenie (s. 17) raczy nas takim oto kwiatkiem:

„Zostań jednym z nich [kalwinistą], a z pewnością stracisz nie tylko ewangeliczny i misjonarski zapał, ale i szczerą radość z osobistej relacji z Chrystusem”.

Tłumacz zapędził się i powielił obecną w oryginale tautologię evangelistic and missionary zeal, zamiast dyskretnie poprawić Hortona, dając tylko jeden z przymiotników: misyjny lub ewangelizacyjny. Dodatkowo „zapał ewangeliczny” to gospel zeal, które to wyrażenie znaczy troszkę co innego niż „zapał ewangelizacyjny”. A skoro już jesteśmy przy leksemie „ewangeliczny”, to mimo zawartych we wstępie od tłumacza wyjaśnień związanych z trudnością przekładu słowa evangelical nie przekonują mnie chociażby takie miejsca na s. 76-77: „ewangelicy” (popr.: ewangelikałowie, ewangelikanie, chrześcijanie ewangelikalni, ewentualnie chrześcijanie ewangeliczni), „kościoły ewangelickie”, „ruch ewangelicki w Ameryce Północnej”, „głoszona z większości ewangelickich mównic i katedr, a także będąca wiarą większości ewangelickich ław”. Pasowałby raczej przymiotnik „ewangelikalny”, a może nawet lepiej byłoby po prostu posłużyć się słowem „protestancki”, autor bowiem nie mówi tu wyłącznie o członkach staroprotestanckich Kościołów ewangelicko-augsburskiego, ewangelicko-reformowanego ani ewangelicko-metodystycznego.

Na s. 95 mamy mocno kolokwialne „burzyć się”, które nie licuje z tonem oryginału w najbliższym kontekście: „Faryzeusze byli pracownikami, którzy trudzili się cały dzień, a potem burzyli się [were scandalized by], że ich zleceniodawca zdecydował się płacić tak samo tym (to jest poganom), którzy ledwo co zjawili się w pracy”.

Piszemy albo „X będzie robił coś, aż stanie się Y, albo „X będzie robił coś, póki nie stanie się Y”. Nie należy tych konstrukcji mieszać, jak to zrobiono na s. 71: „Bóg śpiewa głuchym tak długo, aż nie dotknie od wewnątrz ich serc”, oraz 298: „(...) coraz gorliwszemu głoszeniu tej prawy — aż chwała Boga nie przykryje ziemi jak wody pokrywają morza” (interpunkcja za oryginałem).

Warto by zdecydować się pod kątem terminologicznym albo na „łaskę uprzednią (s. 48), albo na uprzedzającą (s. 47 i 48).

Na s. 26 czytamy: Wszystkie te sprawy nie są spekulacjami prowadzonymi [spekulacje się snuje, prowadzi się rozważania] w duchocie [duchota to wymysł tłumacza] wieży z kości słoniowej, ale jednymi z najbardziej praktycznych i najważniejszych pytań, z jakimi zmagamy się w codziennym życiu. Poprawnie: „Sprawy te nie są oderwanymi / akademickimi / abstrakcyjnymi spekulacjami, lecz należą do najbardziej praktycznych i najważniejszych kwestii, z jakimi zmagamy się na co dzień”.

„Może być ona [teologia] wyrażona wprost lub tylko dorozumiana, jednak każdy studiujący Pisma wierzący musi zmierzyć się z pytaniami leżącymi w sercu tej historycznej debaty” (s. 26). Poprawnie: „Może być ona wyrażona wprost albo dorozumiana, jednak każdy wierzący czytelnik Pisma Świętego musi się zmierzyć z kluczowymi momentami tego historycznego sporu.

W zdaniu: „Inni mogą wierzyć w nauki kalwinizmu, nigdy nie zmagając się z nimi w swoich sercach — jest ona dla nich niczym więcej jak akademickim rozważaniem (s. 300), nie dowiadujemy się, o jaką oną chodzi. Kontekst bynajmniej nie przychodzi nam z pomocą.

Struktura treści
Redakcja pokpiła także sprawę z układem treści książki. O ile oryginał ma budowę czterostopniową, o tyle polska wersja trójstopniową. A co tam, my Polacy, jacy tacy, wiemy lepiej! I tak w podrozdziale Natura i skutek dzieła Chrystusa na krzyżu śródtytuł Doktryny odkupienia sygnalizuje podrozdział drugiego stopnia, tymczasem jego własne podrozdziały (Zastępstwo w karzeRekapitulacja etc.) są w polskiej wersji złożone takim samym pismem, czyli względem niego równorzędne. Tak samo podrozdziałem pierwszego stopnia jest Strzaskany obraz (s. 56), a Jak całkowite jest „całkowite” zepsucie?Czy Bóg jest twórcą grzechu? i Grzech i łaska są podrzędne w stosunku do niego, tyle że... jedynie w oryginale. Również z posłowiem stało się coś niedobrego: zapomniano o nim w spisie treści, a w tekście głównym dodatkowo złożono stopniem pisma wskazującym, jakoby wchodziło w skład rozdziału ostatniego. Pomieszanie z poplątaniem.

Szata graficzna, typografia itp.
Książka po zakupie prezentuje się bardzo estetycznie  biała kapitałka, takaż (twarda) oprawa — ale tylko przez krótki czas, bo praktyczne rozwiązanie toto nie jest, chyba żeby pokryć ją z zewnątrz specjalną powłoką. Tył okładki już mi się zapaprał, choć nie włóczyłem go po podłodze ani ogrodowej grządce. Irytują nowomodnie zwiększone odstępy po każdym akapicie, które de facto, zapewne wbrew zamysłowi typografa, psują efekt wizualny. W zupełności wystarczyłyby wcięcia akapitowe, naprawdę nie musimy papugować Anglosasów. Dodatkowe odstępy mają rację bytu w układzie blokowym, który jednak do większości książek nie pasuje, sprawdza się za to zwłaszcza w dziełach wiekopomnych i o innej strukturze: wykorzystuje się go nieraz w składzie — skoro już jesteśmy przy tematyce religijnej — pism ojców Kościoła, katechizmów czy konfesji (exemplum wydane niedawno przez oficynę MW Westminsterskie wyznanie wiary). Na dobitkę wybrano bezpłciowy krój pisma. Domniemywam, że per saldo miało być elegancko, a wyszło średnio na jeża. Szkoda też, że dzielone są wyrazy między kolumnami przy przechodzeniu z recto na verso, trochę to przeszkadza. Wreszcie, szwankują na stronach 31, 51 i 81 inicjały obłamane, które nachodzą na tekst podstawowy.

Za to po rozłożeniu na płask książka nie wierzga, tylko spokojnie sobie leży i mimo stosunkowo skromnej objętości (304 strony) nie zamyka się samorzutnie, co rzecz jasna należy zaliczyć na plus.

Tylna okładka
Blurb też nie zachęca, choć właśnie przyciągać powinien. Wprawdzie tylna okładka złożona jest ładnie i cieszy oko, ale kiedy przeczytamy umieszczone na niej słowa, okaże się, że wspomniane wyżej najróżniejsze błędy i wpadki również tu występują.

Podsumowanie
Polskiemu Hortonowi zawczasu przydałaby się fachowa obróbka redaktora, który wniknąłby w sens czytanego tekstu i poprawił usterki lub zakreślił tłumaczowi niejasne bądź błędne fragmenty i polecił skorygować robotę. Albo można było rzecz rozegrać jeszcze lepiej, znacznie lepiej: dać zlecenie nie teologowi, lecz zawodowemu tłumaczowi znającemu tematykę książki choćby i średnio, za to oblatanemu w trudnej sztuce przekładu, orientującemu się w meandrach polszczyzny i mającemu wyczucie językowe, który to rep w razie wątpliwości konsultowałby rzecz z teologami — wprawdzie z racji swego fachu tłumacze to rasowe posokowce wśród tropicieli informacji i źródeł, ale i oni muszą się nieraz posiłkować wsparciem specjalistów z danej branży  redaktorowi zaś przykazać pod rygorem kary głównej, by przy lekturze nie przysypiał, tylko miał oczszeroko otwarte (doskonale wiem, że przy wielogodzinnej pracy z przesuwającymi się na ekranie tysiącznymi wciornastkami niełatwo o ciągłe skupienie: podpieranie zapałkami powiek to chleb codzienny skraplaczy językowych mgławic).

Książki nie polecam z uwagi na wywrotki translatorskie — przeinaczenia, zaburzenia ciągu logicznego zdań, zmętnienia — oraz językowe defekty psujące tok lektury. Redaktor już na wstępie — po pobieżnym oglądzie tekstu — winien translat odwalić osobie, która starała się przełożyć książkę na polski. Że starała się jak najmocniej, szczerze wierzę. Z braku umiejętności wszakże myśl Hortona nam nie tyle przybliżyła, co oddaliła, dodatkowo (bezwiednie) przedstawiając go Polakom jako pisarza mętnego, chaotycznego, ciężkostrawnego. Wprawdzie nieraz czytelnik, obcując z tekstem mglistym, obdarza autora kredytem zaufania i własnej tępocie przypisuje niemożność zrozumienia danego zdania czy akapitu, ale cóż to za pociecha... A Horton w warstwie podstawowej — sensu zdań, logiki ciągu myślowego — trudny bynajmniej nie jest. O tym jednak przekonać się może co najwyżej czytelnik oryginału: między Bugiem a Odrą tego nie doświadczymy. I niestety poprawa przekładu na nic by się zdała: trzeba by machnąć nowe, profesjonalne tłumaczenie, tyle że w niewielkim polskim światku protestanckim środków na to nie ma. Na mur. Przyjdzie nam obcować jedynie z atrapą dzieła amerykańskiego teologa. Urodziwą na zewnątrz, od środka zasię zepsowaną a szpetną.

Anno Domini 2024 pozostają w mocy słowa Piotra Blumczyńskiego sprzed dwóch dekad:

Źle się (...) dzieje, jeśli wskutek przekonań i praktyk danego środowiska przekłady powstające w jego obrębie skazane są z góry na jakościowe upośledzenie, ponieważ (...) tekst tworzony niekompetentnie może wyrządzić więcej szkód, niż przynieść pożytku. Skoro nietrudno jest przewidzieć przykre konsekwencje niedbałego tłumaczenia choćby instrukcji montażu choćby najprostszych urządzeń, można by oczekiwać, że tym większe wyczulenie na jakość przekładu wykażą tłumacze i wydawcy tekstów o tematyce teologicznej, a więc poświęconych kwestiom w opinii wielu niebłahym. Tymczasem na podstawie własnych obserwacji odnoszę wrażenie, że często bywa inaczej, a kompetencja językowa najwyraźniej nie należy do najważniejszych elementów warsztatu licznych tłumaczy anglojęzycznej literatury chrześcijańskiej.

(...) chciałbym jedynie zaapelować o przestrzeganie w przekładzie (czy to tekstów teologicznych, czy jakichkolwiek innych) wypróbowanej przez wieki zasady, która moim zdaniem doskonale podsumowuje konieczne wymagania warsztatowe (i to nie tylko w odniesieniu do lekarzy, z myślą o których została sformułowana): primum non nocere!*

Negatywnie oceniając przekład, nie mam na myśli samej obecności błędów, tylko ich liczbę i wagę. Gdyby kiksów było niewiele, artykuł ten nie ujrzałby światła dziennego, jednak skala partactwa sprowokowała mnie do zabrania głosu i podniesienia rabanu. A co tam, fiat lux! Nagromadzenie błędów i nieporadności, kalectw i absurdów (czasem piętrowych), niechlujstwa i banalnych pomyłek jest w polskiej wersji Hortona olbrzymie od początku do końca. Książka puchnie od nich na każdej stronie, dowodząc, że tłumacz ani redaktor nie odbyli w swoich dziedzinach bodaj postulatu, nie mówiąc już o nowicjacie.

Przebito słynne niegdyś na poletku fantastycznym przekłady Kontaktu Sagana (zob. Z.R. Grabowski, Strzelać do tłumacza!, „Nowa Fantastyka” 1992, nr 5, s. 71) i Pana światła Zelaznego (Piotr W. Cholewa, Jak zarżnąć powieść, „Nowa Fantastyka” 1992, nr 5, s. 70-71). Przebito, na tejże niwie fantastycznej, bliższego czasowo Marsjanina Weira.

Cały wydawniczy wysiłek poczyniony wokół ogłoszenia u nas drukiem tej wartościowej książki to mnóstwo niepotrzebnie przepalonej energii. Przedsięwzięcie wydania For Calvinism po polsku należy uznać stanowczo za nieudane. Zamiast informatywnej, ciekawej książki, która wywodząc na jaśnię jądro kalwinizmu, rozprawia się z mitami i nieporozumieniami, otrzymaliśmy nawet nie tyle produkt znośny, co regularny bubel. Zafundowano nam bryndzę podlaną mizerią. Tolle Lege, fi donc po trzykroć!

Zakończę cytatem ze wspomnianego artykułu Andrzeja Siemka (w nawiasach kwadratowych dodatki ode mnie):
„Biję na alarm. (...) Minęło [od wydania] już sporo czasu, a tu nikt się specjalnie nie denerwuje. (...) Ludzie, świetni tłumacze, wytrawni krytycy, [uznani teolodzy, specjaliści od myśli protestanckiej i kalwinistycznej,] czy wy naprawdę nie czytacie?”.

© Paweł Jarosław Kamiński 7.11.2024 (aktualizacja: grudzień 2024)


* P. Blumczyński, «Primum non nocere», czyli uwagi warsztatowe, „Przekładaniec” 2006, 2 (17), s. 231, 240.

piątek, 23 sierpnia 2024

Anatomia przekładu

Wśród czytelników Pisma Świętego nie zorientowanych w arkanach sztuki przekładowczej panuje powszechne a mylne przekonanie, że tłumaczenie wierne to tłumaczenie dosłowne. Otóż jest wręcz odwrotnie – im dosłowności mniej, tym z reguły przekład lepszy.


Niektórzy argumentują, że dobre wydanie Biblii winno zawierać literalnie przełożony tekst z zaproponowanymi wieloma opcjami przekładu leksemów czy zwrotów, a czytelnik samodzielnie dokona sobie interpretacji. Że niby odbiorca nie znający danego języka wybierze sobie spośród zaproponowanych przez tłumacza wariantów te, które uzna za najwłaściwsze. Tyle że taki tekst w gruncie rzeczy powstać by nie mógł, nie sposób bowiem wyczerpać wszystkich możliwości przełożenia danego zdania, a nawet słowa. Jakiż wyraz istnieje w oderwaniu od kontekstu?

Mit słownika

Wielu zjadaczy chleba żyje w złudnym przeświadczeniu, jakoby przekład polegał na zamianie słów i konstrukcji języka wyjściowego (języka oryginału) na słowa i konstrukcje języka docelowego (języka przekładu). I że w związku z tym receptą na dobry przekład jest solidny, czyli gruby słownik. Otóż nie tędy droga... W tłumaczeniu nie podmienia się mechanicznie słownikowych odpowiedników, przekład to czynność znacznie bardziej złożona: gdyby było tak łatwo, tłumaczy już dawno zastąpiłyby maszyny. Tymczasem język i myślenie podlegają znaczniej bardziej skomplikowanym mechanizmom.


Niepodobna zmieścić w słowniku wszystkich znaczeń danego leksemu, które by przyszły do głowy rodzimemu użytkownikowi języka, gdyż „nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich sytuacji, w jakich pojawić się może dana jednostka leksykalna” (K. Hejwowski, Kognitywno-komunikacyjna teoria przekładu, Warszawa 2006, s. 35). Co za tym idzie, „nawet najobszerniejsze słowniki zawierają luki” (K. Lipiński, Vademecum tłumacza, Kraków 2006, s. 139). Ponadto posiłkowanie się słownikami, a także wydawnictwami poprawnościowymi, w celu uniknięcia użycia danego słowa w niewłaściwym znaczeniu przynależy raczej do nowożytności. Dawniej słowników było znacznie mniej i tym samym znacznie rzadziej do nich sięgano, nawet obecnie jednak znaczenie leksemów należy ustalać przede wszystkim na podstawie kontekstu, nie słownika, gdyż to słowniki powstają na podstawie tekstów, nie odwrotnie. Każdy autor może rozszerzyć znaczenie danego wyrażenia, zwrotu, frazy czy wyrazu i używa języka specyficznie: ma swój idiolekt, niekoniecznie wyraża się „słownikowo”. Oddajmy głos przytoczonemu już Krzysztofowi Hejwowskiemu (dz. cyt., s. 29–30, 34):

Mit tłumaczenia dosłownego zakłada wiarę w mit słownika. Mit słownika to przekonanie niektórych naiwnych użytkowników o tym, że słowniki podają nam ekwiwalenty tłumaczeniowe danych jednostek leksykalnych języka wyjściowego. Wystarczy wziąć taką gotową cegiełkę ze słownika dwujęzycznego i wetknąć ją w odpowiednie miejsce tekstu docelowego. (...) Tłumacze wiedzą doskonale, że ekwiwalenty w słownikach dwujęzycznych trzeba weryfikować za pomocą różnych słowników monolingwalnych (...). Szukając polskiego ekwiwalentu angielskiego wyrazu podczas tłumaczenia, wolę często zajrzeć do angielskiego słownika jednojęzycznego, bo zamieszczony tam opis wyrazu i przykłady jego zastosowań pewniej mnie zwykle doprowadzą do poszukiwanego wyrazu polskiego niż słownik dwujęzyczny. Trzeba pamiętać, że słowniki nie odkrywają i nie ujawniają jakichś absolutnych prawd o języku i jego znaczeniu. Opisują jedynie rzeczywistość językową w kategoriach statystycznych. (...) 
Ludzie wierzą w autorytet słowa pisanego. Często sądzimy, że słowniki i opracowania gramatyczne to pełna wiedza na temat języka, przedstawiona nam przez specjalistów, którzy wiedzą wszystko. My, zwykli śmiertelnicy, nigdy takiej wiedzy nie osiągniemy, możemy jedynie do niej aspirować. W takim nabożnym podejściu do słowników znika nam z pola widzenia prosta prawda, że słowniki są pisane przez ludzi, których wiedza na temat języka – choć zapewne większa od przeciętnej – nie może przecież być pełna, którzy dysponują ograniczonym czasem, ograniczonym budżetem i ograniczonymi korpusami tekstów. Efekty ich działania mogą być lepsze lub gorsze, ale nigdy nie dostarczą nam pełnego opisu języka.


Barwnie i ze swadą w materii zawodności i niewystarczalności słownika wypowiada się tłumacz z portugalskiego Danielo Nogueira (tłum. Joanna Tkaczyk):

Tłumacz otoczony słownikami jest jednym z tych złudzeń, które straszą wyobraźnię laików – ale i wielu tłumaczy. Sterta słowników nie czyni dobrym tłumaczem – tak jak dobry aparat nie uczyni nikogo dobrym fotografem czy też posiadanie samochodu Formuły 1 nie zrobiłoby ze mnie kierowcy wyścigowego. 
Ograniczyłem wiarę w słowniki. Ktoś, kto napisał to, co teraz tłumaczę, nie zawsze kieruje się słownikiem. Raczej jest zupełnie odwrotnie: słowniki niejako podążają za tym, co napisali ludzie, i zawierają jedynie użycie uważane za „poprawne”, jakiekolwiek jest znaczenie. Oczywiście zawierają tylko rzeczy sprawdzone. A ludzie, którzy piszą słowniki, mają również swoje uprzedzenia. (...) 
Słowniki są bardzo potężną bronią i nie powinno się zostawiać ich w niedoświadczonych lub niewyszkolonych rękach. Słowniki dwujęzyczne są bardziej niebezpieczne od jednojęzycznych, ponieważ dają tłumaczom złudne poczucie bezpieczeństwa. A im większe, tym bardziej niebezpieczne: Jest ten wielki słownik, wydany przez to duże wydawnictwo i napisany przez takich specjalistów, a w nim „X” = „Y”. Więc mogę przetłumaczyć „X” jako „Y”.

Niestety, to nieprawda. W najlepszym przypadku słownik podaje, że znaleźliśmy co najmniej jeden przykład słowa „X”, które według naszej najlepszej wiedzy i przekonania powinien być przetłumaczony jako „Y” i uznany za odpowiedni do słownika. To nie znaczy, że przykład słowa „X” w naszym tekście należy tłumaczyć jako „Y”. Jest to bolesna lekcja, ale musi nauczyć się jej każdy, kto planuje w przyszłości zostać dobrym tłumaczem.

Owszem, można by wydać multiwariantywny, rzecz jasna nie wyczerpujący wszystkich możliwości, specjalny przekład Biblii z myślą o filologach (hebraistach czy grecystach lub osobach uczących się tych języków), tyle że przeciętny człowiek filologiem nie jest i guzik go obchodzą zakresy znaczeniowe leksemów, idiomy czy składnia języka wyjściowego – i słusznie, bo od przełożenia ich na zrozumiały komunikat nie jest nieprzygotowany filologicznie (czyli niekompetentny językowo) czytelnik, lecz tłumacz filolog (znawca języka i kultury oryginału). Nie znającemu greki ani aramejszczyzny Iksińkiemu taka akademicka „pomoc” w interpretowaniu Pisma św. wyświadczyć by mogła wręcz niedźwiedzią przysługę z racji nieposiadania przezeń zaplecza filologicznego. Musi zatem posiłkować się różnymi przekładami, z tych zaś każdy jest interpretacją: nie da się od tego uciec.

Terminy historyczne, nieprzystawalność pojęć

Są w świecie antycznym rzeczy i pojęcia – wyjaśnia Kazimierz Kumaniecki – które od dawna nie istnieją już w świecie nowożytnym i nie mają w nim swoich odpowiedników; toteż tłumacz pragnąc je wiernie oddać staje od razu przed wielkimi trudnościami, z których zresztą niejednokrotnie nie zdaje sobie w pełni sprawy. (K. Kumaniecki, Nad prozą antyczną, w: O sztuce tłumaczenia, Wrocław 1955, s. 99).

Następnie autor rzuca garść przykładów. Grecki stratēgos (στρατηγός) nie może zostać w tłumaczeniu „generałem” czy „hetmanem”, nie sposób mówić o „narodzie ateńskim”, jeżeli Ateńczycy nie tworzyli narodu, łaciński consul to w średniowieczu nie „konsul”, lecz „rajca”, advocatus zaś – „wójt” (tamże, s. 99–100).

Dzieje tak się też w przypadku Pisma Świętego, gdzie pewne utarte w polszczyźnie biblijnej terminy nie przystają do dzisiejszych realiów ani nie stanowią adekwatnego odpowiednika danego leksemu użytego w oryginale. Tak jest choćby ze słowem „celnik”, które znaczy obecnie co innego niż w staropolskich Bibliach (pracownika państwowego urzędującego na przejściu granicznym), znacznie lepiej zaś sens greckiego telōnēs (τελώνης) oddaje dziś polskie słowo „poborca”. Słabo też wypadają „uczeni w piśmie (Piśmie)”, „uczeni w Prawie” czy „doktorowie”, podczas gdy lepszym odpowiednikiem tożsamych nomodidaskalos (νομοδιδάσκαλος: Łk 5,17), grammateus (γραμματεύς: Łk 5,21; Mk 2,6; 12,28; Mt 9,3; 23,29) i nomikos (νομικὸς: Mt 22,35; Łk 10,25; 11,43.46.47) byłby „znawca Tory” lub „znawca Pisma Świętego” (nie: pisma, bo nie uczyli czytać i pisać! również raczej nie: Pisma, gdyż słuchacze nie będą dużej litery słyszeć: przypomnę, że Biblia bywa czytana podczas kazań i homilii – dla niektórych ludzi jedynych sytuacji, kiedy mogą zapoznać się z jej treścią); można by też ewentualnie rozważyć – na zasadzie tzw. egzotyzacji – wprowadzenie, wraz z załączeniem odpowiedniej adnotacji, terminu „sofer” (l.mn. „soferowie”, od hebr. soferim), jeśli o soferów w tekście chodzi. Biblijne realia są egzotyczne, pochodzą z odległych czasów ludzi żyjących niejako w innym świecie: kiedy tłumaczymy tekst pochodzący np. ze średniowiecza, występują w nim średniowieczne realia, a co za tym idzie – terminy i pojęcia historyczne, które niekiedy trzeba opatrzyć stosownym glosariuszem, jeżeli współcześnie nie mamy odpowiednika określonej funkcji, przedmiotu czy zjawiska.

Łatwiej zrzynać, niż ruszyć konceptem

Tłumacze Biblii zbyt często zakładają ręce i asekuracyjnie papugują rozwiązania poprzedników, tymczasem uczciwie podchodząc do rzeczy, winni zweryfikować, czy aby na pewno dane słowo lub zwrot rozumiano dotychczas należycie, nawet gdyby tradycja określonej wykładni i rozwiązania przekładowego sięgała setek i więcej lat. Jeśli popełniono kiedyś błędy, trzeba dopatrzeć, żeby ich nie powtarzać, choćby stali za nimi wielcy średniowieczni czy nowożytni egzegeci: jednym z takich przypadków jest powielanie, bodaj wskutek wykładni Jana Chryzostoma, niefortunnie przełożonego w J 11,33 i J 11,38 słowa embrimaomai (ἐμβριμάομαι), które tak naprawdę mówi o wzburzeniu, gniewie Jezusa, nie o wzruszeniu (zob. W. Linke, Wzruszenie czy zdenerwowanie Jezusa? Uwagi do tłumaczenia J 11,33.38, czyli tłumacz samotny wobec tradycji, w: Polszczyzna biblijna, t. 1, Toruń 2009, s. 203–222).

Z takim lenistwem intelektualnym mamy zresztą do czynienia na polu przekładu nie tylko Biblii, lecz także, aczkolwiek w znacznie mniejszym stopniu, starożytnych filozofów. Przykładem trudności translatorskich są chociażby greckie arēte i łacińskie virtus, niekoniecznie tożsame z polską „cnotą” (zob. T. Mróz, Rara avis przekładów Platona. „Eutyfron” w tłumaczeniu Józefa Bocheńskiego, w: Homo moralis  homo creativus, Jelenia Góra 2015, s. 125–6). U Stagiryty z kolei tytuł dzieła oddawany tradycyjnie jako Etyka nikomachejska winien brzmieć raczej O celu ludzkiego życia bądź Do czego powinniśmy dążyć?, gdyż wbrew bałamutnej ułudzie greckich ethike i ta ethika nie traktuje o etyce ani moralności (zob. L. Skowroński, Dlaczego konieczne jest nowe tłumaczenie Etyki nikomachejskiej Arystotelesa?, „Archiwum historii filozofii i myśli społecznej” 2011, nr 56, s. 53–68).


Koloryt



Nierzadko pada argument, że skoro oryginał ma swój urok i kryje tajemnice, to i przekłady dosłowne muszą dać czytelnikowi posmak owej tajemnicy oraz tzw. kolorytu lokalnego (couleur locale). Zwolennicy takiego podejścia chcą mieć do czynienia w przekładzie z efektem obcości. Koncepcja dwóch sposobów tłumaczenia – wyobcowującego i przyswajającego — pochodzi bodaj od Lutra i Schleiermachera. Tyle tylko, że przekład Biblii nie jest podręcznikiem do nauki greki, aramejskiego czy hebrajskiego. Tłumaczenie ma być oddaniem w języku docelowym tego, co niezrozumiałe dla czytelnika nie znającego języka wyjściowego. A za arcypotężną dawkę kolorystyki wystarczą aż nadto już same zachowania, zwyczaje, geografia i obrzędy postaci biblijnych żyjących w jakże odległych czasowo, geograficznie, mentalnie i obyczajowo światach. Egzotyzmy należy więc sobie darować, chyba że – jak pisałem wyżej – mamy do czynienia ze zjawiskiem, funkcją czy przedmiotem historycznym dziś już nie występującym.

W zasadzie w każdym wypadku można i jest bezpiecznie z semityzmów rezygnować – przekonuje Andrzej Zaborski. – Język polski niewątpliwie posiada środki wyrazu ekwiwalentne środkom wyrazu języka hebrajskiego czy greki, chociaż oczywiście nie te same. (Nowe tłumaczenia Biblii a teoria przekładu, „Ruch Biblijny i Liturgiczny” 1977, nr 30, s. 306).

Przekład jest interpretacją

Jeszcze inni preferują przekłady dosłowne Pisma św. dlatego, że wolą być „zwiedzeni” literalnością tłumaczenia aniżeli wykładnią interpretatora. Tak jakby była jakaś różnica w stopniu niezrozumienia tekstu w jednym i drugim przypadku: błędna wykładnia jest błędna niezależnie od tego, czy podsunie nam ją autor przekładu niedosłownego, czy też dosłownego. A że nie można ufać interpretacji określonego tłumacza? Oczywiście! Przy tak arcyważnym tekście jak Słowo Boże nie można sobie pozwolić na zdanie się na jednego człowieka. Tylko że od poszerzenia horyzontu jest lektura książek i artykułów traktujących na temat poszczególnych biblijnych zagadnień, zwrotów, leksemów czy wersetów. I naturalnie porównywanie danego ustępu w różnych przekładach Biblii. Ewentualnie można się nauczyć oryginału, skoro nie chce się być skażonym interpretacją tłumacza. Niemniej jednak nawet wówczas będziemy sobie tekst przekładać i interpretować w głowie, gdyż każda lektura, nawet w ramach języka rodzimego, jest już interpretacją (zob. M. Łukasiewicz, Pięć razy o przekładzie, Kraków–Gdańsk 2017, s. 59–88). Pisał o tym chociażby Gadamer, co widać już po wymownym tytule jego pracy Lektura jest przekładem. Czymże jest przekład, jeśli nie oddaniem w innym języku tego, czegośmy się doczytali (tamże, s. 61)? Stefan Ingvarsson w wywiadzie dla „Dwutygodnika” ujmuje rzecz w następujący sposób: „(...) tłumacz dokonuje interpretacji, przekład jest orzeczeniem tłumacza na temat tego, czym jest według niego oryginalny tekst”.

NIE MA TRANSLACJI BEZ INTERPRETACJI – ta zasada stoi na pierwszej stronie elementarza adeptów sztuki przekładu. „[K]ażde przekładowe wykonanie oryginału jest jego interpretacją” (A. Kopacki, Mała typologia wady, w: O nich tutaj, Kraków–Warszawa 2016, s. 97). Uniknąć tego – powtórzmy – nie sposób, czytelnicy są skazani na poznawanie odczytań tłumaczy.

Nie tylko kafir nie ma letko



Na pocieszenie (acz marne, iście godne przyjaciół Hioba) można dodać, że podobne problemy występują w przypadku tłumaczeń świętej księgi islamu. Koran w klasycznym i nieocenionym przekładzie na polski też, jak dowodzi szkic Nasalskiego, pozostawia wiele do życzenia, grzesząc dosłownością i nieczytelnością (I. Nasalski, Koran w tłumaczeniu Józefa Bielawskiego, „Języki orientalne w przekładzie” 2002, nr 24, Kraków, s. 123–131). Dla przykładu sięgnijmy do trzech konkretów ukazanych w artykule:
  • W wersecie 68:16 czytamy: „My napiętnujemy go na ryju”. Czyżby chodziło o wulgarnie sformułowany tekst o wypaleniu za karę jakiegoś znamienia? Nic z tych rzeczy: idzie o zwykłe „utrzemy mu nosa”.
  • W wersecie 2:188 spotykamy niezbornie posklejane słowa: „(...) i nie zjadajcie sobie nawzajem majątków nadaremnie; nie oddawajcie ich sędziom po to, by zjadać grzesznie część majątku innych ludzi – skoro przecież wiecie”, tymczasem oryginał znaczy: „Nie pozbawiajcie się swoich majątków. Nie przekupujcie też sędziów, aby wejść w posiadanie cudzego majątku, skoro wiecie, że jest to grzechem”.
  • Werset 2:217 zaskakuje nas szkaradzieństwem: „[a jeśli ktoś z was wyrzeknie się swej religii] tacy będą mieszkańcami ognia”, mimo że nie chodzi tu o czczących ogień zaratusztrian, lecz o potępieńców, toteż właściwym przekładem mogłoby być: „takich czeka ogień piekielny” lub „tacy będą się smażyć w piekle”.
 
 
© Paweł Jarosław Kamiński 2019 (aktualizacja: sierpień 2024)

niedziela, 12 maja 2024

Mesjasz megaloman

Chciałbym podzielić się z P.T. Czytelnikami garścią faktów i przemyśleń dotyczących pisowni zaimków odnoszących się do Boga. A nuż okaże się przydatna dla autorów, redaktorów i tłumaczy tekstów nie tylko stricte religijnych.

W uchwale Rady Języka Polskiego z 7 maja 2004 czytamy:
Zaimki odnoszące się do Boga również można zapisywać wielką lub małą literą, np. On/on, Jego/ jego, Twój/twój. Zaimki zwrotne się/siebie piszemy małą literą.
W wydanej później Pisowni słownictwa religijnego powyższy tekst przybrał następującą postać:
Wielką literą piszemy: (…) Zaimki odnoszące się do Boga: jeżeli zaimków tych używamy w wypowiedziach skierowanych do Boga, to zapisujemy je wielką literą, np. Bądź wola Twoja; jeżeli natomiast używamy ich w wypowiedziach o Bogu, można zapisywać je wariantywnie – wielką lub małą literą, np. On/on, Jego/jego, np. powitajmy maleńkiego i Maryję, matkę Jego lub …i Maryję, matkę jego. Zaimki zwrotne się/siebie w tejże funkcji piszemy małą literą, np. Pan Bóg objawił ludziom siebie i tajemnicę swojej woli.
Z umiarkowanym stopniem ujmowania w karby dużych liter zaimków odnoszących się do Jezusa w zwrotach nie bezpośrednich, lecz w partiach narracyjnych mamy do czynienia w bardzo popularnej protestanckiej Biblii warszawskiej. Kilka przykładów:
  • „A On wziął owe pięć chlebów i dwie ryby (...)” (Mk 6,41).
  • „Ja chrzciłem was wodą, On zaś będzie chrzcił was Duchem Świętym” (Mk 1,8).
  • „A On mu odrzekł: Czemu pytasz mnie o to, co dobre?” (Mt 19,17).
  • „A On gromił je i nie pozwalał im mówić, bo one wiedziały, iż On jest Chrystusem” (Łk 4,41)
  • „Ale On mówił o świątyni ciała swego” (J 2,21).
Biblia warszawska nie jest w tej materii konsekwentna i dużą literą obdarowuje tylko niektóre tyczące Jezusa zaimki. Biblia Tysiąclecia posuwa się w jeszcze dalej, gęsto faszerując tekst zaimkami wielkoliterowymi ― wystarczy otworzyć tekst na obojętnie której stronie dowolnej Ewangelii.

O dziwo, manierę stosowania dużej litery do zaimków można spotkać w sytuacjach, gdy wypowiedź nie pochodzi od narratora, lecz pada z ust ludzi nie przekonanych do mesjaństwa Jezusa albo przynajmniej tego nieświadomych, a nawet ― tak, tak! ― wyraźnie do Jezusa nastawionych wrogo:
  • „Oni zaś rzekli do Niego: »Uczniowie Jana dużo poszczą i modły odprawiają, podobnie też uczniowie faryzeuszów; natomiast Twoi jedzą i piją«” (Łk 5,33 BT).
  • „Jakże Ty, będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę o wodę?” (J 4,9).
  • „Znowu zapytał go arcykapłan, i rzekł mu: Czy Ty jesteś Chrystus, Syn Błogosławionego?” (Mk 14,61).
  • „Czemu On tak mówi? [On] bluźni” (Mk 2,7 BT).
Nawet w wypowiedzi diabła obserwujemy osobliwy zapis dużymi literami:
  • „Dam Ci tę całą władzę i jej przepych, ponieważ mnie ona została powierzona i mogę ją dać, komu chcę. Jeśli więc oddasz mi hołd, wszystko będzie Twoje” (Łk 4,6 Biblia paulistów).
Swoją drogą ciekawe, dlaczego dużą literą nie oddają zaimków w wypowiedziach szatana dotyczących własnej osoby (można by wszak np. w Mt 4,9 napisać: „To wszystko dam ci, jeśli upadniesz i złożysz Mi pokłon”). Nie brakowało mu przecież pychy, ego miał wprost niebotyczne: „Wstąpię na niebiosa, swój tron wyniosę ponad gwiazdy Boże i zasiądę na górze narad, na najdalszej północy. Wstąpię na szczyty obłoków, zrównam się z Najwyższym” (Iz 14,13-14). Nikogo, ma się rozumieć, nie zachęcam do takiej praktyki, wskazuję tylko na pewien brak przemyślenia i konsekwencji w decyzjach ortograficznych przyjętych w polskich Bibliach.

To wszystko dam Ci, jeśli upadniesz i złożysz Mi pokłon

Szczytem jednak wielkoliterowej obsesji są bodaj partie tekstu, w których Jezus mówi sam o sobie, a redaktorzy piszą dużymi literami zaimki „Ja”, „Mnie”, „Mój” itp. Swego czasu zżymał się na to zmarły niedawno Robert Stiller: „Z tą groteskową dużą literą, jakby podkreślając czołobitność Jezusa wobec samego siebie” (Pokaż język!, t. 1, Kraków 2012, s. 313). Tymczasem dużymi literami trzeba gospodarować w polszczyźnie oszczędnie. Z praktyką takiego swobodnego używania dużych liter mamy do czynienia nawet w Biblii warszawskiej, a cóż dopiero w „Tysiąclatce”:
  • „Oto dlatego Ja posyłam do was proroków i mędrców, i uczonych w Piśmie (...)” (Mt 23,34).
  • „To i Ja wam nie powiem, jaką mocą to czynię” (Mt 21,27).
  • „Wszakże nie co Ja chcę, ale co Ty” (Mk 14,36).
  • „Jeżelibym Ja wydawał o sobie świadectwo, świadectwo moje nie byłoby wiarygodne (...)” (J 5,31).
  • „Nie powitałeś Mnie pocałunkiem (...). Głowy nie namaściłeś Mi oliwą (...)” (Łk 7,45-46 BT).
  • „Tak, Ja Nim jestem” (Mt 26,64 BT) ― tu mamy urocze spiętrzenie aż dwóch takich zaimków.
W tekstach tak zapisanych Jezus jawi się jako megaloman, pyszałek i egocentryk, podczas gdy opisany w Księdze Izajasza Sługa Jahwe miał się cechować m.in. daleko posuniętą pokorą. Pokory wszakże nie uświadczymy w tak dziwnych rozwiązaniach redaktorskich polskich tłumaczeń Pisma św., które swoim zapisem wręcz świadczą o nieskromnie wybujałym ego Człowieka z Nazaretu. Zresztą nawet wstawianie wielkoliterowych zaimków w tekstach dotyczących Ojca niebieskiego lub wychodzących z jego ust (poza wypowiedziami skierowanymi wprost do niego) też budzi pewien niesmak i zgrzyta. Jahwe ― Ojciec, Syn czy Duch Święty ― nie potrzebuje takiego wsparcia ortograficznego. O aktach stwórczych i odkupieńczych Boga oraz jego działaniu w życiu jednostek i narodów mówi całe mnóstwo wersetów. Mocy, wielkości i niepowtarzalności Boga nie trzeba podbudowywać wielkoliterowymi zaimkami: nie przydadzą mu one boskości ani nie przymnożą niepodrabialnych atrybutów.

Niektórym i tego nie wystarcza: wcielają do armii dużych liter nawet zaimki „swój” i „sobie”. Zjawisko to szczęśliwie nie występuje, jak się zdaje, w przekładach Biblii, mamy z nim jednak do czynienia w religijnych tekstach pozabiblijnych (np. śpiewnikach).

Na tym nie koniec. Ta jedynie słuszna moda przenika do piśmiennictwa pozateologicznego, gdzie coraz więcej takich dziwów. Zapewne niemały wpływ ma na to zjawisko angielszczyzna i tłumaczone z niej teksty, dlatego przypomnę, że His (gdy mowa o którejś z Osób Boskich) nie zawsze trzeba oddawać po polsku jako „Jego”. W przekładzie na polski zaimki można często pominąć, bo są one domyślne na podstawie kontekstu, a jeśli zaimka użyć należy, to nieraz wystarczą zwyczajne „swój” lub „własny”. Przecież gdy idzie o jedną i tę samą osobę, nie mówimy: Marcin wziął jego kapelusz, tylko: Marcin wziął swój kapelusz, a najczęściej po prostu: Marcin wziął kapelusz, jeżeli tylko kontekst nie podpowiada, aby w grę mógł wchodzić kapelusz kogo innego niż Marcina, a z takimi sytuacjami przecież, statystycznie rzecz biorąc, mamy do czynienia w tekstach i w życiu zdecydowanie najczęściej.

Zjawisko przeniknęło do pism niereligijnych do tego stopnia, że już trudno sobie wyobrazić tekst, w którym by w odniesieniu do Boga zaimki pisano małymi literami. Jako ostateczną wyrocznię podsuwa się książkę, skądinąd pomocną i wartościową, Pisownia słownictwa religijnego lub izolowane porady językoznawców. Jakby zapominając o jednym: że taki czy inny zapis zależy od kontekstu, jak również od intencji piszącego, nie zaś od sztywnej, ślepej reguły językoznawców. Dodatkowo mamy chociażby warianty „Ewangelia” i „ewangelia” (gdy mowa o naukach Jezusa, nie o księdze), a także „Pismo Święte” i „Pismo święte”. Teolodzy wszakże znają i forsują oczywiście tylko sztancę: „Ewangelia” i „Pismo Święte”.

Interesująco pisał o wielkoliterowej konwencji Michał Wojciechowski, którego wypowiedź pozwolę sobie przytoczyć in extenso (M. Wojciechowski, Słabe punkty polskiego tłumaczenia Ewangelii w Biblii Tysiąclecia, „Biblica et Patristica Thoruniensia”, nr 9, 2016, s. 155):
Najszkodliwsze jest jednak to, że zaimki, które odnoszą się do Osób Boskich, Jezusa jako człowieka i jego matki, pisane są w BT z dużej litery. Jest to jaskrawa sprzeczność z oryginałem, gdzie zaimki te są niesamodzielne i przeważnie nawet nieakcentowane. Dość często można by je po prostu ominąć. Raczej „czcij ojca i matkę” niż „czcij ojca swego i matkę swoją”.

Nadmiar dużych liter wcale nie nawiązuje do tradycji. Jest to koncepcja redaktorów BT, gdyż przekłady wcześniejsze ich nie nadużywały. Przeniesiono tę manierę z niektórych tekstów liturgicznych, wmawiając wszystkim, że taka powinna być norma. Tymczasem oddawanie czci Panu Jezusowi przez sztuczną ortografię wydaje się mocno powierzchowne.

Dalsze przekłady poszły niestety za tym, choć zostawiając małą literę przy pierwszej osobie. W BT Jezus mówi jednak o sobie „Ja”, „Mnie” ― z dużej litery. Z dużej litery mówią też o nim przeciwnicy, co jest jaskrawym zafałszowaniem. Potem redaktorzy pism i książek religijnych zaczęli wymuszać również na autorach artykułów i książek nadużywanie dużych liter w tekstach naukowych i popularnych, przez co publikacje religijne bywają dość niestrawne dla nieprzyzwyczajonych do tej maniery.
I jeszcze dwa słowa ze strony profesora (M. Wojciechowski, Najnowszy przekład biblijny, „Collectanea Theologica”, t. 75, nr 4, 2005):
Jak w Biblii Tysiąclecia przyjęto pisownię wszystkich zaimków odnoszących się do Boga i Jezusa. Jest to niestety ortografia wprowadzona sztucznie, wbrew dawniejszej tradycji (od czasów Wujka po Dąbrowskiego) (...). Niesłusznie uchodzi za normatywną. Masowy czytelnik nie jest nawykły do tekstów kościelnych i odbiera ją jako męczącą i dziwaczną (...). Przyjęte rozwiązanie nie wynika z wierności oryginałowi, lecz pewnej maniery, a szkodzi przystępności dla ogółu, która była ważnym celem przekładu.

Do wszystkich powyższych uwag należy jednak poczynić pewne zastrzeżenie. Otóż o ile w tekstach autorskich można wyginać i kształtować praktycznie wszystkie zdania po uważaniu, o tyle w co niektórych tekstach przekładanych (tłumaczenie to wszakże czynność nie tyle stricte twórcza, co, rzekłbym, naśladotwórcza) ostre manewrowanie składnią zdań i synonimami, byleby zaimki odnoszące się do Boga zapisać małymi literami, może skutkować zagubieniem stylu oryginału. Taka ekwilibrystyka odbywa się kosztem wierności literze. Ergo: skórka nie opłaci się za wyprawkę. Jeśli więc nie możemy sobie pozwolić na zbytnie odchodzenie od formy tekstu wyjściowego, w takich przypadkach lepszą opcją wydaje się stosowanie rozwiązania wielkoliterowego. Nie powinno to jednak wynikać z lenistwa tłumacza, tylko z przyczyn obiektywnie narzucanych przez formę.

__________________

Podsumujmy:
  1. Istnieją dwie równoprawne możliwości zapisu zaimków względem Boga ― albo wielką literą, albo małą. Bardzo ważna jest konsekwencja w ramach jednego tekstu. Żadna z tych dwu opcji Bogu nie umniejsza.

  2. W bezpośrednich zwrotach do Boga (czyli w modlitewnych ― wyrażających cześć ― apostrofach i inwokacjach), podobnie jak w epistolarnych zwrotach do adresata, stosujmy literę wielką.

  3. Zaimki „swój”, „siebie”, „sobie”, „się” piszmy w odniesieniu do Boga małą literą niezależnie od sytuacji, przy czym nie zapominajmy o wspomnianym wyżej zastrzeżeniu.


© Paweł Jarosław Kamiński 2024