niedziela, 16 grudnia 2018

PABLO NERUDA ― El Tigre

América Latina. Kontynent niepoprawnych, fatalnych w skutkach eksperymentów spod znaku marksizmu z jednej strony i okrutnych rządów twardej ręki prawicowych junt z drugiej; radosnej twórczości socjalistów na żywej tkance organizmu państwowego ― i brutalnych wojskowych przewrotów stanu, mających położyć kres niewydarzonym pomysłom gospodarczym. Puczów takich jak ten w Chile pamiętnego roku 1973, gdy władzę w sypiącym się gospodarczo kraju, po trzech latach niefrasobliwych „karnawałowych” rządów Allende, przejął bezpardonowym uderzeniem generał Augusto Pinochet, swoisty chilijski Jaruzelski ― też nie przebierający w środkach i też nieodmiennie skryty za przyciemnianymi szkłami, choć akurat z socjalistami absolutnie nie było mu po drodze: stał po drugiej stronie ideologicznej barykady.

Nieudolność rządów Allende pogłębiały działania przedsiębiorców, którzy (wspierani przez USA) sabotowali działania gabinetu, oraz fabrykantów, którzy przestawali inwestować. Do tego dochodziły posunięcia skrajnej lewicy, która przejmowała siłą fabryki, aby je nacjonalizować, poduszczała bezrolnych chłopów do zajmowania ziemi i, podobnie zresztą jak prawica, uciekała się do aktów terroryzmu.

Gdy wkroczył Pinochet, nastąpił cud gospodarczy. Tylko za jaką cenę? El General podźwignął kraj znad krawędzi katastrofy finansowej, by przez kolejne siedemnaście lat sprawować zamordystyczne rządy.

Chile. Ziemia umęczona srogą dyktaturą. Dobrze pamiętająca desaparecidos: „znikniętych” w godzinie wojskowego terroru. Niemy świadek spędzonych na Stadion Narodowy w Santiago przeciwników politycznych, także tych o nieprawomyślnej orientacji seksualnej, zamęczonych w imię ładu i porządku; liczbę ofiar śmiertelnych ocenia się na 3–4 tysiące, liczbę torturowanych na co najmniej kilkadziesiąt tysięcy.

Kraj wciąż podzielony jest na dwa obozy: zwolenników obalonego prezydenta Salvadora Allende, rewolucjonisty w aksamitnych rękawiczkach (kuzynka Isabel jest wcale wziętą powieściopisarką, vide Dom duchów, który trafił pod strzechy za pośrednictwem X muzy jako Dom dusz), i sympatyków twardego, nieugiętego generała, zawiadującego ongiś sforą siepaczy z tajnej policji DINA, której macki sięgały do wielu zakątków świata: za granicami kraju dopadła m.in. generała Carlosa Pratsa (zamordowany w Buenos Aires) i Orlanda Leteliera, szefa dyplomacji w rządzie Allende (zlikwidowany w Waszyngtonie).

Chile do niedawna spierało się o to, czy Pinochet przyczynił się bezpośrednio do śmierci Allende podczas ataku na prezydencki pałac La Moneda. W końcu w dzień zamachu rzucił sławetny rozkaz-hasło: Hay que matar la perra y se acaba la leva (Trzeba zabić sukę, a sfora się rozproszy). Spory trwały pomimo przeczących takiej wersji zdarzeń zeznań szeregu świadków ― osobistego lekarza i najbliższych współpracowników prezydenta, którzy byli przy nim 11 września w ostrzeliwanym z powietrza i ziemi gmachu; pomimo przeprowadzonej w 1990 ekshumacji, która nie potwierdziła famy o zabiciu prezydenta (orzeczono, że nie ma podstaw twierdzić, jakoby zginął z rąk osób trzecich). Naród wiedział swoje i pogłoski o mordzie nie cichły. Zwłoki wydobyto więc ponownie, tym razem w 2011, by ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy Allende zginął śmiercią samobójczą. Ekshumacja potwierdziła samobójstwo. Ale czy zdołała przekonać wszystkich niedowiarków? Raczej nie, przecież taka wersja kładłaby kres legendzie o bohaterskiej śmierci przywódcy narodu. Którą to legendę notabene stworzyli Kubańczycy: rewolucjonista walczy do końca, rewolucjonista nie odbiera sobie życia.

Co zresztą przypomina nasz własny, swojski casus Wałęsy alias TW Bolka: któż bowiem lubi, gdy mu odbrązawiają bohaterów? O tym jakże powszechnym zjawisku psychologiczno-społecznym świadczy również inny przypadek z naszego poletka: gdy sytuujący się po prawej stronie Piotr Zychowicz wydał Skazy na pancerzach (Rebis 2018), posypały się na niego ze strony hurrapatriotów gromy, jakkolwiek rozpatrywana przezeń kwestia dotyczyła jedynie marginesu członków Armii Krajowej. Publicysta chciał tylko uczciwie przedstawić poczynania akowców, które nie w każdym jednym przypadku były nieskazitelne i prawe, gdyż, jak słusznie zauważa, nie ma narodów dobrych i złych, w każdym narodzie, w każdej dużej organizacji da się zaobserwować zachowania szlachetne i plugawe, wzniosłe i nikczemne.

Chile to także Pablo Neruda. Noblista zmarły niespełna dwa tygodnie po tragicznym zamachu stanu. Człowiek, w którego żyłach, jak u większości ziomków, płynęła indiańska krew. Przyjaciel i obrońca ludu. (Warto nadmienić, że w ’58 pomagał organizować kampanię wyborczą Allende)*. Oto próbka jego poezji i przekładu tejże w wydaniu niżej podpisanego.

Tygrys, Kot, Duży Kot, Zwierząt, Drapieżnik, Roar

PABLO NERUDA

El Tigre

Soy el tigre.
Te acecho entre las hojas
anchas como lingotes
de mineral mojado.

El río blanco crece
bajo la niebla. Llegas.

Desnuda te sumerges.
Espero.

Entonces en un salto
de fuego, sangre, dientes,
de un zarpazo derribo
tu pecho, tus caderas.

Bebo tu sangre, rompo
tus miembros uno a uno.

Y me quedo velando
por a
ños en la selva
tus huesos, tu ceniza,
inmóvil, lejos
del odio y de la cólera,
desarmado en tu muerte,
cruzado por las lianas,
inmóvil en la lluvia,
centinela implacable
de mi amor asesino.


Tygrys

Jestem tygrysem.
Czyham na ciebie wśród liści
szerokich niczym sztaby
mokrego kruszcu.

Biała rzeka wzbiera
pod oparem. Nadchodzisz.

Naga zanurzasz się.
Czekam.

I wtedy w susie
ognia, krwi, kłów,
szponów obalam
twoją pierś, biodra.

Chłepcę krew, kruszę
kończyny jedną po drugiej.

I pozostaję, warując
latami w dżungli
przy twoich kościach, prochach,
nieruchomy, daleki
od nienawiści i gniewu,
rozbrojony w obliczu twej śmierci,
w oplocie lian,
nieruchomy w deszczu,
niezłomny strażnik
miłości na zabój.


* Przedstawiając dzieje polityczno-gospodarcze Chile, oparłem się w dużej mierze na Gorączce latynoamerykańskiej Artura Domosławskiego (Warszawa 2004). W kwestii ekshumacji Allende ― zob. Bernd I. Gutberlet, Jak było naprawdę? 50 nieporozumień na temat historii, Katowice 2015.

© by Paweł Jarosław Kamiński 2018

niedziela, 11 listopada 2018

O Lovecrafcie (prawie) po polsku

Wydawnictwo Zysk i S-ka ładnych parę lat temu zaproponowało czytelnikom księgę poświęconą życiu i twórczości asa atutowego weird fiction: H.P. Lovecrafta (H.P. Lovecraft. Biografia, Poznań 2010). Księgę potężną, zapasioną: przeszło tysiąc stron informacji o Cieniu z Providence podanych na talerzu, i to nie przez byle kogo, bo przez samego fascynata, komentatora i edytora jego tekstów, S.T. Joshiego. Nieoceniona pozycja dla amatorów kosmicznej grozy, wielodniowa lektura obowiązkowa dla miłośników Cthulhu, Yog-Sothotha i Wielkich Przedwiecznych, bluźnierczej księgi Necronomicon (patrz obrazek) szalonego Abdula Alhazreda, miast Sarnath, Arkham i R'lyeh, Randolpha Cartera czy Uniwersytetu Miskatonic.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/0/0c/Necronomicon_prop.jpg/250px-Necronomicon_prop.jpg
No cóż, ta księga akurat gryzie, lektura niewskazana

A więc w końcu mamy polskie wydanie, pomyślałem sobie, nie kryjąc zadowolenia, gdyż biografia zdobyła Nagrodę im. Brama Stokera. Niemniej w miarę pokonywania kolejnych stronic moja brew unosiła się coraz wyżej, a kącik ust wykrzywiał coraz paskudniej. Wszystko dlatego, że polska wersja zawiera rozliczne translatorskie i redakcyjne potknięcia (różnego kalibru i maści), których można by uniknąć, gdyby tylko tłumacz i redaktor przed oddaniem książki do druku wygospodarowali sobie jeszcze miesiąc, dwa na zażylszy kontakt z translatem. Na spojrzenie nań chłodnym okiem. Vulgo: gdyby się przyłożyli. A może się łudzę i to by nie wystarczyło? Może idzie o nieudolność? Brak kompetencji? Niemożność alla polacca?

Tak czy inaczej tli się iskierka nadziei, że a nuż w kolejnym wydaniu, o ile takie się kiedyś pojawi, wskazane niżej usterki zostaną poprawione, tak że biografię autorstwa Joshiego polski czytelnik będzie mógł nazwać śmiało ucztą, przy czym jest to dowolna i nie wyczerpująca ich lista, nie zadawałem sobie trudu wynotowania wszystkich uchybień.

Przekładu dokonał znawca Lovecrafta, Mateusz Kopacz, m.in. twórca strony na jego temat, gdzie publikuje teksty na temat polskich tłumaczeń utworów pisarza i krótkie ich omówienia. Znajdziemy tam rozmaite artykuliki na temat recepcji twórczości takowego, wzmianki o nim lub o gatunku weird fiction w polskich periodykach, wywiady, fanowskie sprawozdania z podróży do Providence, wykaz tekstów prozą i publicystycznych Lovecrafta, spis postaci, miejsc i istot pojawiających się na kartach jego dzieł, czy wreszcie sekcję poświęconą obecności tychże w popkulturze i nie tylko. Słowem, masa ciekawostek, przydatna dla każdego, kto interesuje się tym oryginalnym człowiekiem, myślicielem i artystą zza wielkiej wody.

Skoro mowa o ciekawostkach: przypomina mi się minialbum Sothis olsztyńskiej formacji deathmetalowej Vader z tekstami i okładką inspirowanymi ni mniej, ni więcej, tylko mitologią Cthulhu; jeden z utworów nosi nawet tytuł R'lyeh. Zresztą nie tylko rodzimy Vader nawiązywał do twórczości Lovecrafta, Metallica też ma zasługi na tym polu ze swoim słynnym instrumentalnym kawałkiem The Call of Ktulu. A co do Vadera, to również na pierwszej płycie, The Ultimate Incantation, są takie odniesienia, dość wspomnieć tekst Testimony:

Dark shadows at the end of the night,
Mesmerized by the silvery eye,
Gray stone with the carved seals,
I've found the forbidden gates!
The wolves carry my name,
Subtle voice is summoning me from afar,
Listen to my words,
This is my testimony.
Creatures dreaming in the dark,
Remember the time before the time,
They're still waiting at the gates,
Find the wisdom in the starlight!
I have found the key,
I have seen the lands which no map has ever charted,
I have traveled among the stars,
And tremble before the gods,
I have raised the dead,
And summoned the ghosts to the real appearance,
I've known the wisdom and possessed the power!
Conquer your fear
IA! ZI AZAG!
Chant incantation
IA! ZI AZKAK!
Call the ancient ones
IA! KHTULU ZI KUR!
Ready to rule the black earth once again
IA!

Kopacz jest także autorem tłumaczeń prozy i poezji Lovecrafta, w tym tegorocznego, świeżo upieczonego przez oficynę Vesper tomiku Nemezis i inne utwory poetyckie (jako że Lovecraft spłodził także sporo wierszy) oraz opublikowanego przez wydawnictwo C&T skromnego zbiorku opowiadań spółki LovecraftHeald pt. Koszmary (A.D. 2013). Na temat jego przekładu utworów prozatorskich i poetyckich się nie wypowiadam, bo okazji zapoznać się z nimi nie miałem. W opasłej biografii pióra Joshiego napotykamy jednak wiele mankamentów made in Poland, które nie powinny ujrzeć światła dziennego w ostatecznej polskiej wersji książki. A zatem do rzeczy.

Tłumacz raczy nas wątpliwej jakości przekładami wierszy, które miast ukazywać talent Lovecrafta, deprecjonują jego zdolności lub mu ich odmawiają (s. 217 czy 10623). Lepszym pomysłem byłoby dać w tekście głównym oryginał utworu, a swoją wersję w przypisach. Takie rozwiązanie to nic nowego exemplum Po wieży Babel George'a Steinera (tłum. O i W. Kubińscy, Kraków 2000). Podobnie postąpiono chociażby w Eseju o zasadach sztuki przekładowczej Tytlera (tłum. K.F. Rudolf, Gdańsk 2014): w tekście głównym pojawia się oryginał, a tuż pod nim w nawiasach kwadratowych przekład.

W zdaniu na s. 1095 mamy: U ich podstaw leży kosmicyzm zobrazowanie nieskończonych otchłani przestrzeni i czasu, wobec których ludzkość jest zjawiskiem błahym i godnym śmiechu zdecydowanie coś nie gra. Godny śmiechu? Czy tak się ktokolwiek wyraża po polsku? Domniemywam, że chodzi w tym miejscu o wyrażenie śmiechu warty.

Następny przykład to nieledwie klasyka, czyli tłumaczenie technology jako technologia. Strona 954 funduje nam przestrzelone rządy technologów i frazę technologia uczyniła. O tym nagminnym błędzie rozpisuje się szeroko i nader trafnie polonista Łukasz Rokicki, więc pozwolę sobie przejść do kolejnych okazów.

Na s. 1094 czytamy, że Lovecraft w późniejszych latach wychynął jako najczystsze złoto. A cóż to ma, u licha, niby znaczyć? Skąd wychynął? Ze skrytego w morskich otchłaniach R'lyeh, cwałując na grzbiecie Cthulhu?

Lovecraft i jego potwory
Potworki lubię, ale niekoniecznie językowe

O kalectwie tłumaczenia cult jako kult tu s. 677 (dwukrotnie) i 686 już kiedyś pisałem. Mamy zatem kolejne świadectwo, jak powszechna to przypadłość tłumacka. Do tego dochodzi barbaryzm kultysta (s. 677; dobrze, że nie kulturysta!) w znaczeniu członek, wyznawca sekty. Wprawdzie w polszczyźnie wyraz kultysta istnieje, ale z kultem ani sektą nic wspólnego nie ma. Należy ubolewać, że dotychczasowe mizerne tłumaczenia prozy Lovecrafta wbiły do głowy części jego fanów przeświadczenie, jakoby kult i kultysta stanowiły wręcz obligatoryjne i charakterystyczne gadżety językowe mistrza kosmicznej grozy, bez których jego utwory nie byłyby po polsku tak atrakcyjne.

Co jeszcze razi? Ano choćby oddawanie z uporem godnym lepszej sprawy przymiotnika unholy jako nieświęty (s. 263, 508, 916). Unholy ma wiele znaczeń, ale mało kiedy przełożymy je literalnie jako nieświęty. Z reguły, w zależności od kontekstu, można wybrać któryś z następujących ekwiwalentów: bezbożny, bezecny, niecny, nikczemny, grzeszny, nieuświęcony, nieprzyzwoity, bluźnierczy, piekielny, diabelski, bestialski, demoniczny, szatański, sataniczny, diaboliczny, straszny, potworny, okropny, olbrzymi, ogromny, skandaliczny, karygodny, nieludzki... uff... a lista oczywiście nie jest pełna! Owszem, czasem rzeczywiście niełatwo od razu ustalić, co dokładnie autor ma na myśli i jaki tym samym odpowiednik wybrać, ale interpretacja to psi obowiązek tłumacza. Szafowanie przymiotnikiem nieświęty jest pójściem na łatwiznę. Tłumaczenie z obcego języka to przekładanie niezrozumiałego komunikatu na zrozumiały dla odbiorcy, tymczasem ekwiwalent nieświęty polskiemu czytelnikowi tekstu bynajmniej nie uprzystępnia, a przede wszystkim jest niewiernością wobec oryginału.

Z innym przymiotnikiem ma Kopacz problem na s. 283: W opowiadaniu tym [Poza murem snu  PJK] występuje kilka potężnych koncepcji. Domyślam się, że w oryginale mamy tu do czynienia ze słowem powerful, którego przekład jako potężny w powiązaniu z rzeczownikiem koncepcje wygląda co najmniej niefortunnie. Powerful to także: wymowny, sugestywny, przemawiający, robiący wrażenie, imponujący, skuteczny, wydajny, o dużej sile oddziaływania, wpływowy... W tym kontekście sugerowałbym pójście drogą któregoś z dwóch ostatnich ekwiwalentów.

Na s. 317 atakują nas kalki ze świata akademickiego: sofomor i junior (ang. sophomore i junior), oznaczające studentów, odpowiednio, drugiego i trzeciego roku. Jeżeli tłumacz chciał zastosować technikę egzotyzacji, to pomysł nie wypalił.

To nie koniec kalkomanii, Kopacz bowiem uporczywie oddaje angielskie gang jako... gang: mamy więc gang chłopców (s. 108), kolegów z gangu (s. 771), gang (s. 609), członków gangu (s. 617, 1007, 1013), podczas gdy w poszczególnych urywkach idzie nie o organizację przestępczą, lecz o grupę przyjaciół, kolegów, słowem paczkę.

Uwiera też nieistniejący przymiotnik azjaniczny (263, 1097). Przeciwieństwem stylu attyckiego, alias attycystycznego, jest styl azjański. Podobnie na s. 432 pojawia się wyimaginowana forma azjaniczność. I po co te neologizmy? Jaki sens wyważać otwarte drzwi?

Bywa, że Kopacz, jak to niekiedy czynią nieudolnie tłumacze z angielskiego, przenosi oryginalną kursywę do tekstu docelowego, co świadczy o braku zrozumienia użycia takiego zabiegu przez autora: Przypuśćmy [cytat z Poego], na potrzebę chwili, że dane «dzieła fantazji» germańskie czy jakiekolwiek inne (s. 62). Złożenie kursywą czasownika nic do polskiego tekstu nie wnosi oprócz zamieszania. Kursywa może nieść rozmaite sensy, w cytacie z Poego znaczy tyle co: rzeczywiście, istotnie, faktycznie.

Na s. 1098 czytamy, że wczesne eseje amatorskie Lovecrafta mają największą wartość formatywną. W tekście angielskim przypuszczalnie występuje tu przymiotnik formative, który oznacza (za: Oxford Advanced Learner's Dictionary, Oxford 2000) having an important and lasting influence on the development of sth or of sb's character. A można było napisać na przykład, że przedmiotowe teksty najbardziej wpłynęły na wykształcenie się jego przyszłego stylu. Albo że zaważyły na jego formacji twórczej.

Trafiają się też pęknięcia składni, chociażby w zdaniu Wedle Lovecrafta (czy też notatek, z których czerpał swą wiedzę), szóste dziecko Thomasa Lovecrafta, Joseph S. Lovecraft (1775-1850) postanowił wyemigrować z Anglii (...) (s. 15). Oczywiście albo winno być postanowiło (skoro podmiotem zdania jest dziecko), albo, jeżeli już koniecznie chcemy utrzymać formę postanowił, zdanie należy przerobić następująco: Wedle Lovecrafta (czy też notatek, z których czerpał swą wiedzę), Joseph S. Lovecraft (1775-1850), szóste dziecko Thomasa Lovecrafta, postanowił wyemigrować z Anglii (...). Pogruchotane syntaktycznie zdanie znajdujemy też na s. 1092: (...) i poszukiwał a przynajmniej miał nadzieję znaleźć jakiejś posady (...). Mocno rozjeżdża się też składniowo fragment: świata przed, w trakcie oraz po życiu Conana (s. 1030).

Na s. 686 potykamy się o zdanie Istotnie, bogowie (...). W oryginale mamy najprawdopodobniej in fact, actually, as a matter of fact lub in actual fact. Nie ma tu akurat mowy o potwierdzeniu czegoś (istotnie, faktycznie, w rzeczy samej), lecz o dodaniu nowej, dodatkowej informacji wyjaśniającej, co należałoby oddać jako ba, co więcej, mało tego itp. Bywa też, że wspomnianych angielskich wyrażeń wcale się nie tłumaczy na polski, bo nierzadko stanowią w angielskim tekście wyłącznie watę słowną.
Wreszcie, niemało jest rozsianych po tekście zgrzytów stylistycznych i frazeologicznych:
  • Zamiast eleganckiej formy wnikliwiej mamy niepotrzebnie użyte stopniowanie opisowe: w dużej mierze dużo bardziej wnikliwie (s. 1079), a do tego w bliskiej odległości obecność przymiotnika duża i przysłówka dużo.
  • Kłopoty ze stopniowaniem uwidaczniają się też na s. 1025: w miejsce zgrabnego zajadlej zaserwowano nam bardziej zajadle.
  • Numer ten [czasopisma] zawierał w kolumnie listowej bogactwo hołdów oddanych Howardowi, czytamy na stronie 1030. Zdecydowanie zgrabniej brzmiałoby w kolumnie (lub rubryce) z listami od czytelników. Albo: w rubryce (kolumnie) Do Redakcji.
  • Stworzył dobrą pracę prozą (s. 478) ociera się o bełkot. Czy to jeszcze po polsku?
  • Śliczne z których niektóre (s. 497) nie wymaga komentarza.
  • Bywają też problemy z liczebnikami: po 300 i pół latach (s. 1031). W liczebnikach wielowyrazowych, złożonych z liczebnika głównego i ułamkowego, o formie składniowej określenia rzeczownikowego decyduje człon ułamkowy, poucza Nowy słownik  poprawnej polszczyzny (Warszawa 2002, s. 1677). Czyli pięć i pół godziny (nie: godzin) oraz 300 i pół roku (nie: lat).
  • Rządowa kontrola zakumulowanych środków (s. 955 i 956). Poprawna postać to: skumulowanych, ewentualnie: zgromadzonych. Podobnie kancerowany, choć nie na kartach tej książki, bywa czasownik: anulować, który w czasie przeszłym niekiedy otrzymuje zbędny przedrostek z, przyjmując paskudną postać: zanulować.
  • Zamieszkają razem w jednym mieszkaniu" (896). Zamieszkać w mieszkaniu prawda, że ładnie?
  • Ostatecznie jednak nie podważymy faktu, że (...), s. 262. A przecież można było napisać: Ostatecznie jednak nie da się zaprzeczyć, że (...). Obsesja na punkcie faktów szerzy się wśród ludzi pióra w zastraszającym tempie.
  • Hoag mieszkał w Troy, w stanie Nowy Jork, a dedykowane jemu wiersze Lovecrafta ukazywały się jednocześnie w rozmaitych gazetach amatorskich, jak również w «Troy Times» (s. 283). I po co ta dłuższa forma zaimka jemu? Zupełnie tu nie pasuje, należało dać postać nieakcentowaną, czyli mu.
  • Wymierzenie zemsty (s. 284) również, nomen omen, woła o pomstę. Wymierza się karę lub klapsa, zemsta łączy się z czasownikami wywrzeć czy dokonać.
  • Zamiast tego postuluję wpływ powieści Jacka Londona Przed Adamem (...) (s. 285). Postulować to żądać czegoś, domagać się wykonania czegoś, autorowi zaś chodzi wyraźnie o propozycję, sugestię, postawienie tezy. 
  • Punkt kulminacyjny, mimo iż przewidywalny, przemyślnie został przesunięty do ostatniego zdania opowieści; a postać Przybysza wyróżnia się (choć w tej kwestii ponownie można ją przyrównać do potwora z Frankensteina) tym, że (...) (s. 432). Niefortunna, utrudniająca płynne przeczytanie tekstu, lokalizacja słówka tym, które powinno się znaleźć przed nawiasem, nie po nim.
  • Nostalgia dla osiemnastego stulecia (s. 433) to też nie najlepsza polszczyzna. Wprawdzie np. rzeczowniki miłość i sympatia mogą się łączyć z dwoma przyimkami (do lub dla), jednak nostalgia wymaga przyimka za.

Moje podejrzenia budzą także m.in. opowieści fikcyjne (s. 289, 508) oraz nauczycielskie besztanie Lovecrafta (s. 1088; czyżby chodziło o besztanie belferskie? mentorskie?), niemniej z braku dostępu do oryginału nie będę się jednoznacznie na ich temat wypowiadać.

**********

Podsumowując: książka jest świetnie opracowana merytorycznie (przypisy, dbałość o szczegóły), lecz pod względem tłumaczenia i redakcji pozostawia dość sporo do życzenia. Wymaga de facto całościowego przejrzenia redakcyjnego, a także przełożenia na nowo pewnych fragmentów. Dodatkowo warto by przy cytowaniu uwzględnić nowe przekłady i tytuły przynajmniej niektórych opowiadań, jako że od 2010 r. ukazały się nowe tłumaczenia wielu utworów Lovecrafta, w tym cieszące się niemałym uznaniem translacje autorstwa Macieja Płazy, które zyskują coraz większą aprobatę nie tylko fanów mistrza weird fiction, ale i krytyków vide nagroda periodyku Literatura na Świecie.

© by Paweł Jarosław Kamiński 2018

niedziela, 21 października 2018

O czym mruczą krza... tfu! krasnoludy

Peter Jackson, osiągnąwszy sukces po nakręceniu trzech części Władcy Pierścieni, postanowił pójść za ciosem i zekranizować kolejną, a przy tym wcześniejszą z powieści J.R.R. Tolkiena: Hobbita.

I muszę przyznać, że trafił w moje rozrywkowe gusta. Znaczniej bardziej odpowiada mi baśniowa opowieść właśnie ta: bardziej dynamiczna, dowcipna i miejscami tchnąca grozą, czegośmy we Władcy... nie uświadczyli, a przynajmniej nie w takim stopniu. Fani śródziemnego uniwersum otrzymali ucztę wizualną podlaną sosem przyzwoitej gry aktorskiej (Bilbo, Thorin, Gandalf), przyprawioną pysznymi kostiumami, ugarnirowaną niezgorszymi dialogami, okraszoną wieloma zabawnymi scenami. Wynik końcowy: marcepanik. (Pomijam mniej dyskretną niż we Władcy... ingerencję komputerowców).

Nie było przed Jacksonem reżysera, który by za pośrednictwem dziesiątej muzy potrafił tak udatnie przedstawić świat fantasy. Wcześniej powstawały same potworki w rodzaju Xeny, Herkulesa czy rodzimego Wiedźmina, nadające się do oglądania tylko dla dziatwy: dorosły mógł przy tym co najwyżej zasnąć. Ewentualnie wyjść z kina albo zmienić kanał.

Chlubnym wyjątkiem od reguły był Willow w reżyserii Rona Howarda z 1988 z Valem Kilmerem, również, co ciekawe, utrzymany w konwencji lekko komediowej. Trzeba było jednak czekać ponad dekadę na pojawienie się Drużyny Pierścienia (2001), który to film stanowił olbrzymi skok jakościowy w podejściu do gatunku tak dotąd per nogam traktowanemu przez, nomen omen, czarodziejów z fabryki snów.

Tymczasem fantasy w literaturze, w przeciwstawieniu do kina, miała się całkiem dobrze już od dobrych paru dekad. Jackson wprowadził ją na hollywoodzkie salony i udostępnił globalnej publiczności, czego przykładem chociażby późniejsze znakomite produkcje, już nie jego autorstwa, jak brutalna i naturalistyczna, miejscami wręcz turpistyczna Gra o tron czy zahaczający o klimaty fantasy Wikingowie. Warto wspomnieć też Wiedźmina, który znajduje się właśnie na etapie rozpoczęcia zdjęć. Z tym ostatnim obrazem fani naszpikowanej aluzjami i żartami, intertekstualnej, inteligentnej i przebogatej językowo prozy Sapkowskiego wiążą spore nadzieje (giercownicy zresztą również), licząc, że nie powtórzy się sytuacja z 2001, czyli blamaż, jaki zgotował polskiej kinematografii, i krzywda, jaką wyrządził gatunkowi ― Marek Brodzki. A trzeba pamiętać, że fani fantastyki to mocno krytyczna i pamiętliwa grupa odbiorców (czytaj: nieprzeciętnie wnikliwa, zaangażowana i oddana).

Krasnoludy, Hobbit
Parszywa trzynastka

W jednej ze scen Hobbita zebrane przy kominku krasnoludy (oj, niemało tej wiary zlazło się do Bilbowej nory) śpiewają pieśń zaintonowaną ― jakżeby inaczej! ― przez ich przywódcę: Thorina Dębową Tarczę, który ma poprowadzić tę barwną hałastrę na arcyniebezpieczną wyprawę. Cel szczytny: odzyskać utracone dziedzictwo. W grę tedy wchodzi sprawa honoru i tożsamości.

Podniosła pieśń powstała na bazie znacznie dłuższego utworu Tolkiena. Tekst autorski mocno, co zrozumiałe, okrojono (wersja oryginalna liczy przeszło dwadzieścia strof) i nieco zmodyfikowano.

Postanowiłem zmierzyć się z tym utworem i dopasować go do muzyki zaproponowanej w dziele Jacksona. Sami oceńcie, czy efekt jest zadowalający i adekwatny względem tekstu scenariuszowego. Przy czym dla nie wtajemniczonych w arkana niełatwej sztuki przekładu zaznaczę, że ― jak to już jest w tłumaczeniu nie tylko poezji czy piosenek, ale nawet prozy ― oryginał i translat nigdy się nie mają względem siebie jak 1:1. Nigdy się w stu procentach nie odtworzy barw, niuansów, odniesień i konotacji, którymi opalizuje tekst wyjściowy. Różnice są nieodłączną częścią przekładowej roboty. Zawsze się trzeba liczyć ze stratami. (Niedowiarków odsyłam do fachowej literatury translatologicznej, bogatej również w języku polskim). Nieuniknione straty w jednych miejscach należy wyrównywać oddaniem cech oryginału w innych miejscach na zasadzie tzw. kompensacji, tak żeby tekst docelowy był nasycony nimi w jak najbardziej zbliżonym do pierwotnej matrycy stopniu.

Proponuję wyśpiewać polską wersję razem z krasnoludami, suchy tekst bowiem niekoniecznie spełni swe zadanie: niektóre pozornie ciężkie do wymówienia urywki nie sprawiają w ogóle trudności przy tak spokojnym, powolnym śpiewie, z jakim mamy do czynienia w dziele Jacksona.

OVER THE MISTY MOUNTAINS COLD

Far over the Misty Mountains cold,
 
To dungeons deep and caverns old, 
We must away, ere break of day, 
To find our long-forgotten gold.
 Hen za Gór Mglistych przenikliwy ziąb,
W czeluści skał i w pieczar głąb
Trzeba nam iść, nim wstanie świt,
Po skarb
― zgryzł go niepamięci ząb.
 
The pines were roaring on the height,
The winds were moaning in the night,
The fire was red, it flaming spread,
The trees like torches blazed with light.
Na wysokościach sosen świst,
Pod biczem wiatru jęczał list,
Czerwony kur dokoła piał
I z drzew pochodni szedł deszcz iskr.


© by Paweł Jarosław Kamiński 2018

niedziela, 30 września 2018

Hieronim ― (nie)fortunny patron

30 września przypada Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Patronem przedstawicieli tej profesji jest przynależący do panteonu katolickich świętych mnich Hieronim, określany przez niektórych mianem princeps exegetarum, księcia egzegetów.

Hirek i Jorik

Skąd data 30 września? Ano w tym to dniu nie do końca wiadomego roku nasz bohater pożegnał się z życiem.

Opus magnum Hieronima stanowi tłumaczenie Biblii na język łaciński, zlecone przez papieża Damazego, którego braciszek był osobistym sekretarzem. Tym sposobem powstała tak zwana Wulgata.
Pod koniec VII wieku ― pisze Roman Zając w książce Biblia. Początek, czyli jak powstał najlepszy know how na świecie (Kraków 2016, s. 103) ― łacińska Biblia Hieronima cieszyła się już tak wielkim autorytetem, że stała się podstawową wersją Pisma Świętego w całym Kościele zachodnim i była znana jako textus vulgatus, czyli wersja pospolita, powszechna. Nam słowo wulgarny kojarzy się niezbyt dobrze, ale w tamtych czasach znaczyło ono po prostu tyle co popularny. Wulgata wyparła na Zachodzie wszelkie inne łacińskie wersje Pisma Świętego (...).
W roku 1546 Sobór Trydencki ogłosił Wulgatę oficjalną Biblią Kościoła katolickiego (tamże), zapewne po to, by chronić swój mocno nadszarpnięty autorytet, jak również przeciwdziałać rozwojowi protestantyzmu, gdyż obóz reformacyjny, popularyzując wśród mas Pismo Święte przekładami na języki narodowe, sięgał do źródeł i tłumaczył natchnione teksty z języków oryginalnych, co niekoniecznie wspierało nadtybrzańskie dogmaty.

Katoliccy przekładacze ksiąg świętych na języki wernakularne bazować musieli, według odgórnego przykazu Rzymu, na tekście Wulgaty, choć de facto ukradkiem spoglądali na innowiercze rozwiązania i wcale nierzadko się na nich wzorowali, a nawet w wielu miejscach po cichu z nich wręcz przepisywali. (Obóz reformacyjny zresztą też nie pozostawał dłużny i kopiował co smaczniejsze kąski katolickich przekładowców). Także ksiądz Jakub Wujek nie mógł przekładać Biblii na polski bezpośrednio z oryginału, lecz musiał się opierać właśnie na tekście Wulgaty i ściśle takowej trzymać. W każdym razie oficjalnie, bo już pokątnie w wielu miejscach odchodził od niej na rzecz wierności tekstowi hebrajskiemu czy greckiemu. Potem jednak mu te miejsca niestety wychwycono i poprawiono.

Celem przyświecającym Hieronimowi przy tłumaczeniu Słowa Bożego było to, aby Żydzi nie urągali już więcej Kościołom, że mają one Pisma Święte fałszywe (tamże, s. 99). Poza Biblią przekładał m.in. komentarze do proroków i dzieła Orygenesa, mimo że w tych ostatnich widział również mocno nieortodoksyjne nauki, określane przezeń jako ukryte węże (M. Majewski, Jak przekłady zmieniają Biblię. O teorii i praktyce tłumaczenia Pisma Świętego, format PDF, Kraków 2013, s. 20).

Jaką w przekładzie zasadę stosował nasz ojczulek? Nie słowo za słowem, lecz myśl za myślą, wyjawił w Liście do Pammachiusza (cyt. za: P. de Bończa Bukowski, Słowo w retorycznej teorii przekładu, Słowo ― kontekst ― przekład, Język a komunikacja 34, s. 22). Do Biblii wszelako tej reguły odnosić ani myślał. Wprawdzie hebrajszczyzny ani greki raczej nie traktował jako laszon hakkodesz ― świętego języka, za pomocą którego Bóg powołał świat do istnienia ― to jednak już kształt, jaki przybrały one w postaci natchnionej Księgi, najwyraźniej uznawał za przenajświętszy nawet w samej strukturze: starał się przeto tłumaczyć jak najdosłowniej, tak aby nie «uronić» (ani też «dodać»!) ani jednego słowa, nawet kolejność słów w Biblii mając za tajemnicę (A. Zaborski, Czy istnieje przekład filologiczny?, Języki orientalne w przekładzie” 2002, Kraków, s. 80).

https://i.pinimg.com/originals/18/24/e5/1824e59d34d5e06aebfb7766a1b306ed.jpg
Hern? Pan? Cernunnos? Boruta? Lucyfer?
Najsłynniejszy babol Hieronima: rogaty Mojżesz

Efekty pracy Hieronima są rozmaite. Pokłosiem tych żałosnych jest chociażby słynna rzeźba dłuta Michała Anioła, który poszedł za fatalnie przełożonym w Wulgacie fragmentem Wj 34,29, gdzie Mojżeszowi przyprawiono rogi. Kolejnym, i to potężnym, kiksem braciszka jest przekład Rdz 3,15, gdzie po Upadku zmiażdżenie głowy wężowi zostało przypisane niewieście (co rozumiano jako prorocze słowa odnoszące się jakoby do Marii) zamiast jej potomkowi (czyli Chrystusowi): w miejsce ono (potomstwo) zmiażdży ci głowę otrzymaliśmy felerne ― by nie rzec: przekłamane ― ona (niewiasta) zmiażdży ci głowę. Wreszcie, mamy fragment Modlitwy Pańskiej, gdzie u Hieronima figuruje nieszczęsne et ne inducas nos in temptationem (i nie wódź nas na pokuszenie), czyli teza, jakoby człowieka do grzechu namawiał sam Bóg.

Dziś tłumacze polskich Biblii też papugują rozwiązania sprzed wieków (bo Tradycja, bo ksiądz Wujek, bo tamto, bo owamto), nie bacząc na to, że wiele wyrazów hebrajskich ma charakter polisemiczny i takie choćby sadzenie gdzie popadnie ciała jako odpowiednika wieloznacznego basar (ciało, człowiek, istota, stworzenie, krewny, penis) nie ma większego sensu (M. Piela, Grzech dosłowności  we współczesnych polskich przekładach Starego Testamentu, Kraków 2003, s. 4042). Ze świątynek na wzgórzach robią kuriozalne wyżyny (tamże, s. 5153), z rozpaczy skruchę albo zawód miłosny (tamże, s. 9394), ze znawców Tory wychodzą im niewydarzeni uczeni w Piśmie (A. Zaborski, Dwa nowe przekłady Ewangelii na język polski, Recepcja. Transfer. Przekład” 2005, t. 3, Warszawa, s. 194, 197), pospolite ptaki urastają do rangi enigmatyczno-poetycznych ptaków niebieskich (tamże, s. 179), chorzy określani są ― a fe! ― jako słabi lub niemocni (tamże), zamiast emocji czy serca napotykamy dla Semity wprawdzie swojskie i jasne, ale dla Polaka dziwaczne i niepojęte nerki, w miejsce rozpaczy i strachu (płacz i szczękanie lub dzwonienie zębów) pojawia się rozpacz i gniew (płacz i zgrzytanie zębów), a intelekt myli się przekładowcom z uczuciami. Idiomy bywają wielokrotnie przekładane dosłownie, przez co czytelnik w tekście, który winien być przejrzysty i prosty, dopatruje się nieobecnej głębi i ukrytych, mistycznych znaczeń. Tylko dziada i babki brak.

Taki chorobliwy stan rzeczy bierze się często stąd, że przekładają Pismo Święte nie tłumacze jak się patrzy, lecz bibliści i teolodzy, przed których niebotycznym autorytetem i świętymi racjami uginają się nawet kolana redaktorom i korektorom polonistom. Oddajmy głos nieodżałowanej pamięci orientaliście, profesorowi Andrzejowi Zaborskiemu (dz. cyt., s. 197198):
Niektórzy bibliści i księża uważają, żeby aby tłumaczyć Biblię, trzeba być teologiem. Niewątpliwie teologiem, filologiem i tłumaczem! Nie brakuje dowodów na to, że wielu filologów oraz teologów nie umie dobrze tłumaczyć i potrafi tekst tylko objaśniać, ale to nie to samo co tłumaczyć, dawać ekwiwalentny przekład. Teolodzy i filolodzy nie będący sprawnymi tłumaczami dobrze czynią, kiedy dobierają sobie jako konsultantów specjalistów od języka polskiego. Powstaje pytanie, dlaczego konsultanci przekładów mają, jak się wydaje, ograniczony wpływ na ostateczne wersje przekładów biblijnych i innych? Powodów jest na pewno kilka. Między innymi sami tłumacze często, jak ćmy do płomienia świecy, dążą do zgubnej dosłowności i upierają się przy swoich dosłownościach do ostatka, nie akceptując opinii konsultantów.
Skutek? Lektura Biblii to żmudna robota, idzie nieraz jak po grudzie, tekst bywa w wielu miejscach nie tylko pokraczny i brzydki, ale też niezrozumiały, wzniośle ciemny (M. Piela, Jakiego przekładu Starego Testamentu brakuje w Polsce?, Polszczyzna biblijna. Między tradycją a współczesnością, t. 1, Tarnów 2009, s. 137138). Wielu przeciętnych odbiorców czytanie Pisma Świętego wręcz odstręcza, bo mało co da się pojąć z niezbornie poskładanych polskich słów, przez które prześwitują nieznane ogółowi znaczenia, frazeologizmy i struktury oryginału. Na szczęście na polskim poletku translatoryki biblijnej pojawiają się nieśmiało pierwsze jaskółki zwiastujące oby jak najrychlejszą odwilż w teorii i praktyce przekładu Biblii skutych lodem nienaruszalnej tradycji i zwykłej niekompetencji.

Hieronimowe tłumaczenie krytykowali już starożytni, m.in. Augustyn z Hippony (zob. M. Majewski, dz. cyt., s. 7). Ale co tu się dziwić, skoro na patrona tłumaczy obrano nam człeka, który dzieło życia przekładał z niewolniczą dosłownością...

No dobra, trochę przesadziłem. Niekiedy jednak znacznie lepiej uwidocznić dany wątek, podkręcając go: przejaskrawienie dobra rzecz. Wbrew swoim deklaracjom nie był Hirek aż tak dosłowny. Szczęściem, praktyka w niejednym miejscu rozminęła się u niego z teorią. Niemniej jednak wybór optującego za dosłownością tłumacza na patrona tej profesji nie wydaje się szczególnie trafny.

Może by zatem zaproponować kogo innego? Na przykład autora Biblii kabalistów? Nie, nie idzie mi o Golema Meyrinka ani Księgę blasku (Zohar), lecz o traktat Księga światła ukrytego (Sefer ha-Bahir), który przechrzczony na katolicyzm Żyd sycylijski, awanturnik Flawiusz Mithridates, przetłumaczył na łacinę z hebrajskiego na zlecenie Pica della Mirandoli w 1486. Mithridates przełożył wówczas dla niego w rekordowym czasie ― pół roku! ― trzy tysiące stron in quarto niezwykle trudnych dzieł kabalistycznych, w tym rzeczone Sefer ha-Bahir. Włoskiego humanistę i polihistora uczył prywatnie aramejskiego, publicznie zaś, na wszechnicach niemieckich, włoskich i francuskich, wykładał języki semickie. Do jego uczni należał być może także Johannes Reuchlin (zob. R. Pietkiewicz, Początki nowożytnej hebraistyki chrześcijańskiej, Studia Judaica 2011, 14, nr 2, s. 159).

Zresztą kandydatura Mithridatesa nie jest bynajmniej moja: wysunął ją nieoficjalnie Jan Doktór, jeden z trzech polskich współtłumaczy Sefer ha-Bahir, który to przekład lada moment ujrzy, nomen omen, światło dzienne.

© by Paweł Jarosław Kamiński 20182019.

niedziela, 9 września 2018

Uwaga, rodzice! Sekty

Poddając ostatnio dysekcji słówko cult, stwierdziliśmy, że pośród jego znaczeń znajduje się także sekta. Dziś temat sekciarstwa pociągniemy.

David Koresh
David Koresh ― mesjasz flambée

Zacznijmy od końca, czyli od znaczenia sekty z religią nie związanego. U Doroszewskiego czytamy: grupa izolująca się od ogółu. Definicję słownikową okraszono cytatem z Żeromskiego: Nie wiem, jakiej literackiej modzie hołdował Dygasiński, nie wiem (...) czy w ogóle należał do jakiej szkoły, grupy, czy sekty pisarskiej, wiem tylko, że był niezwykłym pisarzem, a także Krasickiego: Dostało mu się mieszkać w domu Nearcha, filozofa sekty Pitagory.

Z kolei świetnie pomyślany Inny słownik języka polskiego Bańki sektę niereligijną definiuje i ilustruje następująco: sektą nazywamy grupę ludzi stanowiącą odłam wśród wyznawców jakiejś ideologii: Marksiści polscy w latach 20. stanowili małą sektę i były to resztki starego, ortodoksyjnego socjalizmu.

W tym znaczeniu polskiemu sekta odpowiada, jak pisałem, angielskie cult (w znaczeniu: an exclusive group of persons sharing an esoteric, usually artistic or intellectual interest), ale nie tylko, bo także inkryminowane sect, którego jedno ze znaczeń to: a party or faction (The New Penguin English Dictionary), czyli nawet odłam, stronnictwo, frakcja, niekoniecznie o profilu religijnym.

Podstawowym znaczeniem polskiego słowa sekta jest jednak odłam religijny, wyznaniowy. Słowniki przy tym nie dodają ważnej informacji, że w takim znaczeniu, o wydźwięku neutralnym, używa się go rzadziej niż częściej, i to przeważnie w kontekście historycznym. Na co dzień bowiem stosuje się je pejoratywnie: określamy nim skrajne, destrukcyjne ugrupowanie religijne, którego członkowie ślepo słuchają manipulującego nimi charyzmatycznego guru, izolują się od reszty społeczeństwa, nierzadko dopuszczają się nadużyć seksualnych, w imię wyznawanych idei gotowi są popełnić samobójstwo czy zabójstwo etc. Wiadomo, o co chodzi. Niektóre wokabularze jednak o ujemnym wydźwięku sekty przebąkują, np. Słownik współczesnego języka polskiego oficyny Wilga (Warszawa 1996), gdzie, poza znaczeniem podstawowym: grupa wyznaniowa (zazwyczaj niezbyt liczna), która oderwała się od jakiejś religii, kościoła i przyjęła własne podstawy wiary oraz zasady organizacyjne; odłam wyznaniowy jakiejś religii, znajdujemy definicję: z niechęcią o grupie społecznej silnie izolującej się od ogółu.

Amisze, oczywista, nie wchodzą w rachubę, bo choć żyją w odseparowanych wspólnotach, niepodobna zarzucić im ekstremizm czy pranie mózgu. Idzie natomiast o takie ugrupowania, jak Gałąź Dawidowa pod przewodem rozpasanego seksualnie Davida Koresha (o głośnej masakrze w Waco opowiada utwór Davidian zespołu Machine Head), samobójcza Świątynia Ludu pod wodzą wielebnego Jima Jonesa czy kometarne Wrota Niebios. Mamy też przykład ― a co! albo my to jacy gorsi? sroceśmy wypadli spod ogona? ― z naszego polskiego podwórka: sekta Niebo z podlubartowskiego Majdanu Kozłowieckiego, którą zawiadywał Kacmajor.

Do kategorii tej można by też zaliczyć ismailitów nizaryckich, vulgo: asasynów, którzy, fanatycznie oddani swemu przywódcy, uciekali się do skrytobójstwa. Warto w tym miejscu dodać, że mit o rzekomym odurzaniu się przez nizarytów narkotykami rozwiewa przekonująco i obszernie Jerzy Hauziński w książce Asasyni. Legendarni zabójcy w czasach krucjat (Poznań 2016, s. 121-141). Odurzenie haszyszem ― dorzuca Łukasz Kamieński w Farmakologizacji wojny ― prowadzi najczęściej do zamroczenia, osłabia agresję i relaksuje, co nie ułatwia wykonywania tak poważnego i precyzyjnego zadania, jakim jest skrytobójcze morderstwo (za: M. Morys-Twarowski, Haszyszem i sztyletem, w: Focus. Historia Ekstra, 1/2017, s. 37).

Na tym nie koniec. Słowniki nie podają też, że terminem sekta złośliwie określa się członków Kościołów mniejszościowych. Należysz do Kościoła dominującego i masz chętkę przysolić innowierczemu dyskutantowi odmiennie interpretującemu Biblię? Nazwij go sekciarzem. Pragniesz przeszkodzić w działalności ewangelizacyjnej dajmy na to Kościoła baptystów, bo twoje owieczki zaczynają do niego lgnąć? Obrzuć go z ambony błotem, przypinając łatkę sekty. Powtórzmy: w praktyce, czego słowniki na ogół nie odnotowują, jedna z definicji sekty brzmi: pogardliwie o ugrupowaniu religijnym lub Kościele mniejszościowym. Tendencyjna, ale jakże prawdziwie oddająca polskie realia informacja pojawia się w publikacji Wieża Babel. Słownik wyrazów obcych Radosława Pawelca (Wydawnictwo Szkolne PWN, Warszawa 1999): słowo sekta często występuje z zabarwieniem negatywnym, ponieważ działalność sekt jest potępiana przez Kościół i wiele osób (podkr. ode mnie).

W Oxford Advanced Learner's Dictionary (2000) figuruje jedno, zasadnicze znaczenie rzeczownika sect, bo takie właśnie funkcjonuje w angielszczyźnie w przeważającej liczbie kontekstów: a small group of people who belong to a particular religion but who have some beliefs or practices which separate them from the rest of the group. Podobnie jest w Collins Cobuild Advanced Dictionary (2009), przy czym tutaj dochodzi jeszcze znaczenie frakcji politycznej: a sect is a group of people that has separated from a larger group and has a particular set of religious or political beliefs.

Ergo: z angielskim sect sprawa ma się następująco: Główne znaczenia to: 1) odłam wyznaniowy, religijny, stronnictwo religijne, stowarzyszenie religijne, ugrupowanie religijne, czy wręcz: wyznanie, konfesja; 2) odłam, frakcja, stronnictwo o charakterze niereligijnym. W znaczeniu: odłam religijny o charakterze destrukcyjnym używa się słowa sect rzadziej, toteż należy się wystrzegać odruchowego kalkowania ― zamiast tego trzeba każdorazowo bacznie wejrzeć w kontekst.

Co na to Dan Brown?


Ujmijmy rzecz jeszcze inaczej: Anglosasi bardzo często używają słowa sect neutralnie, exemplum książka Dana Browna Kod Leonarda da Vinci. W pierwszym rozdziale Robert Langdon przed prelekcją w Paryżu zostaje zgromadzonej publiczności zaprezentowany następująco (The Da Vinci Code, Corgi Books, Londyn 2004, s. 23):
Ladies and gentlemen... the hostess had announced to a full house at the American University of Paris's Pavillon Dauphine, Our guest tonight needs no introduction. He is the author of numerous books: The Symbology of Secret Sects, The Art of the Illuminati, The Lost Language of Ideograms, and when I say he wrote the book on Religious Iconology, I mean that quite literally. Many of you use his textbook in class.
Zastosowane w tytule pierwszej z książek sect oznacza stowarzyszenie, nawet niekoniecznie religijne. Nie ma co doszukiwać się na siłę sekciarstwa, sekta bowiem bez wyraźnie neutralnego kontekstu historycznego kojarzy się źle. Niestety, tłumacz Kodu... w tym miejscu się wyłożył, dając Symbolikę tajnych sekt. Można by bronić interpretacji, że sekta nie jest tu błędem, wszak książka Langdona traktuje prawdopodobnie o symbolice ugrupowań na przestrzeni wieków, a zatem przedstawia ją z perspektywy historycznej. Z drugiej jednak strony znacznie lepiej by pasowało nienacechowane stowarzyszenie czy bractwo, tym bardziej że nie wiemy, czy w opracowaniu tym aby na pewno idzie o przekrój historyczny. Dodatkowo sect występuje bez przydawki, która by ujednoznaczniała jej negatywny charakter ― samo secret przecież nie spełnia tej funkcji.

Egzemplarz książki Browna, którym dysponuję (Wydawnictwo Sonia Draga & Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, KatowiceWarszawa 2006), świadczy o znakomitej robocie fachowców: piękna okładka w obwolucie, przyjemne dla oka celowo żółtawe kartki, tasiemka pełniąca rolę zakładki. Cymesik. Co jednak nie rekompensuje uchybień tłumacza. Ślicznie wydana, choć w sumie mierna powieść. Przewrotnie i sprytnie napisana, acz niekoniecznie przyzwoicie przełożona.

Ostatnia wieczerza
Dowód Teabinga

Tu mała dygresja na  temat samego Kodu... O ile niejeden pisarz nieraz zmienia w swym utworze fakty, o tyle u Browna, po pierwsze: zagęszczenie tych przeinaczeń na centymetrze kwadratowym powieści jest niesłychane (bujda na bujdzie bujdą pogania), po drugie: mają one dla fabuły charakter fundamentalny ― gdyby nie misterna sieć ich powiązań, intryga posypałaby się jak domek z kart. Mamy tu m.in. fantasmagoryczną, alternatywną wersję wczesnego chrześcijaństwa opartą na nie mniej odjechanej wizji życia Jezusa. Obecne na kartach powieści konfabulacje z zakresu historii powszechnej i dziejów Kościoła, a także biblistyki, teologii i językoznawstwa wyliczyli tudzież omówili ze znajomością rzeczy chociażby:
  • Josh McDowell: W poszukiwaniu odpowiedzi. Kod Leonarda da Vinci (Ruch Nowego Życia, KatowiceWarszawa 2006);
  • Alfred Palla: Kod Leonarda da Vinci. Fakt czy fikcja? (Betezda, Rybnik 2005).
Wróćmy jednak do tematu. Już na samym wstępie Brown używa słowa sect, pisząc (s. 15):
The Vatican prelature known as Opus Dei is a deeply devout Catholic sect that has been topic of recent controversy due to reports of brainwashing, coercion, and a dangerous practice known as corporal mortification.
W tym kontekście, na co wskazuje wyraz devout, rzeczownik sect znaczy tyle co: stronnictwo, ugrupowanie, bractwo, towarzystwo (por. Towarzystwo Jezusowe), związek, zrzeszenie. Autorowi idzie nie tyle o sekciarstwo Opus Dei, ile co najwyżej o występujące w jego łonie nadużycia.

Mam nieodparte wrażenie, że tym razem tłumacz się nie tyle przyłożył, co miał farta. Że fuksem trafił w dziesiątkę, proponując stowarzyszenie. Niewesoła to konstatacja, fach translatorski bowiem jakoś niekoniecznie polega na niefrasobliwym strzelaniu na chybił-trafił, raczej na dokonywaniu świadomych wyborów opartych na rzetelnej analizie kontekstu. Nieco więcej na temat niedoróbek tłumacza Kodu... mam nadzieję napisać jeszcze w przyszłości.

Tarapaty w Karpatach


Interesujący przypadek, z równie fantastycznych rewirów co rojenia Browna, spotykamy w powieści Twierdza F. Paula Wilsona. Słowo sect pojawia się w kontekście, w którym można je oddać jako zarówno sekta (tak zresztą postąpił tłumacz Piotr W. Cholewa — ten od cyberpunkowej Trylogii ciągu Gibsona i prześmiewczego cyklu Świat Dysku Pratchetta), jak i ugrupowanie religijne:
The Glaeken were a fanatical sect that started as an arm of the Church in the Dark Ages. Its members enforced orthodoxy and were answerable only to the Pope at first; after a while, however, they became a law unto themselves. They sought to infiltrate all the seats of power, to bring all the royal families under their control in order to place the world under a single power—one religion, one rule.
W ekwiwalencie fanatyczna sekta rzeczownik sekta oznaczałby neutralnie postrzegane ugrupowanie religijne, a dopiero przymiotnik fanatyczny stanowiłby doprecyzowanie fizjonomii takiego stowarzyszenia, w przeciwnym razie kolokacja fanatyczna sekta pachniałaby pleonazmem (sekta w znaczeniu negatywnym jest fanatyczna już z samej definicji). Kontekst historyczny, wszystko się zgadza.

Równie dobrze jednak we fragmencie tym można, aby uniknąć posądzenia o masło maślane, napisać: fanatyczne ugrupowanie religijne, gdyż sekta w znaczeniu neutralnym występuje w polszczyźnie niezbyt często. To rozwiązanie uważam za najsłabsze, bo równa w dół: wychodzi naprzeciw osobom mało oczytanym, nieświadomym, że sekta ma w polszczyźnie nie tylko znaczenie pejoratywne.

Wreszcie, można by w przekładzie dać samo sekta, pozbawione przymiotnika, bo przecież fanatical sect to dla przeciętnego Anglosasa właściwie to samo co sekta w uszach przeciętnego Polaka.

*******

Ostrożności nigdy za wiele. Strzeżcie się podstępnych sect!

© by Paweł Jarosław Kamiński 2018