niedziela, 20 marca 2022

Widzisz i nie grzmisz

Lektura publikacji religijnych wywołuje, w zależności od nastroju bądź usposobienia jako tako wyrobionego czytelnika, atak śmiechu, furii, paniki bądź rozpaczy. Zwłaszcza publikacji wydanych pod egidą mniejszościowych związków wyznaniowych, które siłą rzeczy mają mniejsze możliwości. Także finansowe. Co widać, i to bardzo. Oto przegląd paru pozycji z protestanckiej półki.

Otwieram pierwszą z brzegu książkę znanej powieściopisarki religijnej i wpadam ni mniej, ni więcej, tylko na cenzora w rękach izraelskiego kapłana: „Trzy dni temu wszedł do świątyni z cenzorem w dłoni i zapalił kadzidło”. O ile censor (cenzor) i censer (trybularz, kadzielnica, kasoleta) różni aby literka, o tyle trudno mi wyobrazić sobie kontekst, gdzie jedno można by zastąpić drugim. Zastanawia mnie, jakimi ścieżkami podążała myśl Monsieur Traducteur (był to akurat jegomość) albo ile głębszych wychylił, żeby pana od kastracji umieścić w ręku kapłana olbrzyma. Czyżby równolegle przekładał coś o enigmatycznych nefilim z 6 rozdziału Księgi Rodzaju?

Wielki Cenzor na huśtawce

W kolejnej książce na tylnej stronie okładki przebija kalka w biogramie współautorki: „Lubię (...) dzielić się dobrymi wieściami”. Jakim to centrum informacyjnym jest ta miła pani, że przekazuje tyle wieści? Może pracuje jako reporterka? Prezenterka? Nic z tych rzeczy. Zarówno good news, jak glad tidings to nasza tradycyjna Dobra Nowina. Czyli ewangelia. Lub jak kto woli: Ewangelia.

„Począwszy od opisu stworzenia w Księdze Rodzaju, a skończywszy na autorach wciąż przerabiających temat białek, redaktor Dennis Danielson śledzi duchowe, naukowe i filozoficzne dzieje myśli związanej z jednym z najbardziej fundamentalnych pytań ludzkości — jak i dlaczego się tutaj znaleźliśmy”, czytamy gdzie indziej. Czyżby chodziło o biologów pochylonych nad łańcuchem DNA? Albo o dietetyków? Pudło. Tenże tłumacz parę lat później u tego samego pisarza identyczne sformułowanie oddaje już w miarę poprawnie: „Zamiast lądowania na Księżycu misją wyprawy stało się dotarcie z powrotem na Ziemię i ocalenie trzech astronautów”). W miarę, bo bliżej metafory oryginału byłoby w tym kontekście np. „(sprowadzenie) całych i zdrowych”. Autor używa w obu miejscach tej samej przenośni to still metabolize protein, która oznacza tyle co „(wciąż) żyć, być żywym”. Nie znajdziemy jej w słownikach: po prostu trzeba zatrzymać się na chwilę w sprincie translatorskim i podumać nad tekstem, stawiając sobie pytanie, co autor miał na myśli. Rozgryźć jego idiolekt w danym ustępie. Normalna sprawa w przekładowczym fachu. Nikt nie obiecywał, że będzie to łatwy kawałek chleba.

Pełen nadziei sięgam po kolejną pozycję i gęba wyciąga mi się jeszcze bardziej. Zamiast „przepychanek na górze, rozgrywek na górze, walki o stołki, o koryto, o władzę, o miejsce przy korycie” znajdujemy trzykrotnie „politykę” (w oryg. politics), pewnie, po co się wysilać, skoro można pójść na łatwiznę. A miejsce „uprzedzeń na tle religijnym, nietolerancji religijnej, szowinizmu religijnego czy fanatyzmu religijnego” (religious bigotry) zajmuje — jakżeby inaczej — „religijna bigoteria” (znów ślizg przekładowcy po linii najmniejszego oporu), notabene konstrukcja pleonastyczna, bo bigoteria jest religijna z definicji. Po co pisać o zwykłej „sekcie”, skoro można zabłysnąć równie modnym, co dyletanckim „kultem”: „Nieco dalej od środkowego nurtu pojawiają się (...) religie rasistowskie, obraźliwe kulty [cults], a wszystko to wpływa na kościół i naprawdę może wyrządzić wiele złego” (no i zachodzę w głowę, co tutaj miałoby znaczyć określenie kultów, alias sekt, epitetem „obraźliwe”?). Wreszcie, w dwóch miejscach pojawia się neologizm „kościelizm”, choć wystarczyłoby przecież użyć utartych w polszczyźnie słów „kościelnictwo” lub „kruchta”: wertep by zniknął, a odbiór czytelniczy przebiegał bez zakłóceń. Wyważano otwarte drzwi.

W następnej książce, tym razem poświęconej tematyce Trójcy, aż roi się od zapuszczonych grządek. Czytamy mianowicie, że Ojciec jest „niewygenerowany, Syn jest wygenerowany przez Ojca” (opis jakiej operacji komputerowej?), kilkukrotnie nadziewamy się na „wieczne generowanie Syna” (jw.), tymczasem chodzi o teorię wiecznego zrodzenia Syna. Dziwaczny „trójteizm” udaje „tryteizm”. Arystotelesowki „nieporuszony poruszyciel” występuje pod maską „Nieporuszonego, który wszystko porusza”. Na s. 116 dowiadujemy się, że Platon napisał dzieło Timaeus — prawda, ale nie od dziś mamy na polskim gruncie uświęconego tradycją Timajosa — a Ireneusz z Lyonu to autor Przeciwko herezji, tymczasem uznany tytuł tego traktatu to Przeciw herezjom, przy czym nierzadko używa się też u nas wersji oryginalnej, czyli Adversus haereses. Kapadocjanie zaś zyskują miano Kapadocyjczyków. Et caetera.

Kolejna publikacja, skądinąd bardzo wartościowa, kryje takie niespodzianki, jak: Meliton, biskup Sardów (poprawnie: Meliton z Sardes), bliźniacze błędy: Atanazy z Aleksandrii i Klemens z Aleksandrii (w obu przypadkach poprawna wersja to: Aleksandryjski), Megillot miast Megilot (zbiór pięciu ksiąg Tanachu) czy biernikowe Jamnii (popr. Jamni). Czytamy, że nazwy zasadniczych trzech części Biblii Hebrajskiej to rzekomo Tora, Nebi'im i Ketubim (popr. Tora, Newiim, Ketuwim). W przekładach z angielskiego można zaobserwować nieprzyjemną plagę dotykającą zagadnienia transkrypcji: zrzynanie jak leci transkrypcji angielskiej hebrajskich i greckich wyrazów, mimo że każdy język rządzi się w tym względzie własnymi prawami. I tak powszechnie występuje problem z transkrybowaniem literki bet (która zależnie od wyrazu staje się b lub w, nie zaś wyłącznie b, jak z uporem godnym lepszej sprawy starają się nam wmówić tłumacze), z pieczołowitym, acz zupełnie niepotrzebnym zapisywaniem niemego końcowego he (wymawia się je tylko wtedy, gdy występuje w nim tzw. mappik), z oddawaniem cade jako ts zamiast swojskiego c, z oddawaniem alef i ajin apostrofem wybrzuszonym w prawo i w lewo czy z nieodróżnianiem sin od szin. Kłopot sprawia także transkrypcja słów greckich, np. apokryphos przybiera postać apokruphos (problem z ypsilonem); z innych publikacji pamiętam choćby zapisywanie podwójnej gammy np. w słowie angelos jako aggelos. Dosyć, aby skonsultować sprawę z fachowcem lub — rozwiązanie bardziej czasochłonne, ale lepsze i zapewniające nam niezależność, a jeśli zajmujemy się tłumaczeniami z kręgu teologii i biblistyki, będące inwestycją zwrotną — zapoznać się z alfabetami hebrajskim i greckim oraz transkrypcją na polski w formie uproszczonej, czyli zgodnej z wymową. Piszę: lepsze, bo hebraiści z rzadka używają transkrypcji uproszczonej i mogą tylko namieszać tłumaczowi w głowie, a tym samym utrudnić potem zwykłemu zjadaczowi chleba odcyfrowanie wymowy poszczególnych słów, kiedy czyta jakąś publikację napisaną z myślą o laikach w zakresie hebrajszczyzny. W przypadku hebrajskiego polecam dodatek Roberta Stillera do przetłumaczonych przez tegoż Żydowskich legend biblijnych Bin Goriona (Uraeus, Gdynia 1996) i tam kolumnę: wymowa (nie: transkrypcja naukowa, bo ta ma przy literkach znaczki, których niewtajemniczeni nie roszyfrują) na s. 343 oraz podstawy hebrajskiego pióra Marcina Majewskiego.

W jeszcze innej książce faraon występuje czasami jako Necho II, to znowu jako Neko II (sic), jakby wydawca nie mógł się zdecydować. Tytuł pewnej książki (będący swoją drogą cytatem z 1 Kor 2,10) w przypisie pojawia się w postaci Te Deep Things of God (te jak w Te Deum?). A to zapewne tylko ułamek kiksów, który zauważyłem, kartkując publikację.

Czy to wszystko piszę po to, by pastwić się nad tłumaczami i redaktorami? Bynajmniej. Chciałbym przede wszystkim pokazać, jak wymagającym i trudnym zajęciem jest profesjonalne przeniesienie tekstu z jednego języka na drugi. Tylko niewielka część osób znających obcy język ma wiedzę, zdolności i predyspozycje potrzebne do tłumaczenia. Tudzież cechuje się nieodzowną akrybią i dociekliwością spod znaku: nie wiem, ale się dowiem. Na dobitek Kościoły mniejszościowe, bo o przekładach z ich podwórka dzisiaj mowa, dysponują dużo mniejszymi nakładami na tłumaczy i redaktorów z prawdziwego zdarzenia. Na czym cierpi jakość publikowanych materiałów. Do czego dochodzi rzecz jasna wszechobecny pośpiech w dzisiejszej Erze Strusia Pędziwiatra (tak, tak, żadnego tam Wodnika). Nie żebym się skarżył, po prostu stwierdzam.


© Paweł Jarosław Kamiński 2022