wtorek, 29 czerwca 2021

Technicznie rzecz biorąc

Jest takie słowo, którym tłumacze nierzadko się posługują, mimo że wielokrotnie są przed tym przestrzegani. Nieraz figuruje w publikacjach popularnonaukowych, które pod tym względem winny świecić przykładem.

Kiedy czytałem Kosmiczne zachwyty Neila deGrasse'a Tysona*, natknąłem się na coraz bardziej wszędobylskie słowo „technologia”. Dość łatwo ciśnie się ono pod pióro wobec naporu napływających zewsząd komunikatów o najnowszych technologiach, technologii malowania paznokci czy obierania kartofli.

Układ Słoneczny, Słońce, Mercury, Wenus, Ziemi, Mars

Nie inaczej jest w tej publikacji. Zachwytom nad pięknem i złożonością wszechświata przeszkadzają powtykane tu i ówdzie bezprawne „technologie”. Żeby nie być gołosłownym:
Od mniej więcej dwóch stuleci odkrycia kosmiczne zawdzięczamy połączeniu zaawansowanych technologii i ludzkiej inteligencji (s. 79).
To, z czego jest nasz kij i jaki ma kolor, zupełnie nie ma znaczenia. Ważne, by był prosty. Wystarczy wbić go w ziemię w miejscu, z którego możemy obserwować horyzont. Ponieważ stosujemy niezaawansowane technologie, kij można wbić w ziemię kamieniem (s. 79–80).
Nie mamy przecież jednak żadnych nowoczesnych technologii [jako jaskiniowcy — przyp. P.J.K.], więc nic nie rozprasza naszej uwagi (s. 80).
Lowell cierpiał na nadciśnienie (...) i jeśli połączymy tę przypadłość z wiarą we własne przekonania, to fakt, iż zaliczył on Wenus i Marsa do planet tętniących inteligentnym i technologicznie zaawansowanym życiem, raczej nie jest zaskoczeniem (s. 110).
Podobnie jest w książce innego astrofizyka, Carla Sagana, w którego słynnym Kosmosie** znajdujemy takie oto zdanie:
Nasza inteligencja i nasza technologia dała nam moc wpływania na klimat (s. 110).
Przyznaję, że sam nie w każdym jednym kontekście potrafię rozstrzygnąć, czy należy użyć słowa „technika” czy może „technologia”, ale prawdą też jest, że jeśli nie jesteśmy tłumaczami tekstów specjalistycznych, to w 98% przypadków będziemy mieć do czynienia z „techniką”. W przytoczonych wyżej wyimkach każdy z nich „technologią” skażono. Nietrudno je pod kątem redaktorskim poprawić w przyszłym wydaniu, tylko nie ma pewności, czy ktoś się w oficynach wydawniczych przejmuje takimi „drobnostkami”.
 
Gdyby kto pragnął zapoznać się z poprawnym użyciem wyrazów „technika” i „technologia”, odsyłam do pouczających artykułów prof. Łuckiego, polonistów Rokickiego i Malinowskiego czy Wojtka Żuchowskiego. W razie niedosytu polecam również u tego ostatniego lekturę innego tekstu, w którym można podpatrzeć, jak swobodnie posługiwać się słowem „technika” w praktyce.

Angielskie technology ma różne znaczenia: oprócz „techniki” i, w pewnych kontekstach, „technologii” to także „język techniczny (ew. naukowy)”, „słownictwo (nomenklatura, terminologia, nazewnictwo) techniczne”. Polskie tradycyjne „technologia” to zwykle production technology. Elements of technology (tytuł książki) przełożymy prawidłowo jako Elementy wiedzy technicznej, a new technologies oddamy jako „nowe zdobycze (osiągnięcia) techniki”, „nowości techniczne” czy „nowinki techniczne”. „Wszechobecne technologie” to poprawnie po polsku „wszechobecna technika” czy „wszechobecne gadżety”, a high technology — „najnowsze osiągnięcia (zdobycze) techniki” albo ”najnowsze gadżety”. Et cetera.

Co z naszym tytułem?
Warto zwrócić uwagę, że angielskiemu technically (speaking), jak zwraca uwagę w swej książce Arkadiusz Belczyk***, 
odpowiadają takie polskie sformułowania, jak: „formalnie (rzecz) biorąc”, „ściśle (rzecz) biorąc” czy „z formalnego punktu widzenia” (s. 168). Mimo to „technicznie rzecz biorąc” masowo stosuje się w polszczyźnie zamiast tych trzech odpowiedników (czasami nawet nabiera ono znaczenia zbliżonego do „w rzeczywistości”); niektórzy nawet mówią „ja w kwestii technicznej” zamiast „ja w kwestii formalnej”. Technically w takim znaczeniu nie ma z techniką nic wspólnego: co innego, gdy pełni funkcję przysłówka choćby w zdaniu In those days recording sound was not technically possible. Technologically zaś oddamy np. jako „pod względem technicznym” albo „od strony technicznej”. „Technicznie rzecz biorąc” nie ma związku z techniką, a w każdym razie niełatwo znaleźć kontekst, gdzie by miało. Jest to wyrażenie, dla którego nie ma miejsca w popularnonaukowej polszczyźnie; co innego w umyślnie niechlujnej albo naśladującej żywą mowę polszczyźnie literackiej — być może z takim właśnie użyciem mamy do czynienia np. u Jacka Dehnela czy Jakuba Ćwieka (choć niekiedy trudno odróżnić celowy zabieg autorski od niezamierzonego):

— Nie unosić? A co pan by zrobił na moim miejscu? Mamy umowę czy nie mamy?
— Technicznie rzecz biorąc, nie mamy. Niczegośmy nie podpisywali. (Dehnel)
Technicznie rzecz biorąc, tabliczka przed wejściem do hotelu Concorde: „Lokal wentylowany”, nie kłamała. Dawała jednak przyjezdnym złudną nadzieję, że wstępując do środka, można się schronić przed palącym egipskim słońcem. Co było kompletną bzdurą. (Ćwiek)

Tak się mówi

Na jednym z forów korektorka radzi, by „technologię” zostawić nawet w niepoprawnym kontekście, bo „tak się mówi”. Trudno zgodzić się z takim postawieniem sprawy. Mówi się przecież nawet „poszłem” czy „wogle”, ale to żaden miernik poprawności. Można by się zgodzić z tą panią pod warunkiem, że mielibyśmy do czynienia z tekstem, w którym trzeba by oddać dyletancki lub celowo nonszalancki język bohatera. Ale nie w tekstach innych. Tym mniej w publikacjach popularnonaukowych.



© Paweł Jarosław Kamiński 2021


* Neil deGrasse Tyson, Kosmiczne zachwyty, Insignis, Kraków 2018.
** Carl Sagan, Kosmos, Zysk i S-ka, Poznań 2016.
*** Arkadiusz Belczyk, Poradnik tłumacza, wyd. II, Idea, Kraków 2009.

czwartek, 24 czerwca 2021

Hej, sokoły

AD 2017 przeglądając książkę Życie w średniowiecznym zamku, natknąłem się na takie oto przedstawienie ptaków łowczych, którymi posługiwano się w średniowiecznym sokolnictwie:

Ptaki używane przez średniowiecznych sokolników należały do dwóch kategorii. Pierwszą z nich tworzą tzw. sokoły prawdziwe, czyli jastrzębie długoskrzydłe. Wyróżnić można tu sokoła norweskiego, sokoła wędrownego, raroga stepowego oraz raroga górskiego, których używano do polowań na ptactwo wodne; a ponadto dodatkowo sokoła drzemlika, przydatnego w łowieniu mniejszego ptactwa. Drugą kategorię reprezentują jastrzębie krótkoskrzydłe. Tu warto wspomnieć jastrzębia gołębiarza oraz krogulca — oba mogły z powodzeniem polować na lesistych terenach, gdzie przedstawiciele długoskrzydłych mieliby problemy. Co ciekawe, tylko samica każdego z tych gatunków, większa i bardziej agresywna, może tak naprawdę zostać nazwana sokołem. Mniejszego samca zwano tiercel i choć czasem używano go do polowań, to jednak zdecydowanie uważano za słabszego*.
Tymczasem oryginał stwierdza, co następuje:

The birds used in medieval falconry belonged to two main categories. The true falcons, or long-winged hawks, included the gerfalcon, the peregrine, the saker, and the lanner, all used to hunt waterfowl, and the merlin, used for smaller birds. The short-winged hawks included the goshawk and the sparrow hawk, which could be flown in wooded country where long-winged hawks were at a disadvantage. Only the female, larger and more aggressive than the male, was properly called a falcon; the smaller male was called a tiercel, and although sometimes used in hunting was considered inferior.

Jako laik, nie mogłem pojąć, jakim to sposobem jedynie samica sokoła czy jastrzębia może być nazywana sokołem. Zwróciłem się przeto mailowo z zapytaniem do sokolnika, który zagadki wprawdzie nie rozwikłał, lecz dał mi jedną ważną wskazówkę (o czym za chwilę) i zaproponował kontakt telefoniczny w razie dalszych pytań. Bardzo miło z jego strony, mimo to więcej się nie kontaktowałem, jako że śledztwo w sprawie translatorskiego przekłamania wówczas zarzuciłem, zostawiając je na święty nigdy.

A jednak... nigdy nie mów nigdy. W tym roku powróciłem do lektury Życia... i postanowiłem rozwiązać translatorski rebus. Zacząłem tedy wertować sokolnicze artykuły i publikacje książkowe, aby nasiąknąć terminologią i zorientować się w temacie. Nabywszy co nieco wiedzy, okrzepnąwszy z lekka w podstawach myślistwa ptaszego, uzmysłowiłem sobie, że nie pamiętam, bym na przestrzeni jednego akapitu spotkał się kiedy w jakiej książce z tyloma przekładowymi błędami rzeczowymi (swoją drogą mamy też niezręczność językową „a ponadto dodatkowo”, ale skupimy się na tekście pod kątem jego poprawności merytorycznej, nie językowej). Krótko mówiąc, odkryłem w tekście piętrowe przekłamania.

Sokół, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Pustynia, Hunter
Hej, hej, hej, sokoły, omijajcie translatorskie doły

W czym rzecz. Otóż od wspomnianego sokolnika dowiedziałem się był, że angielskie słowo hawk to niekoniecznie „jastrząb”, lecz również „ptak myśliwski” (dawniej określało się tę grupę mianem „ptaków łowczych”). Ptaki łowieckie dzielą się wedle podziału anglosaskiego, bo z takim mamy tu do czynienia, na długoskrzydłe i krótkoskrzydłe. Do pierwszej kategorii należą właśnie m.in. białozory czy pustułki.

Przedstawiony przez autorów podział anglosaski różni się od tego u nas. W polskim piśmiennictwie ptaki łowcze tradycyjnie dzieli się na ptaki wysokiego lotu, czyli sokoły szlachetne (białozór i sokół wędrowny, niekiedy też raróg) i sokoliki (drzemlik, kobuz, czasem także pustułka), oraz ptaki niskiego lotu, tj. jastrząb i krogulec; co się tyczy podziału anglosaskiego, to wyróżniamy też kategorię szerokoskrzydłych (orły i myszołowy), którymi jednak polowano w Europie rzadko (nie wspominając o innych ptakach używanych nieczęsto w sokolnictwie, jak kanie, sowy, sępy czy błotniaki).

Następna kwestia: nie istnieją żadne sokoły prawdziwe ani jastrzębie długoskrzydłe, jak by tego chciał przekładowca, gdyż „krótkoskrzydłe” to właśnie synonim podrodziny jastrzębi (Accipitrinae). A zatem nie ma również sensu pleonastyczne wyrażenie „jastrzębie krótkoskrzydłe”.

Pisanie o jastrzębiu gołębiarzu (goshawk) też mija się z celem, ponieważ w zestawieniu ze sparrow hawk ptak ten określany jest przez sokolników i ornitologów po prostu jako jastrząb (ewentualnie jako gołębiarz): fachowcy mówią więc na co dzień i piszą w książkach o jastrzębiu i krogulcu w ramach Accipitrinae. Gdyby chcieć być ornitologicznie hiperprecyzyjnym, trzeba by napisać o jastrzębiu gołębiarzu (alias jastrzębiu zwyczajnym) i jastrzębiu wróblarzu, niemniej w tym kontekście naturalnymi odpowiednikami są właśnie jastrząb i krogulec.

Pośród wymienionych długoskrzydłych z kolei mamy dwa gatunki, których polskie nazwy to, jak słusznie zresztą napisano, raróg stepowy i raróg górski. Tyle że autorom nie chodzi tu o skrupulatne wymienianie gatunków, lecz jedynie podanie kilku przykładowych, oba rarogi śmiało można więc wrzucić tutaj do jednego worka, gdyż tak właśnie mówili na co dzień (i pisali) polscy sokolnicy.

Kolejnym nieporozumieniem jest pisanie o samicy „każdego z tych gatunków”. Gwoli wyjaśnienia: dymorfizm płciowy u szponiastych** polega na tym, że samice, jako większe od samców, są skuteczniejszymi, a przeto przydatniejszymi w łowach drapieżcami. W rzeczonym zdaniu nie chodzi bynajmniej o każdy z wyszczególnionych gatunków, lecz tylko o samice długoskrzydłych, czyli sokołów, gdyż jastrzębi żadną miarą nie sposób określić mianem sokołów. Ergo: użyty polski odpowiednik słowa falcon trzeba by tu rozwinąć o jaką rozsądną przydawkę, np. „w pełnym znaczeniu tego słowa” lub podobnie.

Wreszcie ostatnie zdanie tekstu, również zwichnięte. Nie chodzi tu o niektóre samce sokoła, lecz o wszystkie, gdyż, jak wspomniałem, siłą rzeczy czy też natury samce mają mniejsze rozmiary od samic. Tak to już u drapoli jest.

Ten niewielki fragment jest polem minowym nie do przejścia, jeżeli nie ma się elementarnej wiedzy na temat „łowów pod pierzem”, jak mawiali nasi przodkowie.

Aby przekład miał ręce i nogi, a czytelnik się nie pogubił, można by tekst przetłumaczyć mniej więcej tak:

Ptaki myśliwskie dzielono w średniowieczu zasadniczo na dwie kategorie: długoskrzydłe (in. sokoły), jak białozór, sokół wędrowny, raróg (wykorzystywane do polowań na ptactwo wodne) czy drzemlik (do łowów na drobne ptactwo), oraz krótkoskrzydłe, tj. jastrząb i krogulec, używane też do polowań na terenach leśnych, gdzie sokoły radzą sobie gorzej. Za pełnowartościowe sokoły łowcze uznawano tylko samice, większe i agresywniejsze od samców, które choć czasem używane były do polowań, to jednak, jako mniejsze, odgrywały poślednią rolę.
Przyznaję bez bicia, że sam nie miałbym śmiałości zabrać się do przekładu całej książki, gdyż dziedzin, na których trzeba się znać, jest całe multum (architektura, polowania z psami i funkcjonowanie stanu rycerskiego to tylko drobna cząstka), toteż tłumaczenie byłoby żmudnym uczeniem się każdej z nich, a marna zapłata z pewnością by poświęconego czasu nie wynagrodziła. Człek biedziłby się za psi grosz.

Tymczasem tłumacz uznał, że zna się na wszystkim i... wszystko zrobił sam. Myli więc włócznię z dzidą (s. 197), a traktat o łowach The Master of Game prezentuje pod tytułem Mistrz gry (s. 198). Angielskie terminy sokolnicze traktuje per nogam: o odławianych branchers, czyli gałęźnikach, pisze omownie „młode osobniki” (s. 201); pętca (leash), element myśliwskiego szpeju w postaci rzemiennej linewki, określa mianem smyczy (s. 202); dłużec, czyli creance, nazywa postronkiem (s. 203), a wabidło — wabikiem (tamże).

Nie najlepiej radzi też sobie ze ssakami: litanię „jelenie, daniele, sarny i dziki” (the red deer, the fallow deer, the roe and the wild boar) koniecznie musi niepotrzebnie uściślić oraz zastosować (po kiego grzyba?) inwersję, serwując czytelnikowi „jelenie szlachetne, daniele, dziki i sarny” (s. 208; ten dzik wpleciony pomiędzy jeleniowate...), a żbiki (wild cats) określa mianem „dzikich kotów” (s. 209).

O tym, z jakiego materiału był róg myśliwski olifant, nie dowiemy się, tłumacz bowiem zostawia nam jedynie okrojoną informację, że chodzi o kość (s. 197), tymczasem w oryginale stoi czarno na białym, że idzie o kość słoniową (ivory); biada czytelnikowi, który nie skojarzy olifanta z angielskim elephant czy ze słoniopodobnymi stworzeniami z Władcy Pierścieni.

Tyle niedociągnięć na przestrzeni zaledwie połowy rozdziału, a to i tak pewnie ułamek w całej publikacji. Popularyzatorski cel trafił szlag. Otrzymaliśmy półprodukt. Czy naprawdę w branży wydawniczej musi panować taki klimat dwie dekady po szalonych latach dziewięćdziesiątych?


© Paweł Jarosław Kamiński 2021


* F. Gies, J. Gies, Życie w średniowiecznym zamku, Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2017.
** Używam tu znaczenia tego słowa stosowanego jeszcze do niedawna, czyli obejmującego sokoły, w ostatnich latach bowiem rząd szponiastych podzielił się na rzędy: szponiaste i sokołowe; z kolei jeszcze w połowie XIX w. do szponiastych zaliczano także sowy.