środa, 10 lipca 2019

Komiksy, komiksy ― magiczne obrazki

Jako dziecko czytywałem komiksy. Nie za wiele, bo wolałem książki tradycyjne, nie obrazkowe. Zresztą nie było takiego zatrzęsienia komiksów jak dziś, ale narzekać nie mogłem. Takie tytuły, jak „Kajko i Kokosz”, „Tytus, Romek i A’Tomek”, „Asteriks i Obeliks”, jak również bodaj czy nie pierwsze na polskim rynku „Spidermany” czy „Batmany” dawały wgląd w niezwykłe medium łączące dynamiczny rysunek z tekstem.

Nie one jednak wryły mi się w pamięć najmocniej.

Książeczką obrazkową, która wywróciła mój dziecięcy świat do góry nogami, była seria o Thorgalu, stworzona przez duet Grzegorz Rosiński―Jean Van Hamme. Zamorskie tudzież zaświatowe awantury pochodzącego z gwiazd i wychowanego pośród Wikingów męża stanowiły nie lada przeżycie dla chłopaka w podstawówce. Thorgal Aegirsson miał wiele cech, które przemawiały i nadal przemawiają nie tylko do dziecięcego czytelnika. Siła, niezwykłe umiejętności szermiercze i łucznicze imponowały, niemniej jednak respekt najbardziej budziły chyba, i to w znacznej mierze raczej podświadomie, takie przymioty, jak: odwaga i męstwo, hart ducha, dojrzałość, przedkładanie ciszy i spokoju nad awanturniczy tryb życia, umiłowanie rodziny, gotowość do najwyższych poświęceń w imię wyznawanych wartości. Szlachetnych wartości. Nie żeby Dziecko z gwiazd było kryształowo czyste. Thorgal miał też swoje słabości i potknięcia: potrafił zapalić się gniewem i zrobić coś pochopnie, okazać chwilami niepotrzebnie agresję, a także zachować się naiwnie bądź nieroztropnie, by nie rzec: idiotycznie. Sprytu i przemyślności mu niekiedy brakowało. A wszystko to wyrażone przednią kreską naszego rodaka, od stanu wojennego mieszkającego za granicą, obecnie w Szwajcarii.

Robin Hood i WIlhelm Tell to przy mnie cieniasy

Dzięki temu, że obraz bohatera spółki Rosiński & Van Hamme nie był zanadto przecukrzony, tym silniej przemawiał do wyobraźni młodziutkiego czytelnika. Do tego dochodziły fascynujące mity skandynawskie, panteon istnień i bóstw z nordyckich podań, a także perypetie w niesamowitych krainach, również tych przypominających starożytne cywilizacje Mezoameryki, czy wreszcie wątek gwiezdnych przybyszów. Nasz bohater parł ku sielankowemu życiu na łonie rodziny, ale okrutni i chciwi ludzie bądź złośliwi albo kapryśni bogowie nie dawali mu spokoju, nieodmiennie wciągając w zapierający dech w piersiach wir arcyniebezpiecznych przypadków.

Ostatnio postanowiłem zajrzeć do przygód komiksowej postaci stworzonej przez Mike'a Mignolę. Postaci wcześniej mi nieznanej. Do kroku tego skłoniła mnie świetna recenzja wykładowcy nauczycielskiego kolegium języków obcych, anglisty Jana Sofińskiego, który wydobył na światło dzienne co większe usterki translatorskie opowiadania „Szkatułka pełna zła”.

Do wspomnianej recenzji dorzucę tylko, że pojawiające się w tym opowiadaniu zaklęcie: By the names Adonai, El, Elohim, Ehyeh Asher Ehyeh, and Zobaoth („Przez imię Adonaj, El, Elohim, Ehje Aszer Ehje i Cewaot” ― tłum. własne) pochodzi z XVII-wiecznej księgi czarostwa pt. Lemegeton, zwanej też Mniejszym kluczem Salomona, a konkretnie z jej części o tytule „Goecja” (ang. Goetia), którą notabene w 1904 r. wydał osobno niechlubnej pamięci wspinacz i okultysta Aleister „Bestia 666” Crowley, znany też jako Mistrz Therion (grecki przydomek pochodzi z Apokalipsy, zwłaszcza z Ap 13,18, gdzie thēríon ― zwykle zwierzę; dzikie zwierzę, bestia; jadowite zwierzę ― oznacza w kontekście tegoż rozdziału i całej Janowej księgi, jeśli pójść tropem Księgi Daniela, brutalną moc wrogą Bogu i jego ludowi); warto nadmienić, że popełniono dwa bełkotliwo-ignoranckie tłumaczenia tego grymuaru na język polski. Samo zaś imię Zobaoth można po polsku oddać na kilka sposobów, m.in. jako Cewaot, Sebaot, Sewaot lub Sabaot. Z tą ostatnią wersją, na ogół występującą w literaturze chrześcijańskiej (transkrypcja w postaci Cewaot, najbliższa wymowie, przynależy tradycyjnie do piśmiennictwa żydowskiego) mamy do czynienia chociażby w jednej z polskich wersji pieśni Lutra ― pisałem o niej ciut więcej w czerwcowym wpisie ― pt. Ein feste Burg ist unser Gott (Warownym grodem jest nasz Bóg):

My złego nie zdołamy zmóc,
Wnet zginąć by nam trzeba,
Lecz walczy za nas chrobry Wódz,
Sam Bóg Go zesłał z nieba.
Kto On? Pytasz się?
Jezus On się zwie,
Pan Bóg Sabaot:
On złego strzaska grot;
Innego nie masz Boga.


Komiksy z serii „Hellboy” są niecodzienne w porównaniu ze wspomnianymi wyżej, bo oprócz potężnej dawki humoru mamy tu sporo cynizmu, ironii i sarkazmu oraz niemało potocznych, dosadnych, a momentami wręcz wulgarnych wypowiedzi głównego bohatera. Komiksy Mignoli są tym samym przeznaczone dla starszego czytelnika.

Tytułowym bohaterem jest nietuzinkowa postać z piekła rodem. Dosłownie. Hellboy bowiem to, nomen omen, istota z zaświatów, zwerbowana przez ludzi do walki z siłami ciemności. Taki trochę... wiedźmin. Mamy więc u Mignoli przedstawioną całą masę zmagań z potworami, demonami, czarownicami, magami i okultystami, wątki nawiązują do licznych podań i legend. Hellboyowi wszakże nijakie duchy, monstra ni diabły niestraszne, czarowników też się nie lęka: bez pardonu daje całej tej czeredzie wycisk, skutecznie zniechęcając do dalszych działań lub na amen eliminując przeciwnika. Choć posługuje się przy tym szczególnie efektywną w boju prawicą o niezwykłych właściwościach, ma też niejednokrotnie sporo szczęścia, jak przystało na średnio rozgarniętego, acz przy tym całkiem sympatycznego protagonistę.

Seria utrzymana jest w konwencji grozy, ale z przymrużeniem oka. A sam Hellboy to (anty)bohater tryskający wisielczym humorem, co i raz cynicznie komentujący czyjeś słowa, z ironią i dezynwolturą traktujący grożące mu śmiertelne niebezpieczeństwo, niekiedy, jak wspomniałem, rzucający mięsem. W filmie, a powstały już trzy żałosne ekranowe odsłony jego perypetii (w dwóch pierwszych rolę główną odtwarza Ron Pearlman), takie odzywki nie zdają egzaminu: sprawiają wrażenie szablonowych, prostackich, naiwnych i stworzonych pod gusta młodszej młodzieży. Wyświechtanych do bólu. W medium komiksu natomiast cyniczne teksty i czarny humor sprawdzają się znakomicie. Lektura obrazkowych opowiadań o Hellboyu to beczka śmiechu. Zwłaszcza w oryginale, polskie przekłady bowiem pozostawiają co nieco do życzenia.

Znalezione obrazy dla zapytania hellboy
Chłopiec z piekła rodem przy brudnej robocie

Dziś odniosę się do błędów i niedociągnięć translatorskich, które pojawiają w polskiej wersji opowiadanka The Nature of the Beast, czyli „Natura Bestii” (Hellboy: Spętana Trumna. Prawa ręka zniszczenia, Egmont Polska, Warszawa 2018).

Nie wiedzieć czemu, chyba na modłę angielską, słowo „bestia” w tytule skreślono dużą literą. Z moich obserwacji wynika, że coraz częstsza to przypadłość tytułów. Wydawca naciskał, czy może tłumacz okazał nadgorliwość?

Pierwsze słowa skierowane do Hellboya przez członków Klubu Ozyrysa nie znaczą, jak chce przekładowca, „Bez obaw, bracie”. W Come in peace, brother chodzi o coś przeciwnego: o to, aby przybywający pogromca potworów i zarazem, jak by nie patrzeć ― groźny demon nie żywił wobec nich złych zamiarów (ostatnia plansza świadczy, że nie są pewni jego lojalności wobec rodzaju ludzkiego), a nie o to, żeby sam się nie bał. To takie „Spokojnie, bracie”.

Klubowicze raz Hellboya tykają („Nie mówił ci, żebyś nam zaufał?”, „Żebyś zrobił to, o co prosimy?”), to znów zwracają się do niego per „pan” („I tylko tyle powinien pan o nas wiedzieć”, „Mamy dla pana zadanie”). Czy to zasadna niekonsekwencja? Bynajmniej. W oryginale na pierwszej planszy widnieje wskazówka w postaci sir, co świadczy, że w dialogach nie ma tykania Hellboya (ozyrysowcy wyglądają na przedstawicieli wyższych sfer), toteż należałoby wszędzie zastosować formę „pan”, kontrastując ją z tykaniem ze strony Hellboya, tak aby podkreślić jego nonszalancję.

Bardziej adekwatną odpowiedzią Hellboya na wspomniane dwa pytania byłoby: „No tak...”, „Taa...” albo „Niby tak...”. Samo „Taak...” nie daje egzaminu, Hellboy bowiem wypowiada to słowo z wyczuwalnym cynizmem (wersja „Taa...”) albo też niejakim zakłopotaniem, w powietrzu aż wisi jakieś niewypowiedziane ale lub podskórny cyniczno-gorzki chichot.

Smok, o którym traktuje opowiadanie, nazwany jest kilkukrotnie słowem worm, niefortunnie i konsekwentnie oddawanym jako „czerw”. Owszem, worm to „czerw”, ale nie tylko, bo także (por. wyrm) 1) „smok” (zwłaszcza bezskrzydły), „wiwern(a)”, ewentualnie „gad”, „gadzina” albo, o ile kontekst na to pozwala, słowiańsko pachnący „żmij” czy 2) „wąż morski”. Tu chodzi wyraźnie o znaczenie nr 1. Notabene wartym zapamiętania synonimem „smoka” jest „jaszczur”, który wykorzystano np. w filmowym Hobbicie, kiedy to Thranduil w rozmowie z pojmanym Thorinem napomyka o swoich ongisiejszych bojach z tymi stworzeniami.

Wypowiedzi staruszki do Hellboya, zabarwione archaicznie (get thee), przełożono dość dziwacznie: „Niech się modli...”, „Niech się uda...”. Jak na mój gust chybione rozwiązanie, trącące wielkopańską protekcjonalnością lub Podlasiem.

W scenie tuż przed pojedynkiem ze smokiem Hellboy rzuca: Well, you're real. So let's see how―, co przełożono jako: „Czyli więc jesteś prawdziwy! Zobaczmy, jak bardzo”. Pomijając niepotrzebny przecinek przed „jak”, warto zwrócić uwagę na niepoprawność interpretacji. W wyrażeniu So let's see how― nie chodzi o przekonanie się, jak bardzo jest realny przeciwnik: mamy tu najzwyczajniej w świecie urwane zdanie, które można by przetłumaczyć „No to zobaczmy, jak...” albo „To zobaczmy, jak...”. Rzecz oczywista, w każdej z proponowanych wersji czasownik „zobaczmy” da się bez problemów podmienić na nieco dłuższy, a tym samym raczej mniej poręczny w komiksowym medium „przekonajmy się”. Albo na krótszy „sprawdźmy”.

Ogólnie biorąc, w przełożonym opowiadaniu wypowiedziom brakuje potoczystości i potoczności albo jednego i drugiego. Zbyt dużo jest sztuczności, a za mało naturalności i humoru. Gdy tytułowy bohater komiksowej serii kwituje stresogenne lub ryzykowne sytuacje lekceważącymi i niefrasobliwymi wypowiedziami, w polskiej wersji dezynwoltura i luzactwo są nie dość widoczne. Trzy przykłady, aczkolwiek nie do końca ilustrują one to, o co mi chodzi ― aby to bowiem uchwycić, trzeba przeczytać poszczególne historie w całości:
  • Kiedy Hellboy otrzymuje włócznię hrabiego (tłumacz upiera się przy „earlu”) Warwick, mówi redundantnie: „Dobra, w porządku”, tymczasem nonszalancko-luzacka odpowiedź Yeah, all right mogłaby zostać oddana znacznie lepiej jako „Spoko”, „No dobra”, „Dobra”, czy nawet „Spoko majonez”.
  • Na wiadomość, że jego zadaniem będzie zabicie smoka, Hellboy reaguje: Excuse me?, co można by przełożyć jako „Że co?”, „Że jak?” lub jeszcze lepiej „Że co, proszę?” albo „Co takiego?” zamiast nie do końca tu pasującego „Słucham?”, któremu odrobinę brak lekkości i dowcipu.
  • Zaskoczony przez gada bohater ciska ucięte przekleństwo: Oh, son of a... Owszem, zwykłe „Ożeż ty...” jest bardzo potoczyste i potoczne, mimo to nie oddaje ostrego języka. Lepiej byłoby sięgnąć po mocniejszy repertuar, np. urwane „Ty sukin...” albo „Ty pieprzo...”.
Wydawałoby się, że tu już się czepiam, że przecież tłumacz przełożył angielskie wyrażenia prawidłowo, więc po co to całe krytykanckie mamlanie. Otóż to tylko pozory solidnej roboty translatorskiej. Nie uchwycił w nich bowiem charakteru całości komiksu. Nie zrozumiał rządzącej nim konwencji.

To de facto wcale nie niuanse, gdyż takie właśnie drobiazgi budują odbiór protagonisty przez czytelnika. Tu w nich odsłania się jego osobowość i stosunek do życia. Odzywki Hellboya podane są w języku bardzo współczesnym, pomimo że akcja toczy się kilkadziesiąt lat temu. Cały komiks ma postmodernistyczny charakter, a zatem stosowanie wyrażeń używanych przez dzisiejszych młodych ludzi jest zabiegiem wcale pożądanym.

Taki brak prawidłowego odczytania tekstu, jego atmosfery i ducha, jest niewiernością translatorską znacznie poważniejszą aniżeli okazjonalne lapsusy. Arcydzieła przekładu miewają swoje różnego kalibru mankamenty, błędy i niedoskonałości, jak niezrozumienie danego słowa czy wyrażenia bądź stylistyczne wywrotki tu i ówdzie, jednak tym, co stanowi o ich świetności, jest zrozumienie i odwzorowanie sensu całości i ducha przenikającego utwór oryginalny.

W przekładzie omawianego komiksu jest niestety inaczej: Hellboy winien pachnieć zabawą, a czytelnik mieć z lektury zamierzony przez Mignolę przedni ubaw, lecz w polskiej wersji na wielu miejscach nie da się tego odczuć.

Bilans przekładu? Czy nie ma w tłumaczeniu komiksu fragmentów trafnie i zgrabnie oddanych? Ależ są. Oddajmy wszak głos Ryszardowi Engelkingowi, który omawiając polskie przekłady utworów osławionego XVIII-wiecznego koryfeusza rui i porubstwa, piewcy bezwstydu, orędownika dewiacji, pierwszego libertyna Francji, napisał: „Może to i niesprawiedliwe, ale o tym, czy przekład jest udany, decyduje niestety liczba i kaliber pomyłek” (R. Engelking, „O polskim Sadzie”, Literatura na Świecie, 8-9/1995, s. 342).

*******

I jeszcze dwa słowa na temat dwuplanszowego ledwie opowiadanka „Placuszki” (Pancakes), otwierającego tenże tom Hellboya. O kursywie wspominałem już przy okazji recenzji przekładu biografii Lovecrafta. Również tłumacz Hellboya ma kłopot z jej zrozumieniem, przez co komiks na tym traci. W ostatnim kadrze wielki książę piekieł Astarot mówi: „Truly this is our blackest our”, co oddano po polsku: „Zaprawdę zatem nadeszła nasza najczarniejsza godzina!”. A mnie zaprawdę trudno wyobrazić sobie kogoś naturalnie, bez sztuczności wymawiającego to zdanie z naciskiem położonym na wyrazie „nadeszła”. O tym, jaką funkcję pełni kursywa w określonym miejscu, stanowi kontekst. Można przecież tak: „Zaiste wybiła (lub: nastała) dla nas ostatnia godzina”. Albo: „Zaiste nastały dla nas ciężkie czasy”. Czy też: „Zaiste czekają nas ciężkie czasy”. (W „zaprawdę” nie ma rzecz jasna nic złego, zaproponowałem „zaiste” wyłącznie gwoli krótszości, jako że zwięzłość to warunek sine qua non przekładu opowieści komiksowych).


© by Paweł Jarosław Kamiński 2019