środa, 9 sierpnia 2023

H.P. Lovecraft ― OGAR

Utwór, w którym po raz pierwszy pojawia się mroczna księga Necronomicon. Czy Ogar napisany został jako pastisz, na co mogłyby wskazywać pewne zabiegi stylistyczne? Tak czy inaczej zapraszam do lektury Psa Baskerville'ów z pieprzem (lub jak kto woli: w wersji hardcore). Podobnie jak w przypadku wcześniejszego o kilka lat opowiadania Dagon narrator nie jest pewien własnych zmysłów i podobnie jak tam szuka zapomnienia w... zresztą zobaczcie sami.



OGAR

I

W skołatanych uszach bez ustanku słyszę koszmarny furkot i łopot i nikłe ujadanie z oddali jakby olbrzymiego ogara. Nie jest to sen, ba, nie jest też, obawiam się, obłąkanie: zbyt wiele już się wydarzyło, żebym się bałamucić miał takimi nadziejami. Z St. Johna został aby zmasakrowany zewłok; ja jeden znam przyczynę i palnę sobie przez tę wiedzę w łeb bojąc się, że i mnie spotka to samo. Bezkresem mrocznych korytarzy zatrważającej wyobraźni wmyka się czarna plazma Nemezys, wiodącej mię w samozatratę.

Oby niebiosa wybaczyły głupotę i chorobliwą fascynację śmiercią, które nam obu zgotowały tak potworną dolę! Zblazowani szarzyzną banalnego świata, gdzie rychło powszednieje nawet radość romansu i przygody, z zapałem śledziliśmy z St. Johnem każdy estetyczny i intelektualny trend obiecujący odskocznię od trawiącej nas nudy. Zagadki symbolistów, ekstazy prerafaelitów — wszystkichśmy w ich czasie zaznali, lecz każdy nowy prąd nader się szybko wypłukiwał ze sprawiających uciechę świeżości i uroku. Dłużej zatrzymać nas mogła aby mroczna filozofia dekadentów, siłę której odkryliśmy li tylko w pogłębianiu jej diabolicznych otchłani. Baudelaire i Huysmans szybko nas przestali roznamiętniać, aż zostały same bezpośredniejsze podniety przeciwnych naturze osobistych doznań i przygód. I właśnie ta straszna potrzeba emocjonalna koniec końcem powiodła nas tą obrzydłą ścieżką, którą nawet teraz, w trwodze, wspominam ze wstydem i nieśmiało: na plugawy szczyt bezeceństwa: w odrażający proceder łupienia grobów.

Nie potrafię wyjawić w szczegółach naszych szokujących wypraw ani bodaj po części wymienić najpaskudniejszych trofeów zdobiących nieopisanie wstrętne muzeum, które urządziliśmy w wielkim domu z kamienia, gdzieśmy mieszkali sami i bez służby. Muzeum było bluźnierczym, nieprawdopodobnym miejscem, w którym, dla pobudzenia wynudzonych zmysłów, z satanicznym smakiem neurotycznych koneserów zgromadziliśmy wionące grozą świadectwa zepsucia. Głęboko pod ziemią urządziliśmy to kryjome pomieszczenie, gdzie z wyszczerzonych paszcz potężnych, odrobionych w bazalcie i onyksie skrzydlatych demonów bluzgało trupio zielone i pomarańczowe światło, a skryte rury pneumatyczne marszczyły kontury rzuconych na czarne, sute kotary czerwonych okropności wprawiając takowe w kalejdoskopiczne tańce śmierci. Z rur ziały wonie, którychśmy, wedle nastroju, najbardziej zapragnęli: już to odór bladych lilii cmentarnych, już to narkotyczne aromaty imaginowanych wschodnich świątyń, kędy spoczywają martwi króle, już to — jakże się wzdrygam na to wspomnienie! — straszliwe, targające jestestwem fetory rozkopanego grobu.

Pod ścianami odrażającego pomieszczenia stały gabloty ze starożytnymi mumiami na przemian z witrynami mieszczącymi piękne, doskonale wedle prawideł sztuki spreparowane ciała, które wyglądały jak żywe; prócz tego za szkłem widniały kamienie nagrobne, wykradzione z najstarszych cmentarzów świata. W nyżach miejscami leżały czaszki wszelkich kształtów i głowy zachowane w różnym stanie rozkładu. Były również gnijące, łyse czerepy sławnych arystokratów tudzież świeże, lśniące złociście łebki tylko co grzebanych dzieci. Do tego posągi i malowidła, wszystkie o tematyce diabolicznej, co poniektóre naszego autorstwa. Zamykana na klucz teka, oprawna w ciemną człowieczą skórę, zawierała nieznane, niewymowne ryciny, które sporządził ponoć sam Goya, nie śmiał jednak się do nich przyznać. Mieliśmy także mdlące instrumenty muzyczne — strunowe, blaszane i drewniane — z których niekiedy dobywaliśmy wybornie ponure i upiornie demoniczne dysonanse; nadto bezlik inkrustowanych puzder z hebanu, kryjących arcyniewiarygodną i niewyobrażalną rozmaitość grobowych łupów, uciułanych na skutek ludzkiego obłędu i wynaturzenia. Nie mogę mówić zwłaszcza o tych ostatnich zdobyczach: dzięki Bogu odważyłem się je unicestwić na długo przed tym, nim pomyślałem o uczynieniu tegoż z sobą.

Grabieżcze eskapady, na których zbieraliśmy zakazane skarby, były zawsze niezatartymi wydarzeniami artystycznymi. Nie liczyliśmy się do pospolitych hien cmentarnych: rabowaliśmy aby w konkretnych warunkach, zakreślonych usposobieniem, pejzażem, otoczeniem, pogodą, porą i światłem księżyca. Że rozrywki takie były dla nas najwykwintniejszą formą estetycznej ekspresji, przetośmy dbali o detale z wszystką pieczołowitością. Pora dnia nie ta, irytujący efekt świetlny albo nieudolność w obchodzeniu się z wilgotną darnią omal zupełnie zniweczyłyby ekstatyczną podnietę, która nas ogarniała po wydarciu ziemi tego czy innego sekretu wykrzywionego w złowieszczym grymasie. Poszukiwaniom nowych scenerii, jak też emocjonujących okoliczności towarzyszyły gorączka i nienasycenie: prym nieodmienne miał St. John i to on powiódł nas w końcu ku temu przeklętemu miejscu, co sobie z nas zadrwiło, gotując obu parszywy, nieunikniony los.

Jakie złowrogie fatum nas zmamiło na ów potworny cmentarz w Holandii? Bodajże mroczna pogłoska i legendy o pochowanym przed pięcioma wiekami człeku, który w swym czasie także łupił był trupy i wykradł z potężnego grobowca przedmiot o wielkiej mocy. Przypominam sobie ostatnie chwile tamtej sceny: zbladły jesienny księżyc ponad grobami, rzucający smugi widmowych cieni; groteskowe drzewa zwieszające sępnie gałęzie ku zapuszczonej trawie i kruszejącym płytom; nad wyraz duże nietoperze, rojące się na tle księżyca; stary, obluszczony kościół, monstrualnym, upiornym paluchem godzący w zsiniałe niebo; fosforyczne owady, których pląsy w odległym rogu pod cisami przypominały błędne ognie; zapachy ziemi, roślinności i mniej znajomych rzeczy mieszające się po trosze z nocnym wiatrem znad odległych mokradeł i mórz; i najgorsze z wszystkiego — nikłe, basowe ujadanie olbrzymiego ogara, któregośmy ani widzieli, ani potrafili umiejscowić. Wzdrygnęliśmy się na ten odgłos przywołując na pamięć opowieści wieśniaków, osobnik bowiem, którego szukaliśmy, został kilkaset lat temu znaleziony w tymże miejscu rozszarpany i zmasakrowany pazurami i kłami nieopisanej bestii.

Pomnę, jakeśmy ryli szpadlami grób tej hieny, podekscytowani widokiem siebie samych, mogiły, zbladłego, przypatrującego się księżyca, widmowych cieni, groteskowych drzew, ogromnych nietoperzów, starego kościoła, roztańczonych błędnych ogni, wymiotnych woni, jęczącego z lekka nocnego wiatru, a również niezwykłego, na wpół słyszalnego ujadania nie wiedzieć skąd, realność którego trudno było nam obiektywnie uznać. Po pewnym czasie natrafiliśmy na materiał twardszy od wilgotnej gleby i ujrzeli butwiejącą prostokątną skrzynię, pokrytą narostami minerałów od leżenia długo w nietkniętej ziemi. Trumna była niewiarygodnie mocna i gruba, jednakowoż tak stara, że w końcuśmy wybili wieko i sycili zawartością wzrok.


Dużo, zdumiewająco dużo zostało w środku mimo upływu pięciu stuleci. Szkielet, acz tu i owdzie zgruchotany szczękami czegoś, co przyprawiło o zgon, trzymał się razem z zaskakującą mocą, tedy napawaliśmy się obranym do białości czerepem, długimi silnymi zębami, pozbawionymi gałek orbitami, co ongiś płonęły upiornie jak nasze. W trumnie spoczywał amulet o dziwnym, egzotycznym wzorze, noszony widać na szyi nieboszczyka. Była to konwencjonalna, a zarazem osobliwa podobizna sprężonego do skoku ogara ze skrzydłami czy też sfinksa o na poły psim pysku, kunsztownie odrobiona na starożytną orientalną modłę, z niewielkiego zielonego jadeitu. Fizys istoty była do reszty odpychającą, tchnącą śmiercią, bestialstwem i wrogością. Naokół wyrżnięto znaki, których ani ja, ani St. John nie mogliśmy rozeznać, na dole zasię, na podobieństwo gmerku, widniała groteskowa, przeraźliwa czaszka.

Skoro ujrzeliśmy amulet, od razuśmy wiedzieli, że musimy go posiąść — że oto nasza należność ze starej mogiły. Choćbyśmy nawet w zarysach talizmanu nie znali, i tak byśmy go pożądali, lecz kiedy przyjrzeliśmy się bliżej, okazało się, że nie jest nam zupełnie obcym. Obcym w rzeczy samej był wszelkiej sztuce tudzież literaturze wiadomej zrównoważonym, trzeźwym czytelnikom, my wszakże rozpoznaliśmy w nim przedmiot wspomniany w zakazanym Necronomiconie obłąkanego Araba Abdula Alhazreda: upiorny duchowy symbol trupożernej sekty z niedosiężnego Leng w Azji Środkowej. Aż nazbyt dobrze wychwyciliśmy złowrogie rysy opisane przez arabskiego demonologa starożytnej doby; rysy, jak pisał, zaczerpnięte z tajemniczego, nadprzyrodzonego uobecniania się duchowych istnień, co dręczą i nękają zmarłych. 

Łapiąc zielony jadeit objęliśmy po raz ostatni spojrzeniem zbielałą twarz nieboszczyka o pustych oczodołach i zasypali grób tak, jak go zastaliśmy. Kiedy naprędce, ze skradzionym amuletem w kieszeni St. Johna, opuszczaliśmy to ohydne miejsce, nietoperze zdawały się opadać hurmą ku ziemi, którą dopiero cośmy ograbili, jakby szukały jakiej przeklętej, bluźnierczej pastwy. Lecz księżyc jesienny świecił słabo a blado, toteż pewniśmy nie byli. Podobnież nazajutrz płynąc z Holandii do domu mieliśmy wrażenie, że słyszymy z dala nikłe ujadanie olbrzymiego ogara. Lecz wiatr jesienny jęczał smętno a wątło, toteż pewniśmy nie byli.


II

Nie dalej jak tydzień po powrocie do Anglii wydarzać się zaczęły dziwne rzeczy. Że wiedliśmy pustelniczy żywot — bez przyjaciół, w osobności, bez służby w nielicznych pomieszczeniach prastarej posiadłości na smętnych, nie uczęszczanych wrzosowiskach — mir z rzadka mącili nam kołaczący do drzwi goście. Teraz atoli niepokoiło nas częste gmeranie nie gmeranie nocną porą zarówno przy drzwiach, jak oknach, i nie tylko na parterze. Raz jawił się nam jak gdyby duży, nieprzejrzysty kształt, co zaćmił okno biblioteki, skoro na nie padał księżyc; kiedy indziej znowuż jakbyśmy słyszeli furkot czy łopot opodal. Za każdym razem zbadanie sprawy nic nie wykazało, jęliśmy tedy przypisywać te zdarzenia zgoła fantazji — tej samej osobliwie spaczonej fantazji, co wciąż karmiła nasze uszy nikłym ujadaniem z oddali, które wydawało się, żeśmy słyszeli na holenderskim cmentarzu. Jadeitowy amulet leżał teraz w jednej z nyż naszego muzeum; czasem spalaliśmy przed nim świece o niecodziennych woniach. W Necronomiconie Alhazreda znaleźliśmy dużo na temat właściwości talizmanu, jako też związku dusz łupieżców grobów z tym, co takowy wyobrażał; przejęło nas trwogą, cośmy tam wyczytali. Potem nastał koszmar.

Nocą dwudziestego czwartego września tysiąc dziewięćset... roku dobiegło mię pukanie do drzwi pokoju. Sądząc, że to St. John, poprosiłem go do środka, lecz w odpowiedzi dał się słyszeć świdrujący chichot. Na korytarzu nie było nikogo. Kiedy zbudziłem St. Johna, utrzymywał, że nic mu na ten temat nie wiadomo, i strapił się nie mniej niż ja. Tej nocy nikłe ujadanie z daleka, niosące się nad wrzosowiskiem, stało się dla nas niechybną a przerażającą rzeczywistością. Cztery dni później, gdyśmy obaj przebywali w sekretnym muzeum, usłyszeliśmy ciche, ostrożne skrobanie u pojedynczych drzwi klatki schodowej wiodącej do skrytej biblioteki. Wpadliśmy w popłoch z dwu powodów, oprócz bowiem strachu przed nieznanym zawsześmy się lękali, czy aby kto nie odkryje naszych makabrycznych zbiorów. Pogasiwszy wszystkie światła podeszliśmy do drzwi i otworzyli je raptownym szarpnięciem, za czym uczuliśmy niewytłumaczony wiew i posłyszeli jakby oddalające się osobliwe odgłosy, przypominające szurgot, chichot i szwargolenie. Czyśmy obłąkani, we śnie, czy przy zdrowych zmysłach, nie próbowaliśmy ustalić. Świadomi byliśmy aby tego — i wiązaliśmy z tym najczarniejsze obawy — że jawnie bezcielesny szwargot to, ani wątpić, język holenderski!

Po tym zdarzeniu żyliśmy w tężejącej trwodze i fascynacji. Przeważnieśmy rachowali, że obydwaj zapadamy w obłęd wskutek życia pełnego nienaturalnych podniet, czasem wszakże lubiliśmy dramatyzować, jakobyśmy byli ofiarami dościgającego nas wreszcie potwornego losu. Przedziwnych uobecnień nie dało się już zliczyć. W odosobnionym naszym domu najwyraźniej dawała znać o sobie jaka perfidna istota, której natury nie umieliśmy odgadnąć, demoniczne ujadanie zaś noc w noc przetaczało się nad targanymi wiatrem wrzosowiskami, za każdy raz głośniejsze. Dwudziestego dziewiątego października na miękkiej ziemi pod oknem biblioteki dostrzegliśmy szereg śladów zgoła nie do opisania. Były równie zagadkowe jak hordy wielkich nietoperzów, co nawiedzały starą naszą posiadłość w niebywałej i rosnącej liczbie.


Zgroza sięgnęła zenitu, skoro osiemnastego listopada St. John w trakcie powrotu po zmroku do domu z odległej stacji kolejowej, chwycony przez co straszliwego i krwiożerczego, został rozdarty na sztuki. Wrzaski dobiegły domu, przeto pospieszyłem na to przeraźliwe miejsce, ale zdążyłem jedynie usłyszeć furkot skrzydeł i zobaczyć niewyraźną czarną sylwetkę czegoś na tle wschodzącego księżyca. Druh mój dogorywał, gdy do niego przemówiłem, i nie mógł zbornie odpowiedzieć. Zdołał aby wyszeptać: „Przeklęty amulet...”. Po czym skonał — bezwładna masa zmasakrowanego ciała.

Pochowałem go o północy nazajutrz w jednym z naszych zapuszczonych ogrodów i wymamrotałem nad zewłokiem jeden z diabelskich rytuałów, które uwielbiał za życia. Wymawiając ostatnie demoniczne zdanie usłyszałem w dali na wrzosowiskach nikłe ujadanie olbrzymiego ogara. Miesiąc stał wysoko, ale nie śmiałem nań spojrzeć. A zobaczywszy na słabo oświetlonych wrzosowiskach rozległy mętny cień, co przemykał się od pagórka do pagórka, zawarłem oczy i padłem twarzą ku ziemi. Kiedym wstał dygocąc na ciele — nie wiem, po jakim czasie — dowlokłem się do domu i złożyłem szokujący pokłon przed zamkniętym w nyży amuletem z zielonego jadeitu.

Jako że bałem się mieszkać teraz sam w wiekowym domu na wrzosowisku, wyjechałem następnego dnia do Londynu biorąc z sobą amulet i unicestwiwszy ogniem i szpadlem resztę bezbożnych zbiorów muzealnych. Lecz oto po trzech nocach znów usłyszałem ujadanie, a nim upłynął tydzień, po zmierzchu nieodmiennie odczuwałem na sobie dziwny wzrok. Jednego wieczora, kiedy gwoli zaczerpnięcia świeżego powietrza spacerowałem po Victoria Embankment, ujrzałem czarny kształt przesłaniający odbicie latarń w wodzie. Skoro zawiał podmuch silniejszy od nocnego wiatru, wiedziałem, że co dopadło było St. Johna, dopadnie wnet i mnie.

Nazajutrz starannie zawinąłem zielony jadeitowy amulet i popłynąłem do Holandii. Jakąż łaskę mogłem uzyskać przez zwrócenie tego przedmiotu do jego cichego, śpiącego właściciela, nie byłem w stanie stwierdzić, czułem wszelako, że muszę bodaj spróbować każdego możliwego kroku dyktowanego logiką. Czym ogar był i czemu mnie prześladował, pozostawało nadal bez odpowiedzi; lecz po raz pierwszy usłyszałem ujadanie na owym starym cmentarzu i każde potem wydarzenie, w tym szept dogorywającego St. Johna, łączyło klątwę z kradzieżą amuletu. Toteż odkrywszy w karczmie rotterdamskiej, że rabusie obrali mię z owego jedynego środka ocalenia, popadłem w najgłębsze otchłanie rozpaczy.

Donośne było tego wieczora ujadanie, a rankiem przeczytałem o niewypowiedzianym występku w najpodlejszej dzielnicy miasta. Plebs się przeraził, bo na okrytą niesławą kamienicę spadła krwawa śmierć, która przerastała najpotworniejszą zbrodnię w okolicy. W parszywej melinie wszystką rodzinę rozszarpało coś nieznanego, co nie zostawiło śladu, a sąsiedzi jak noc długa słyszeli przebijający się przez regularną pijacką wrzawę nikły, głęboki, natarczywy głos jakby olbrzymiego ogara.

Koniec końcem znowum tedy stanął na obmierzłym cmentarzu, gdzie zbladły zimowy księżyc rzucał okropne cienie, bezlistne drzewa zwieszały się sępnie ku zwarzonej szronem trawie i kruszejącym płytom, obluszczony kościół godził w nieprzyjazne niebo szyderczym paluchem, a nocny wiatr maniacko wył znad zmrożonych mokradeł i lodowatych mórz. Ujadanie było teraz nader nikłe, a ucichło zupełnie, gdy zbliżyłem się do wiekowej mogiły, którą byłem zbezcześcił, i odpędziłem niespotykanie mnogą hordę nietoperzów, z zaciekawieniem krążących dokoła.

Nie wiem, czemu się tam udałem, jedynie może gwoli pomodlenia się bądź wybełgotania szaleńczych próśb i przeprosin pod adresem spokojnego, pobielałego czegoś, co było w środku; niezależnie atoli od pobudek natarłem na wpół zamarzniętą darń z desperacją po części własną, po części owej nadrzędnej woli poza mną. Kopanie szło dużo lżej, aniżelim rachował, acz w pewnej chwili zdarzyła się przedziwna pauza, kiedy to wychudzony sęp sfrunąwszy pędem z zimnego nieba jął dziobać zapamiętale mogilną ziemię, aż go ubiłem ciosem szpadla. Nareszcie dotarłem do butwiejącej prostokątnej trumny i odwaliłem wilgotne, obrosłe minerałami wieko. Co też było ostatnim moim racjonalnym czynem.

Oto bowiem skulone w starej trumnie, otulone ciasno koszmarną świtą żylastych, śpiących nietoperzysk, spoczywało kościste coś, co do społu z moim druhem złupiliśmy byli: teraz już nie obielone ni spokojne, jakimśmy wtenczas je widzieli, ale okryte zestalonymi drobinkami krwi, jak też strzępami cudzego ciała i włosów: łypało na mnie rozumnie fosforycznymi orbitami i szczerzyło w krzywym uśmiechu ostre, skrwawione kły drwiąc z mego nieuniknionego losu. A kiedy z rozdziawionych szczęk dobiegło głębokie, sardoniczne ujadanie jakby olbrzymiego ogara i ujrzałem, że w skrwawionym, plugawym pazurze dzierży toto utracony fatalny amulet z zielonego jadeitu, zgołam wrzasnął i pierzchł jak półgłówek, a krzyki moje przeszły zaraz w wybuch histerycznego śmiechu.

Szaleństwo cwałujące na gwiezdnym wietrze... pazury i kły przez wieki ostrzone na zewłokach... śmierć sącząca się śród bachanckich baletów nietoperzów z czarnych jak noc zwalisk pogrzebanych pod ziemią chramów Beliala... Ujadanie martwej, bezcielesnej potworności narasta, ukradkowy furkot i łopot przeklętych błoniastych skrzydeł zatacza coraz bliższe kręgi, oto w rewolwerze znajdę zapomnienie, jedyną ucieczkę przed bezimiennym a nienazwanym.



Howard Phillips Lovecraft, 1922

Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński

Tłumacz pragnie złożyć serdeczne podziękowania
Panu Janowi Sofińskiemu
za cenne 
krytyczne uwagi do przekładu


© Paweł Jarosław Kamiński 2023 (aktualizacje: styczeń–luty 2024; kwiecień 2024)


niedziela, 6 sierpnia 2023

John Donne ― Sonet I




Przekład powstał w 2014 roku. A.D. 2023 zmieniłem parę drobiazgów pod kątem stylistycznym oraz (pod wpływem konstruktywnych, rzeczowych uwag pewnego czytelnika) dwie ostatnie linijki.


Sonnet I

Thou hast made me, and shall thy worke decay? 
Repaire me now, for now mine end doth haste; 
I runne to death, and Death meets me as fast, 
And all my pleasures are like yesterday. 
I dare not move my dimme eyes any way; 
Despaire behind, and Death before doth cast 
Such terrour, and my feeble flesh doth waste 
By sinne in it, which it t'wards hell doth weigh. 
Onely thou art above, and when towards thee 
By thy leave I can looke, I rise againe; 
But our old subtle foe so tempteth me, 
That not one houre my selfe I can sustaine. 
Thy Grace may wing me to prevent his art 
And thou like Adamant draw mine iron heart. 



Sonet I

Tyś mię ulepił ― daszli dziełu przepaść swemu?
Odnów mię teraz, odpraw Śmierć, co ku mnie pędzi, 
Równym krokiem ja ku niej gnam i ledwo dycham, 
Ustąpiły rozkosze czołu pochmurnemu, 
Nie śmiem dawać poleceń oku zemglonemu, 
Rozpacz po piętach depce, z płuc trwogę wydycham 
Przed Śmiercią, w słabym ciele życia ani piędzi 
Przez grzech natury lgnący ku piekłu czarnemu. 
Tyś w górnej sferze, aleć gdy spojrzeć na Ciebie
Dozwalasz, znów się wznoszę, wróg wszakże nasz stary
Przemyślnie mię podchodzi; nie jestem sam z siebie
Mocen trwać jednej chwili, kłonię się na mary.
Z czarciej matni Twa Łaska wzbić ku niebu mię może,
Tyś Dyjament, co serce me żelazne zorze.



© Paweł Jarosław Kamiński 2023