poniedziałek, 22 listopada 2021

H.P. LOVECRAFT ― Dagon

Opowiadanie uznawane przez część komentatorów za pierwszą opowieść Lovecrafta w ramach stworzonej przezeń mitologii Cthulhu; inni skłaniają się ku Bezimiennemu miastu z 1921; jeszcze inni za właściwe jej narodziny uważają dopiero Zew Cthulhu z 1926 — czym byłaby mitologia Cthulhu bez samego Cthulhu? Słuszność zapewne mają ci ostatni, co nie zmienia faktu, że dwa pozostałe utwory (i nie tylko) stanowiły — świadomie lub nie  jej forpocztę, która zapładniając umysł autora, popychała go do stworzenia czegoś bardziej pomnikowego. A skoro o pomniku mowa, to zastanawia, czy obecny w Dagonie monolit nie stał się aby inspiracją dla umieszczenia takiego obiektu (choć o innych właściwościach) w napisanym trzydzieści jeden lat później opowiadaniu Artura C. Clarke’a Posterunek, z czasem rozbudowanym do rozmiarów powieści pt. 2001: Odyseja kosmiczna, którą rozsławiła ekranizacja Kubricka. Znał-li Clarke Dagona?





DAGON

Kreślę te słowa w silnym napięciu psychicznym, gdyż jeszcze dzisiejszej nocy rozstanę się ze światem. Bez grosza przy duszy, z ostatkiem narkotyku czyniącego życie znośnym, nie ścierpię więcej tej katuszy: cisnę się z okna poddasza na tę zapyziałą uliczkę. Nie mniemajcie, że jako niewolnik morfiny jestem słabeuszem albo wykolejeńcem. Kiedy przeczytacie zapisane przeze mnie naprędce stronice, być może, że poznacie — jakkolwiek nigdy w pełni nie pojmiecie — czemu tak usilnie szukam zapomnienia bądź śmierci.

W jednym z najbardziej otwartych i najrzadziej uczęszczanych rejonów rozległego Pacyfiku niemiecki pirat zagarnął powierzony mi ładunek. Rzecz wydarzyła się w początkach wielkiej wojny, gdy siły morskie prusactwa jeszcze się do reszty nie spodliły: pocztowiec stał się jakoby pryzem, a nas, załogę, traktowano z całym szacunkiem przynależnym jeńcom morskim. Ba, porywacze trzymali do tego stopnia luźną dyscyplinę, że pięć dni po tym, jak nas pojmano, zdołałem w pojedynkę uciec niewielką szalupą z solennym zapasem wody i prowiantu.

Kiedy się na tyle oddaliłem od okrętu, że poczułem nareszcie wolność, nie potrafiłem rozeznać, w jakie okolice mnie zaniosło. Nie będąc nigdy biegłym w nawigacji, mogłem zaledwie w przybliżeniu zmiarkować po słońcu i gwiazdach, żem na południe od równika. Nie miałem jednak pojęcia, na jakiej długości geograficznej, w polu widzenia zaś nie było żadnej wyspy ni wybrzeża. Utrzymywała się bezchmurna pogoda i tak przez niezliczone dnie dryfowałem bez celu w prażącym słońcu, czekając, aż przepłynie mimo jaki statek albo fale wyrzucą mię na brzeg zamieszkałego lądu. Ale że statek ani brzeg się nie nadarzały, osamotniony pod przestworem falującego, niezmąconego błękitu jąłem popadać w rozpacz.

Zmiana nastąpiła w czasie, gdy spałem: jak się to dokładnie stało, nigdy się nie dowiem, bo oto chociaż sen miałem niespokojny i pełen rojeń, spałem kamieniem. Skoro się w końcu przebudziłem, odkryłem, żem na poły ugrzązł w mulistym bezmiarze piekielnej czerni monotonnych fałd ciągnącego się jak okiem sięgnąć błotniska, w którym nieco dalej ulgnęła łódka.

Myślałby kto, że niezwykła i raptowna zmiana krajobrazu wprawi mię naprzód w zdumienie,
ja jednak byłem więcej przerażony niźli zaskoczony, w powietrzu bowiem i w ziemi butwiejącej było coś złowrogiego, co mroziło do kości. Okolica cuchła truchłami psujących się ryb i innych, trudnych do opisu stworzeń, zewłoki których sterczały z nie kończącej się płaszczyzny ohydnego szlamu. Bodaj czy słusznie rachuję na to, że za pomocą zwykłych słów uda mi się oddać niewypowiedziane horrendum, jakim mogą być głucha cisza i bezkresna jałowizna. Uszy nie chwytały nijakiego dźwięku, oczom przedstawiał się jedynie wielki obszar szczerniałego namuliska; pomimo to już zupełność ciszy i jednorodność pejzażu napawały mdlącym przestrachem.

Upał słoneczny lał się z nieba, które w bezchmurnym okrucieństwie zdawało się nieledwie czarnym, jak gdyby odbijało grzęzawisko atramentu pod stopami. Kiedym wpełzł do wyrzuconej szalupy, uprzytomniłem sobie, że jedna tylko teoria może objaśnić moje położenie. W wyniku niespotykanego wstrząsu wulkanicznego część dna oceanicznego wysadziła się widać na powierzchnię, odsłaniając obszary przez niezliczone miliony lat skryte w przepastnych głębiach. Rozłóg nowego lądu, który się był pode mną wypiętrzył, tak był obszerny, że nie wychwytywałem najlżejszego odgłosu falującego oceanu, choć z całych sił tężyłem słuch. Nigdzie nie było też morskiego ptastwa żerującego na padlinie.

Kilka godzin siedziałem zamyślony w szalupie, która leżała na boku i dawała cokolwiek cienia przed toczącym się po niebie słońcem. W miarę upływu dnia grunt stał się mniej mazistym i zdawał gotowym na tyle wnet obeschnąć, iżby się dało po nim wędrować. Tej nocy mało spałem; nazajutrz przygotowałem sobie tobołek z pożywieniem i wodą, sposobny do marszu lądem w poszukiwaniu przepadłego oceanu i możliwości ocalenia.

Rankiem trzeciego dnia ziemia okazała się dość suchą, by można się było po niej z łatwością poruszać. Rybi fetor przyprawiał o szaleństwo, lecz głowę zaprzątniętą mając ważniejszymi sprawy, dzielnie ruszyłem w nieznanym celu. Jak dzień długi posuwałem się stopniowo na zachód ku odległemu wzniesieniu, panującemu nad wszystkimi innymi wypukłościami fałdzistego pustkowia. W nocy zrobiłem postój, następnego dnia zasię kontynuowałem pochód w stronę pagórka, mimo że nie wydawał się prawie wcale bliższym niż za pierwszym razem, kiedym go dojrzał. Czwartego dnia z wieczora dotarłem do stóp zamierzonego wzniesienia, które z bliska okazało się dużo wyższym, do tego poprzedzonym doliną, przez co wyraźniej jeszcze odrzynało się rzeźbą od równi. Zbyt wyczerpany, aby się teraz wspinać, usnąłem w cieniu wzgórza.


Nie wiem, czemu tamtej nocy miałem tak rozbuchane sny, lecz nim wysoko nad płaszczyzną na wschodzie zawisł ubywający, fantastycznie garbaty miesiąc, ocknąłem się oblany zimnym potem i postanowiłem więcej nie spać. Senne widy umęczyły mnie wystarczająco. W blasku księżyca zobaczyłem, jak niemądrze postąpiłem, podróżując za dnia. Bez żagwi palącego słońca wędrówka kosztowałaby mniej energii, ba, czułem się teraz w pełni zdolnym podjąć wspinaczkę, która mię o zachodzie odstręczała. Podniósłszy tobołek, ruszyłem ku szczytowi.

Jak już wzmiankowałem, nieodmienna jednostajność sfałdowanej równiny budziła nieuchwytną grozę; jednakże bodaj czy nie bardziej się przeraziłem, gdym osiągnął wierzchołek i spojrzał na drugą stronę w niezmierzoną przepaść, jar, którego czarnych zaułków księżyc nie zdołał dotąd rozświetlić. Miałem wrażenie, że oto stoję na krańcu świata i wyglądam poza krawędź w bezdenny chaos wiecznej nocy. Strach podsuwał osobliwe reminiscencje Raju utraconego i plugawej wspinaczki szatana po nie uformowanych królestwach ciemności.

Gdy księżyc wzeszedł wyżej, począłem spostrzegać, że skłony doliny nie są wcale tak pionowymi, jak sobie wyobrażałem. Występy skalne i wychodnie dawały oparcie stopom, zezwalając na dosyć łatwe zejście, a po kilkuset metrach stromizna łagodniała. W nagłym porywie, którego nie potrafię do końca wyjaśnić, zeszedłem nie bez trudu po skałach i stanąłem na mniej spadzistym zboczu, wpatrując się w styksowe otchłanie, gdzie jeszcze nie dotarło żadne światło.

Naraz uwagę moją ściągnął potężny, niezwykły obiekt na przeciwnej skarpie około stu metrów przede mną, bielejący w promieniach wschodzącego miesiąca, które dopiero co tam padły. Szybkom wytłumaczył sobie, że to jedynie kolosalny blok skalny; lecz jego sylweta i usytuowanie wyraźnie podpowiadały, że nie są bynajmniej dziełem natury. Bliższy ogląd napełnił mnie odczuciami, których nie umiem wyrazić, pomimo bowiem olbrzymich wymiarów i położenia obiektu w przepaści ziejącej u dna morskiego od zarania świata — ujrzałem bez kwestii, że niecodzienny blok jest to foremny monolit, masywna bryła którego znała dłuto, a być może także kult żywych istot rozumnych.

Oszołomiony i strwożony, lecz przy tym nie wolny od dreszczu rozkoszy właściwego naukowcom czy archeologom, rozejrzałem się baczniej dokoła. Księżyc, bliski już zenitu, lśnił osobliwym jasnym blaskiem ponad spadzistościami otaczającymi czeluść i odsłaniał płynące u podnóża zakolami masy wód, ginące z oczu gdziekolwiek spojrzeć i omal dochodzące do mych stóp na zboczu. Skroś przepaści drobne fale omywały podstawę cyklopowego monolitu, na powierzchni którego dostrzec mogłem teraz inskrypcje i toporne płaskorzeźby. Pismo pochodziło z obcego mi systemu hieroglifów, nie przypominających niczego, com kiedykolwiek widział w książkach; składały się po większości z typowych powiązanych z wodą symboli, jak ryby, węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby i temu podobne. Kilka znaków niewątpliwie wyobrażało morskie stworzenia nieznane wprawdzie dzisiejszemu światu, a jednak gnijące ścierwa których zauważyłem był na wysadzonej przez ocean równinie.

Najbardziej wszakże zafascynowały mię rzeźbienia figuralne. Po drugiej stronie wody wyraźnie widać było, ze względu na ogrom ich rozmiarów, szereg reliefów o tematyce, która wprawiłaby Dorégo w zazdrość. Stworzenia miały, jak mniemam, przedstawiać ludzi, a przynajmniej kogoś w tym rodzaju, aczkolwiek ukazano je igrającymi niczym ryby w wodach podmorskiej groty bądź składającymi hołd w monolitycznej świątyni, najpewniej też podwodnej. Nad szczegółami twarzy i kształtów nie śmiem się rozwodzić, truchleję na samo ich wspomnienie. Bardziej groteskowe niż szkarady u Poego czy Bulwera, w ogólnym zarysie okrutnie przypominały ludzi mimo płetwiastych dłoni i stóp, porażająco szerokich i odętych ust, szklistych, wyłupiastych oczu, a również innych cech, które dużo nieprzyjemniej przywoływać. Rzecz ciekawa, wydawały się odrobionymi nieproporcjonalnie względem rozgrywających się w tle scen, bo oto jedną z postaci ukazano w trakcie zabijania niewiele większego od niej samej wieloryba. Zauważyłem, jak już nadmieniłem, ich groteskowość i nadzwyczajne wymiary, wszelako uznałem od razu, że były to jedynie wyobrażenia bóstw jakiego prymitywnego plemienia rybaków lub żeglarzy, ostatni potomek którego zmarł na wiele epok przed tym, nim narodził się protoplasta człowieka z Piltdown czy neandertalczyka. Zdjęty strachem przed tym nieoczekiwanym wejrzeniem w przeszłość, co przechodziła wyobrażenie najśmielszych antropologów, stałem, rozmyślając w blasku księżyca osobliwie rozświetlającego pogrążony w ciszy kanał przede mną.

I wtedy nagle to ujrzałem. Lekkim aby zruszeniem wody, znamionującym wypływanie ku powierzchni, wychynęło z ciemnej toni. Ogromne, przywodzące na myśl Polifema obrzydlistwo pomknęło niby monstrualna poczwara z koszmarów nocnych ku monolitowi, który ogarnęło gigantycznymi, łuskowatymi ramionami, jednocześnie schylając paskudny łeb i dobywając z siebie miarowe dźwięki. Chybam wtenczas właśnie oszalał.

Gorączkowe drapanie się na zbocze i urwisko i opętańczy powrót do szalupy pamiętam jak przez sen. Zdaje się, żem śpiewał na potęgę, a kiedy już nie mogłem, śmiałem się dziwacznie. Jakiś czas po tym, gdy dotarłem do łodzi, mgliście pomnę wielki sztorm; tak czy tak wiem, że słyszałem salwy grzmotów tudzież inne dźwięki, które przyroda wydaje li tylko w najdzikszych usposobieniach.

Kiedym się wynurzył z mroków, znajdowałem się w szpitalu w San Francisco, sprowadzony przez kapitana amerykańskiego statku, który wyłowił mą szalupę śród oceanu. Wyrzekłem był w delirium wiele słów, lecz, jak się dowiedziałem, nie zwracano na nie szczególnej uwagi. O żadnym wypiętrzeniu lądu na Pacyfiku wybawicielom moim wiadomym nie było, ja zaś nie widziałem potrzeby upierania się przy czymś, w co miałem pewność, że nie dadzą wiary. Raz odszukałem znamienitego etnologa i ubawiłem go przedziwnymi pytaniami na temat pradawnej legendy Filistynów o rybim bogu Dagonie; zobaczywszy jednak wprędce konwencjonalną bez reszty postawę uczonego, przestałem naciskać.

Nocą, a specjalnie w porze ubywającego garbatego księżyca, widzę to coś. Próbowałem morfiny, atoli dała raptem chwilowe wytchnienie i zamknęła w żelaznym uścisku. Teraz przeto, spisawszy pełne sprawozdanie ku ludzkiej wiadomości bądź pogardliwej uciesze, zakończę to wszystko. Zastanawiam się częstokroć, czy cała ta historia nie była aby produktem czystej fantazji — sprawką gorączki, kiedy to po ucieczce z okrętu niemieckiego, bredząc, leżałem w otwartej łodzi tknięty porażeniem słonecznym. Gdy zadaję sobie to pytanie, w odpowiedzi zawsze jak żywe staje mi przed oczami to plugastwo. Nie potrafię myśleć o głębinach oceanu, nie drżąc przy tym na wspomnienie nieopisanie obrzydłych istot, które a nuż w tej oto chwili pełzną czy lezą po obślizgłym dnie, oddając cześć prastarym bożyszczom z kamienia i rzeźbiąc własne obmierzłe podobizny na podmorskich obeliskach z pogrążonego w wodzie granitu. Oczyma wyobraźni widzę dzień, skoro wynurzą się z fal, by cuchnącymi szpony ściągnąć w odmęt żałosne niedobitki umęczonego wojnami rodzaju ludzkiego — dzień, w którym ląd się zatopi, a czarne dno oceaniczne wyniesie ku górze wpośród powszechnego pandemonium.

Koniec jest bliski. Słyszę odgłos u drzwi, jakby parło na nie olbrzymie, śluzowate cielsko. Nie znajdzie mnie. O Boże, WIDZĘ ŁAPĘ! Okno! Okno!


Howard Phillips Lovecraft, 1917

Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński

Tłumacz pragnie złożyć podziękowania za uwagi
Panu Janowi Sofińskiemu,
pierwszemu czytelnikowi przekładu


© Paweł Jarosław Kamiński 2021 (aktualizacja: 2023 i 2024)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz