czwartek, 23 kwietnia 2020

Zagadkowy dialog w Kanie

Zacznę z grubej rury: stawiam tezę, że Ewangelię św. Jana 2,4 przekłada się, oględnie rzecz ujmując, niezbyt fortunnie. Ale wróćmy do początku.

„Paradoksalnie, wysoka ranga Biblii sprawia, że jest ona najgorzej przekładana (bo dosłownie) niż inne teksty o mniejszym znaczeniu. Dworzanin Górnickiego jest o wiele lepszym przekładem niż Biblia Wujka, również w naszych czasach znacznie lepiej przełożono na język polski Alicję w krainie czarów czy Kubusia Puchatka niż Pismo Święte”.

Takie oto słowa widnieją na tylnej okładce niezwykle ważnej (choć, zdaje się, niedocenianej) w polskiej biblistyce książki Marka Pieli pt. Grzech dosłowności we współczesnych polskich przekładach Starego Testamentu (wyd. UJ, Kraków 2003). Wprawdzie Piela, dr i wykładowca hebraistyki, odnosi się rzecz jasna  do wypaczeń w tłumaczeniach Biblii Hebrajskiej, jednak to samo na temat  jakości przekładu można powiedzieć o tłumaczeniach Nowego Testamentu. Dzieje się tak nie tylko ze względu na odległość czasową tamtych kultur i realiów, lecz również z powodu jaskrawej odmienności greki czy hebrajskiego od nowożytnych języków europejskich. Niemiecki czy hiszpański dzieli od polskiego de facto znacznie, ale to znacznie mniej aniżeli od starożytnej greki czy hebrajszczyzny. Dlatego w przypadku przekładu Biblii należy oderwać się od struktury powierzchniowej tekstu i spróbować zupełnie naturalnymi słowami, pozostawiając literę na boku, wyrazić to, co mówi oryginalny tekst Pisma. Języki biblijne bowiem różnią się od naszych sposobem opisywania rzeczywistości szalenie: na tym tle odmienności między polskim (należącym do grupy języków słowiańskich) a angielskim, niemieckim czy norweskim (grupa germańska) bądź francuskim czy hiszpańskim (grupa romańska) zdają się niewielkie, gdyż wszystkie one należą do rodziny języków indoeuropejskich, kulturowo od setek lat wymieszanych.

Tłumacze Biblii są częstokroć, na skutek różnych uwarunkowań, niewolniczo przywiązani do oddawania tekstu w językach nowożytnych mniej lub bardziej dosłownie nawet za cenę czytelności tekstu. Dlatego niejednokrotnie natrafiamy także w Nowym Testamencie na wertepy utrudniające lekturę i stające okoniem logice. Weźmy pod lupę fragment Ewangelii św. Jana. Jest to, w odróżnieniu od trzech pozostałych Ewangelii (tzw. synoptycznych), tekst nasycony metaforami, niekiedy zagadkowy, czasem porównywany nawet do ewangelii gnostyckich. Jan jednak po prostu miał taki, a nie inny temperament i sposób myślenia, które uwidoczniły się w stylu spisanych przez niego faktów z życia Jezusa z Nazaretu.

Dla tłumaczy może to być jednak usprawiedliwienie ciążenia ku dosłowności: jako Ewangelia pneumatyczna (gr. pneuma — duch), bo tak nazywana bywa ta księga, sprzyjać może mętnym tłumaczeniom. Sam zaś tekst grecki mętny nie jest, jedynie co najwyżej nie rozumiany przez biblistów albo rozumiany dobrze, lecz w braku umiejętności translatorskich przekładany niejasno, przez co dociekliwy czytelnik natrafia nieraz na różne fragmenty, gdzie brak ciągu przyczynowo-skutkowego zaburza zdolność wychwycenia sensu.

Jeden z takich przykładów niejasności występuje w perykopie (całostka narracyjna, obejmująca czasem kilka wersetów, a czasem kilkadziesiąt) w drugim rozdziale. Maria, matka Jezusa, widząc, że staroście wesela zbrakło już wina, mówi do Syna (Biblia warszawska): „Wina nie mają”. Jezus odpowiada na to: „Czego chcesz ode mnie, niewiasto? Jeszcze nie nadeszła godzina moja”. Na te słowa Maria mówi sługom: „Co wam powie, czyńcie!”. Następnie słudzy przygotowują stągwie, napełniają je wodą, a Jezus przemienia wodę w wino.

Rozumiecie logikę tego dialogu między matką a synem w kontekście całej sceny? Bo ja nie. Po pierwsze Jezus zwraca się do matki dość obcesowo, a przecież przykazanie mówi jasno: Czcij ojca swego i matkę swoją. Tu widzimy z jego strony brak szacunku i niezasadne rozdrażnienie. Dalej Jezus mówi, że nie nadszedł jeszcze jego czas, więc Maria rozumie... że jego czas nadszedł. Czeski film.

Bywa, że protestanci i katolicy spierają się, czy słowa Jezusa należy oddać jako oschlejsze: kobieto, czy łagodniejsze: niewiasto (dobrze, że nie: Daj mi spokój, kobieto! albo: Odczep się, babo!), ale w świetle faktycznego znaczenia Jezusowych słów (o czym niżej), okazuje się, że słowo gyne (kobieta, niewiasta) nie odgrywa tu najmniejszego znaczenia, gdyż w dialogu rzecz rozbija się o co innego, niż nam to na ogół Biblie podają.

Stągwie
Kany z Kany

A o co się rozbija? Przede wszystkim dialog musi być spójny z kontekstem, czego w Biblii warszawskiej nie widać. Patrzę się, wytężam wzrok i szare komórki — i nic zgoła zbornego nie znajduję.

Po drugie, podpowiedź zostaje nam podsunięta przez biskupa Kazimierza Romaniuka*, który wyjaśnia, że zdanie oddawane jako „Jeszcze nie nadeszła godzina moja” ma w grece również znaczenie inne, twierdzące, a więc zupełnie przeciwne: można je mianowicie wyrazić za pomocą pytania retorycznego „Czyż nie nadeszła już moja godzina?”. I z tego już wypływa logiczne opisane zachowanie Marii: skoro Jezus mówi, że nadeszła już jego godzina, to matka wydaje usługującym stosowne polecenie. Tak też rozumieli tę część wersetu tłumacze Biblii Tysiąclecia, którzy nieśmiało, bo nieśmiało (vide użyta przez nich proteza nawiasu kwadratowego), ale przedstawili wersję: „[Czyż] jeszcze nie nadeszła godzina moja?”.

Co jednak z pierwszą częścią wersu 4? Jak pisałem przy innej okazji, Robert Stiller, poliglota i autor dwu wybitnych, ba! genialnych przekładów Mechanicznej pomarańczy Burgessa, zachwycał się polskim przekładem tego zdania jako „Co mnie i tobie, niewiasto?” (przekład Seweryna Kowalskiego). Po polsku jednak, bądźmy szczerzy, jest to bełkot. Koniec kropka. A co mamy w oryginale? Otóż w grece pojawia się tu sformułowanie Ti emoi kai soi, gynai? (Τί ἐμοὶ καὶ σοί, γύναι?), czyli bardzo dosłownie „Co mnie i tobie, niewiasto?”. Tłumacze najwyraźniej nie dają sobie z tym zdaniem rady ze względu na jego eliptyczność: o jego skrótowości i niezrozumiałości stanowi brak czasownika. O tym, jak wielkim wyzwaniem jest dla przekładowców ten urywek, świadczy wielość jego interpretacji, która znajduje wyraz w poszczególnych przekładach. Oto zestawienie rozmaitych propozycji, z jakimi możemy się zetknąć w polskich Bibliach:

  • Czego chcesz ode mnie, niewiasto? (Biblia warszawska)
  • Rozumiem twoje zatroskanie, ale co Mnie do tego, kobieto? (EIB)
  • Co ja mam z tobą, kobieto? (UBG)
  • Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? (BT)
  • Kobieto, czy to należy do Mnie lub do ciebie? (BPa)
  • Nie musisz mi mówić, matko, co mam robić. (NT Współczesny Przekład)
  • Na razie nie mogę wam pomóc. (Słowo Życia 1989)
  • To chyba nie jest ani mój, ani twój problem. (Słowo Życia 2014)

Prawda, że niezły rozstrzał? „Oryginał poddany próbie innego języka odsłania miejsca wieloznaczne albo nie całkiem jasne i wymusza rozszyfrowującą interpretację”, przypomina Małgorzata Łukasiewicz**. Toteż spróbujmy wniknąć w kontekst i dociec, co autor miał na myśli. Skoro Maria wydała sługom polecenie, to znaczy, że słowa Jezusa musiały stanowić dla niej potwierdzenie, że cudu dokona. A zatem, jak pisał bp Romaniuk, sens drugiego zdania Jezusa sprowadza się do przyznania, że czas nadszedł („Czyż nie nadeszła już moja godzina?”). Pozostaje jeszcze zagadkowe, eliptyczne zdanie pierwsze, w którym Jezus nie mógł się do matki odnieść niegrzecznie (patrz Dekalog): ostro odzywał się przede wszystkim do przywódców mu przeciwnych i obłudnych, najczęściej ze stronnictwa faryzeuszy. 

Otóż w polszczyźnie istnieje akurat pewna podobna do greckiej konstrukcja, która wyraża, że to, o czym mówi rozmówca jest dla nas oczywistością, i że wiemy na ten temat znacznie więcej niż to, co chce nam on zakomunikować. Konstrukcja, dodajmy, dzięki której podajemy informację w sposób delikatny i taktowny, wolny od szorstkości. 

Wyobraźmy sobie sytuację, że mąż i żona rozmawiają na temat sąsiada, Kowalskiego. Żona przybiega do męża z sensacyjną wiadomością:

— Marek, nie uwierzysz! Kowalski przyszedł do domu zalany. Ledwie się trzymał na nogach.

W odpowiedzi słyszy:

— Ale o czym my mówimy? Przecież to alkoholik od piętnastu lat.

Wprawdzie mógłby żonie odparować: „Też mi nowina! Przecież to alkoholik od piętnastu lat. Nie wiedziałaś tego, głupia?”, jednak ponieważ jako kochający mąż nie chce robić żonie przykrości, lecz pragnie okazać takt i łagodność, dlatego posługuje się wyrażeniem: O czym my mówimy? Często dla większej emfazy lub naturalności albo udosadnienia dorzuca się słówko „tu” („O czym my tu mówimy?”), „ale” („Ale o czym my mówimy?”) lub wyrażenie „w ogóle” („O czym my w ogóle mówimy?”). Można je nawet wszystkie razem połączyć: „Ale o czym my tu w ogóle mówimy?”.

Jezus doskonale wie, że właśnie tu, na weselu w Kanie Galilejskiej, dokona pierwszego cudu. Został już ochrzczony przez Jana, był już na pustyni czterdzieści dni, powołał pierwszych uczniów, a teraz uczyni pierwszy cud. Właśnie między innymi dlatego, może nawet głównie dlatego, tutaj się znalazł. Maria jednak nie ma o tym pojęcia. Gdy na weselu skończyło się wino, informuje o tym Jezusa, na co w odpowiedzi słyszy: doskonale wiem, że wina zabrakło, a do tego wiem jeszcze więcej, mianowicie to, że w moich (i Ojca) planach było, iż podczas wspólnego radowania się na weselu dokonam pierwszego cudu.

Aby cały dialog był po polsku zrozumiały i naturalny, trzeba uciec od dosłowności, śmiało odklejając się, i to mocno, od litery. Mógłby zatem brzmieć na przykład tak:

— Zabrakło im wina.
— Ale o czym my mówimy? No, oczywiście, że się tym zajmę. Przecież właśnie tu mam zamiar dokonać pierwszego cudu.

Albo tak:

— Wino im się skończyło.
— O czym my w ogóle mówimy? Doskonale o tym wiem i się tym zajmę. Po to tu jestem.

Jezus te słowa mógł wypowiedzieć wręcz z uśmiechem, mając zrozumienie dla nie pojmującej za dobrze jego misji matki, a już na pewno nie siedzącej mu w głowie i nie znającej jego konkretnych planów.

Z drugiej strony bibliści po pierwsze wskazują, że tłumaczone zazwyczaj jako „matko” słowo gyne nie miało tak obcesowego, oschłego wydźwięku jak obecnie, po drugie zaś, że fragment Ti emoi kai soi? to przetransponowany na grekę idiom hebrajski, który oznaczać może „Czego ode mnie chcesz?”, „Czemu się mnie czepiasz?”, „Czemu mnie w to wciągasz?”, „Nie mów mi, co mam robić”, „Czemu akurat ja?” lub „Twój problem mnie nie obchodzi”. Wytłumaczenie takie pozostawałoby w zgodzie, przynajmniej pod względem lingwistycznym, z ważną zasadą brzytwy Ockhama, wskazując, że nie trzeba przypisywać Jezusowi użycia tego sformułowania w niekonwencjonalnym znaczeniu, lecz należy uznać, że Jezus powiedział łagodnie matce, żeby mu nie zawracała głowy. Ale czy faktycznie w świetle powyższej analizy kontekst pasuje do takiego odczytania słów Mesjasza? Odpowiedzcie sobie sami.


© by Paweł Jarosław Kamiński 2020

* Kazimierz Romianiuk, Kim jest tłumacz?, w: Nasz Czas, 16 XII 2013, wydanie internetowe.
** Małgorzata Łukasiewicz, Pięć razy o przekładzie, Karakter, Kraków–Gdańsk 2017, s. 73.


Dopisek 03.08.2022
Poniżej przedstawiam jeszcze dwie wersje oderwane od dosłowności, a przystające do kontekstu obejmującego też, co ważniejsze, słowa Marii następujące po odpowiedzi Jezusa:

— Zabrakło im wina.
— Nie musisz mi o tym mówić, matko. To dla mnie doskonała okazja.
Matka rzekła więc do sług:
— Zróbcie wszystko, co wam powie.

— Zabrakło im wina.
— Doskonale o tym wiem, matko [lub podobnie: Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, matko]. To dla mnie świetna okazja.
Matka rzekła więc do sług:
— Zróbcie wszystko, co wam powie.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Emily Dickinson ― I never saw a Moor

Oddałbym za nią wszystkich poetów, rzekł kiedyś Emil Cioran.

Znana, jakkolwiek późno odkryta, na dobrą sprawę dopiero w połowie XX wieku, pierwsi wydawcy bowiem pół wieku wcześniej pozmieniali jej nie tylko interpunkcję, ale też niecodzienne sformułowania, niedokładne rymy, wykosili co osobliwsze przenośnie i gruzłowaty miejscami styl.

Za życia wydała, i to anonimowo, zaledwie kilka liryków. Gdy w 1955 roku wyszedł niewygładzony przez „poprawiaczy” tom wierszy zebranych, oto okrzyknięto ją najwybitniejszą poetessą na amerykańskiej ziemi, uznając za współzałożycielkę amerykańskiej poezji i stawiając na piedestale w towarzystwie Walta Whitmana.

Przekładana była na polski przez wielu, dosyć wspomnieć Kazimierę Iłłakowiczówną, Ludmiłę Marjańską, Jacka Dehnela, Macieja Maleńczuka czy Stanisława Barańczaka. Ten ostatni, którego znakomite, acz nie pozbawione wad tłumaczenia przybliżyły polskim odbiorcom kanon poezji anglosaskiej (Jerzy Jarniewicz więc w swoim podziale tłumaczy na legislatorów i ambasadorów ― Edward Balcerzan dorzuca również typ reportera* ― określił go tym drugim mianem), poświęcił twórczości Emily Dickinson osobny tom dwustu prób uchwycenia przekroju, stanów i tajników jej duszy.

Ostatnio, A.D. 2018, wybór jej wierszy opublikowała Krystyna Lenkowska.

Na pierwszy rzut oka widać w jej utworach charakterystyczne przestankowanie, o które też w miarę możności warto w przekładzie zawalczyć. Poszarpana myślnikami (choć w poniższym wierszu nie aż tak wyraźnie) składnia odzwierciedla jakby niedokończone myśli, odcięte przemilczeniem.

Wyżyn co prawda nie sięgnę, ale czy miałoby mnie to odwieść od eksperymentów z materią artyzmu Pustelnicy z Amherst (faktycznej samotnicy, w przeciwieństwie do mniemanej mizantropii jej krajana Howarda Phillipsa Lovecrafta, zwanego niesłusznie Samotnikiem z Providence), prowadzonych w celach czysto praktycznych? Wprawek translatorskich nigdy za wiele: każde tego rodzaju działanie rozwija, już to ucząc czegoś o języku, już to pozwalając ulepszać warsztat jakże daleki od doskonałości. Zresztą doskonałość w przekładzie nie istnieje. Cóż by nią miało niby być? Jak by ją zmierzyć? Można wskazać na tłumaczenia genialność (nawet utworu miernego) czy kongenialność (gdy i oryginał był genialny), na wady i zalety translatu, na jego wybitność. Ale doskonałość to kategoria dostępna jedynie w wydumanym platońskim świecie idei. Można wytykać błędy rzeczowe w przekładzie skądinąd prześwietnie wykonanym i ukazującym nieprzeciętny talent tłumacza lub mówić o braku polotu i ducha w tłumaczeniu wolnym od wywrotek semantycznych. Zawsze może powstać kolejny przekład, który pod jakimś względem będzie oryginał od poprzedników oświetlał rzęsiściej, lecz przy tym zawsze znajdzie się subtelny krytyk władny wyłuskać przekładowe nieporozumienia i gotowy dopominać się o elementy, których w tłumaczeniu zbrakło.

Przekład doskonały? Musiałby, jak w opowiadaniu Borgesa o ponownym napisaniu Don Kichota przez Pierre'a Menarda, jota w jotę odzwierciedlać oryginał. Czyli takowym być.

Na tapet wziąłem wiersz bez tytułu, co jest dla poetessy typowe, o przyporządkowanym numerze 1052. Niniejszą produkcję poetycką datuje się w przybliżeniu na rok 1865, przy czym ogłoszono ją drukiem po raz pierwszy w 1890, tj. w wersji, jak wspominałem, przez starszych i mądrzejszych wykastrowanej.

A że w liryku pojawiają się wrzosy, przeto kolorystyka zobowiązuje (panie upraszam o wybaczenie niżej podpisanemu umiarkowanego daltonizmu).


https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0e/Emily_Dickinson_daguerreotype_%28Restored%29.jpg
Pustelnica na krzesełku
 EMILY DICKINSON, #1052


I never saw a Moor —
I never saw the Sea —
Yet know I how the Heather looks
And what a Billow be.


I never spoke with God
Nor visited in Heaven —
Yet certain am I of the spot
As if the Checks were given —



Nie widziałam Wrzosowiska —
Nie widziałam Morza wcale —
Ale i tak wiem, jak Wrzos wygląda,
I wiem, czym są morskie Fale.

Z Bogiem nie mówiłam nigdy
Ani nie zwiedziłam Nieba —
Ale i tak dobrze znam je, jakbym
Miała Mapę tę co trzeba —



© by Paweł Jarosław Kamiński 2020


* Edward Balcerzan, Zmiana, czyli kontynuacja, Literatura na Świecie, 01-02/2013

sobota, 4 kwietnia 2020

Guy Fawkes Night

Guy Fawkes Night, znana też jako Guy Fawkes Day lub Bonfire Night. Obchodzona w Anglii 5 listopada osobliwa uroczystość, pełna rac, fajerwerków, ognisk, a nawet (jak w miasteczku Lewes na poniższym zdjęciu) płonących krzyży i palenia kukły pewnego... papieża. No i ta słynna wyliczanka. O co w niej chodzi?

Dzień ten świętuje się na pamiątkę wykrycia spisku prochowego, w którym o mały włos nie zginął w wybuchu władca Anglii król Jakub I (ten sam, pod którego patronatem powstała słynna King James Version, wydana po raz pierwszy w 1611 roku). O mały włos ― ponieważ w porę udało się zapobiec wysadzeniu miejsca obrad Izby Lordów. Jednym z zamachowców był niejaki Guy Fawkes. Źle skończył. Cała rzecz miała miejsce AD 1605.

W miasteczku Lewes zarazem upamiętnia się w ten dzień smutny los siedemnastu protestantów, którzy zostali spaleni żywcem za rządów Krwawej Mary. I pali przy tym kukłę papieża Pawła V, który zasiadał na Stolicy Apostolskiej w czasach spisku prochowego. Gdzie indziej puszcza się ostentacyjnie z dymem kukłę Fawkesa, ale mieszkańcy Lewes się nie patyczkują: biskup Rzymu? Pal go sześć!
 

Lewes Bonfire - Wikipedia
Ich oczom ukazał się las... krzyży


Jeszcze w XVII wieku powstał związany ze spiskiem prochowym wierszyk, który doczekał się kilku wersji (notabene, jak wiele angielskich nursery rhymes*, także i ten pierwotnie był przeznaczony dla dorosłych, a dopiero potem zaanektowany przez dziatwę do roli wyliczanki). Oto jedna z nich, znana choćby z filmu V jak Vendetta:

Remember, remember the fifth of November
Gunpowder, treason and plot
I know of no reason why gunpowder treason
Should ever be forgot

Jako że anglojęzyczni mają kilka wariantów tekstowych, pozwoliłem sobie przygotować także parę własnych wersji po polsku, tak by zarazem mogły ― a jakże! ― pełnić funkcję dziecięcych wyliczanek:

___________________________
Piąty, piąty listopada,
Beczki prochu, zmowa, biada!
Spisek, Guy Fawkes, stanu zdrada,
Kto zapomni, ten odpada.

___________________________

Piąty, piąty listopada,
Beczki prochu, spisek, biada!
Guya Fawkesa stanu zdrada,
Nie pamiętać nie wypada.

___________________________

Piąty, piąty listopada,
Beczki prochu, spisek, biada!
Szyte buty, stanu zdrada,
Kto zapomni, ten odpada.


© by Paweł Jarosław Kamiński 2020

* Więcej na temat angielskich nursery rhymes ― zob. Agata Brajerska-Mazur, Kaszka manna a tłumaczenie »nursery rhymes« na język polski, w: Przekładaniec, 1/2006.