czwartek, 16 kwietnia 2020

Emily Dickinson ― I never saw a Moor

Oddałbym za nią wszystkich poetów, rzekł kiedyś Emil Cioran.

Znana, jakkolwiek późno odkryta, na dobrą sprawę dopiero w połowie XX wieku, pierwsi wydawcy bowiem pół wieku wcześniej pozmieniali jej nie tylko interpunkcję, ale też niecodzienne sformułowania, niedokładne rymy, wykosili co osobliwsze przenośnie i gruzłowaty miejscami styl.

Za życia wydała, i to anonimowo, zaledwie kilka liryków. Gdy w 1955 roku wyszedł niewygładzony przez „poprawiaczy” tom wierszy zebranych, oto okrzyknięto ją najwybitniejszą poetessą na amerykańskiej ziemi, uznając za współzałożycielkę amerykańskiej poezji i stawiając na piedestale w towarzystwie Walta Whitmana.

Przekładana była na polski przez wielu, dosyć wspomnieć Kazimierę Iłłakowiczówną, Ludmiłę Marjańską, Jacka Dehnela, Macieja Maleńczuka czy Stanisława Barańczaka. Ten ostatni, którego znakomite, acz nie pozbawione wad tłumaczenia przybliżyły polskim odbiorcom kanon poezji anglosaskiej (Jerzy Jarniewicz więc w swoim podziale tłumaczy na legislatorów i ambasadorów ― Edward Balcerzan dorzuca również typ reportera* ― określił go tym drugim mianem), poświęcił twórczości Emily Dickinson osobny tom dwustu prób uchwycenia przekroju, stanów i tajników jej duszy.

Ostatnio, A.D. 2018, wybór jej wierszy opublikowała Krystyna Lenkowska.

Na pierwszy rzut oka widać w jej utworach charakterystyczne przestankowanie, o które też w miarę możności warto w przekładzie zawalczyć. Poszarpana myślnikami (choć w poniższym wierszu nie aż tak wyraźnie) składnia odzwierciedla jakby niedokończone myśli, odcięte przemilczeniem.

Wyżyn co prawda nie sięgnę, ale czy miałoby mnie to odwieść od eksperymentów z materią artyzmu Pustelnicy z Amherst (faktycznej samotnicy, w przeciwieństwie do mniemanej mizantropii jej krajana Howarda Phillipsa Lovecrafta, zwanego niesłusznie Samotnikiem z Providence), prowadzonych w celach czysto praktycznych? Wprawek translatorskich nigdy za wiele: każde tego rodzaju działanie rozwija, już to ucząc czegoś o języku, już to pozwalając ulepszać warsztat jakże daleki od doskonałości. Zresztą doskonałość w przekładzie nie istnieje. Cóż by nią miało niby być? Jak by ją zmierzyć? Można wskazać na tłumaczenia genialność (nawet utworu miernego) czy kongenialność (gdy i oryginał był genialny), na wady i zalety translatu, na jego wybitność. Ale doskonałość to kategoria dostępna jedynie w wydumanym platońskim świecie idei. Można wytykać błędy rzeczowe w przekładzie skądinąd prześwietnie wykonanym i ukazującym nieprzeciętny talent tłumacza lub mówić o braku polotu i ducha w tłumaczeniu wolnym od wywrotek semantycznych. Zawsze może powstać kolejny przekład, który pod jakimś względem będzie oryginał od poprzedników oświetlał rzęsiściej, lecz przy tym zawsze znajdzie się subtelny krytyk władny wyłuskać przekładowe nieporozumienia i gotowy dopominać się o elementy, których w tłumaczeniu zbrakło.

Przekład doskonały? Musiałby, jak w opowiadaniu Borgesa o ponownym napisaniu Don Kichota przez Pierre’a Menarda, jota w jotę odzwierciedlać oryginał. Czyli takowym być.

Na tapet wziąłem wiersz bez tytułu, co jest dla poetessy typowe, o przyporządkowanym numerze 1052. Niniejszą produkcję poetycką datuje się w przybliżeniu na rok 1865, przy czym ogłoszono ją drukiem po raz pierwszy w 1890, tj. w wersji, jak wspominałem, przez starszych i mądrzejszych wykastrowanej.

A że w liryku pojawiają się wrzosy, przeto kolorystyka zobowiązuje (panie upraszam o wybaczenie niżej podpisanemu umiarkowanego daltonizmu).


https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0e/Emily_Dickinson_daguerreotype_%28Restored%29.jpg
Pustelnica na krzesełku
 EMILY DICKINSON, #1052


I never saw a Moor —
I never saw the Sea —
Yet know I how the Heather looks
And what a Billow be.


I never spoke with God
Nor visited in Heaven —
Yet certain am I of the spot
As if the Checks were given —



Nie widziałam Wrzosowiska —
Nie widziałam Morza wcale —
Ale i tak wiem, jak Wrzos wygląda,
I wiem, czym są morskie Fale.

Z Bogiem nie mówiłam nigdy
Ani nie zwiedziłam Nieba —
Ale i tak dobrze znam je, jakbym
Miała Mapę tę co trzeba —



© by Paweł Jarosław Kamiński 2020


* Edward Balcerzan, Zmiana, czyli kontynuacja, Literatura na Świecie, 01-02/2013

6 komentarzy:

  1. Bardzo ładny wpis blogowy, przeczytałam z ciekawością - jak zawsze :). Tłumaczenie do mnie przemówiło :). Dziękuję za ten wpis - bardzo podoba mi się, że tak często akcentujesz potrzebę uszanowania tekstu oryginalnego, a krytykujesz "czynności kastracyjne" (czy "sterylizujące") niestety uparcie stosowane przez niektórych - sądzę, że nie wyłącznie tłumaczy, a również redaktorów... Łączę serdeczne pozdrowienia :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło Cię gościć na blogu. Dziękuję za życzliwe słowa i cieszy mnie, że przekład Cię nie przeraził :)
    Czystki tłumacko-redakcyjne to być może jeden z poważniejszych problemów, przez które tekst traci częściowo lub wręcz zatraca swój stylistyczny charakter. Redaktorstwo lubi uładzony, poprawny język, jeży się na widok niestandardowych posunięć w tej dziedzinie i na kastracje waży się w jeszcze większej mierze przy przekładach (jakby już sami tłumacze nie spłaszczali tekstu).
    Zglajszachtować! wymisić! dopasować do mojego słownika! Trzymanie się z dala od takich zachowań - oto znamiona redaktora co się zowie.
    Zapraszam częściej, nowy wpis właśnie wysmażony!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nowymi wpisami dziel się, proszę, śmiało, w "mojej" grupie - wtedy najłatwiej być mi z Twoim blogiem możliwie na bieżąco :). Zawsze czytam Cię z ciekawością - niestety nie zawsze komentuję, dziś właśnie postanowiłam to zmienić, uświadomiwszy sobie, że człowiek to taka dziwna bestia, która częściej ulega jednak emocjom goryczy, a tak rzadko komentujemy w sieci te treści, które są dla nas wartościowe... Dziś postanowiłam to zmienić i częściej dawać autorom, których szanuję i lubię, pozytywne sygnały zwrotne :).

      Nie wiem, jak to jest w branży tłumaczy (to też jeden z powodów, dla których lubię Ciebie czytać - zwiedzam, poznaję obce dla siebie tereny), ale w środowisku redaktorów obserwuję owe "czystki" - cóż, myślę, że mnie jako redaktora ratuje to, że sama jestem pisarzem, więc rozumiem, że płodne poszukiwania twórcze czasem muszą wiązać się z nieoczywistymi, niepoprawnymi "wygięciami językowymi"...

      Dzięki za odpowiedź, raz jeszcze pozdrawiam :).

      Usuń
    2. Słuszna odmiana: warto doceniać i przełamywać typową dla Polaków cechę komentowania wyłącznie w formie krytyki.
      I dziękuję za możliwość dzielenia się wpisami na Twojej grupie!

      Usuń
  3. Z przyjemnością przeczytałem i oryginał i tłumaczenie, które bardzo mi się podoba. Jako i redaktor i trochę poeta i pisarz sugerowałbym Ci drobną zmianę w trzecim wersie pierwszej zwrotki na: "Wszakże wiem, jak Wrzos wygląda". W ten sposób utrzymasz rytm. Pozdrawiam i trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapraszam częściej na blog.
      Co do rzekomego nieutrzymania rytmu w trzecim wersie, to pozwolę się nie zgodzić, gdyż skoro oryginał ma układ sylabiczny 6+6+8+6, słuszną rzeczą jest, aby i w przekładzie w obu strofach w trzecim wersie liczba sylab była inna (najlepiej dłuższa). Co też w obu zwrotkach uczyniłem, proponując układ sylab: 8+8+10+8.
      Pozdrawiam

      Usuń