niedziela, 30 września 2018

Hieronim ― (nie)fortunny patron

30 września przypada Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Patronem przedstawicieli tej profesji jest przynależący do panteonu katolickich świętych mnich Hieronim, określany przez niektórych mianem princeps exegetarum, księcia egzegetów.

Hirek i Jorik

Skąd data 30 września? Ano w tym to dniu nie do końca wiadomego roku nasz bohater pożegnał się z życiem.

Opus magnum Hieronima stanowi tłumaczenie Biblii na język łaciński, zlecone przez papieża Damazego, którego braciszek był osobistym sekretarzem. Tym sposobem powstała tak zwana Wulgata.
Pod koniec VII wieku ― pisze Roman Zając w książce Biblia. Początek, czyli jak powstał najlepszy know how na świecie (Kraków 2016, s. 103) ― łacińska Biblia Hieronima cieszyła się już tak wielkim autorytetem, że stała się podstawową wersją Pisma Świętego w całym Kościele zachodnim i była znana jako textus vulgatus, czyli wersja pospolita, powszechna. Nam słowo wulgarny kojarzy się niezbyt dobrze, ale w tamtych czasach znaczyło ono po prostu tyle co popularny. Wulgata wyparła na Zachodzie wszelkie inne łacińskie wersje Pisma Świętego (...).
W roku 1546 Sobór Trydencki ogłosił Wulgatę oficjalną Biblią Kościoła katolickiego (tamże), zapewne po to, by chronić swój mocno nadszarpnięty autorytet, jak również przeciwdziałać rozwojowi protestantyzmu, gdyż obóz reformacyjny, popularyzując wśród mas Pismo Święte przekładami na języki narodowe, sięgał do źródeł i tłumaczył natchnione teksty z języków oryginalnych, co niekoniecznie wspierało nadtybrzańskie dogmaty.

Katoliccy przekładacze ksiąg świętych na języki wernakularne bazować musieli, według odgórnego przykazu Rzymu, na tekście Wulgaty, choć de facto ukradkiem spoglądali na innowiercze rozwiązania i wcale nierzadko się na nich wzorowali, a nawet w wielu miejscach po cichu z nich wręcz przepisywali. (Obóz reformacyjny zresztą też nie pozostawał dłużny i kopiował co smaczniejsze kąski katolickich przekładowców). Także ksiądz Jakub Wujek nie mógł przekładać Biblii na polski bezpośrednio z oryginału, lecz musiał się opierać właśnie na tekście Wulgaty i ściśle takowej trzymać. W każdym razie oficjalnie, bo już pokątnie w wielu miejscach odchodził od niej na rzecz wierności tekstowi hebrajskiemu czy greckiemu. Potem jednak mu te miejsca niestety wychwycono i poprawiono.

Celem przyświecającym Hieronimowi przy tłumaczeniu Słowa Bożego było to, aby Żydzi nie urągali już więcej Kościołom, że mają one Pisma Święte fałszywe (tamże, s. 99). Poza Biblią przekładał m.in. komentarze do proroków i dzieła Orygenesa, mimo że w tych ostatnich widział również mocno nieortodoksyjne nauki, określane przezeń jako ukryte węże (M. Majewski, Jak przekłady zmieniają Biblię. O teorii i praktyce tłumaczenia Pisma Świętego, format PDF, Kraków 2013, s. 20).

Jaką w przekładzie zasadę stosował nasz ojczulek? Nie słowo za słowem, lecz myśl za myślą, wyjawił w Liście do Pammachiusza (cyt. za: P. de Bończa Bukowski, Słowo w retorycznej teorii przekładu, Słowo ― kontekst ― przekład, Język a komunikacja 34, s. 22). Do Biblii wszelako tej reguły odnosić ani myślał. Wprawdzie hebrajszczyzny ani greki raczej nie traktował jako laszon hakkodesz ― świętego języka, za pomocą którego Bóg powołał świat do istnienia ― to jednak już kształt, jaki przybrały one w postaci natchnionej Księgi, najwyraźniej uznawał za przenajświętszy nawet w samej strukturze: starał się przeto tłumaczyć jak najdosłowniej, tak aby nie «uronić» (ani też «dodać»!) ani jednego słowa, nawet kolejność słów w Biblii mając za tajemnicę (A. Zaborski, Czy istnieje przekład filologiczny?, Języki orientalne w przekładzie” 2002, Kraków, s. 80).

https://i.pinimg.com/originals/18/24/e5/1824e59d34d5e06aebfb7766a1b306ed.jpg
Hern? Pan? Cernunnos? Boruta? Lucyfer?
Najsłynniejszy babol Hieronima: rogaty Mojżesz

Efekty pracy Hieronima są rozmaite. Pokłosiem tych żałosnych jest chociażby słynna rzeźba dłuta Michała Anioła, który poszedł za fatalnie przełożonym w Wulgacie fragmentem Wj 34,29, gdzie Mojżeszowi przyprawiono rogi. Kolejnym, i to potężnym, kiksem braciszka jest przekład Rdz 3,15, gdzie po Upadku zmiażdżenie głowy wężowi zostało przypisane niewieście (co rozumiano jako prorocze słowa odnoszące się jakoby do Marii) zamiast jej potomkowi (czyli Chrystusowi): w miejsce ono (potomstwo) zmiażdży ci głowę otrzymaliśmy felerne ― by nie rzec: przekłamane ― ona (niewiasta) zmiażdży ci głowę. Wreszcie, mamy fragment Modlitwy Pańskiej, gdzie u Hieronima figuruje nieszczęsne et ne inducas nos in temptationem (i nie wódź nas na pokuszenie), czyli teza, jakoby człowieka do grzechu namawiał sam Bóg.

Dziś tłumacze polskich Biblii też papugują rozwiązania sprzed wieków (bo Tradycja, bo ksiądz Wujek, bo tamto, bo owamto), nie bacząc na to, że wiele wyrazów hebrajskich ma charakter polisemiczny i takie choćby sadzenie gdzie popadnie ciała jako odpowiednika wieloznacznego basar (ciało, człowiek, istota, stworzenie, krewny, penis) nie ma większego sensu (M. Piela, Grzech dosłowności  we współczesnych polskich przekładach Starego Testamentu, Kraków 2003, s. 4042). Ze świątynek na wzgórzach robią kuriozalne wyżyny (tamże, s. 5153), z rozpaczy skruchę albo zawód miłosny (tamże, s. 9394), ze znawców Tory wychodzą im niewydarzeni uczeni w Piśmie (A. Zaborski, Dwa nowe przekłady Ewangelii na język polski, Recepcja. Transfer. Przekład” 2005, t. 3, Warszawa, s. 194, 197), pospolite ptaki urastają do rangi enigmatyczno-poetycznych ptaków niebieskich (tamże, s. 179), chorzy określani są ― a fe! ― jako słabi lub niemocni (tamże), zamiast emocji czy serca napotykamy dla Semity wprawdzie swojskie i jasne, ale dla Polaka dziwaczne i niepojęte nerki, w miejsce rozpaczy i strachu (płacz i szczękanie lub dzwonienie zębów) pojawia się rozpacz i gniew (płacz i zgrzytanie zębów), a intelekt myli się przekładowcom z uczuciami. Idiomy bywają wielokrotnie przekładane dosłownie, przez co czytelnik w tekście, który winien być przejrzysty i prosty, dopatruje się nieobecnej głębi i ukrytych, mistycznych znaczeń. Tylko dziada i babki brak.

Taki chorobliwy stan rzeczy bierze się często stąd, że przekładają Pismo Święte nie tłumacze jak się patrzy, lecz bibliści i teolodzy, przed których niebotycznym autorytetem i świętymi racjami uginają się nawet kolana redaktorom i korektorom polonistom. Oddajmy głos nieodżałowanej pamięci orientaliście, profesorowi Andrzejowi Zaborskiemu (dz. cyt., s. 197198):
Niektórzy bibliści i księża uważają, żeby aby tłumaczyć Biblię, trzeba być teologiem. Niewątpliwie teologiem, filologiem i tłumaczem! Nie brakuje dowodów na to, że wielu filologów oraz teologów nie umie dobrze tłumaczyć i potrafi tekst tylko objaśniać, ale to nie to samo co tłumaczyć, dawać ekwiwalentny przekład. Teolodzy i filolodzy nie będący sprawnymi tłumaczami dobrze czynią, kiedy dobierają sobie jako konsultantów specjalistów od języka polskiego. Powstaje pytanie, dlaczego konsultanci przekładów mają, jak się wydaje, ograniczony wpływ na ostateczne wersje przekładów biblijnych i innych? Powodów jest na pewno kilka. Między innymi sami tłumacze często, jak ćmy do płomienia świecy, dążą do zgubnej dosłowności i upierają się przy swoich dosłownościach do ostatka, nie akceptując opinii konsultantów.
Skutek? Lektura Biblii to żmudna robota, idzie nieraz jak po grudzie, tekst bywa w wielu miejscach nie tylko pokraczny i brzydki, ale też niezrozumiały, wzniośle ciemny (M. Piela, Jakiego przekładu Starego Testamentu brakuje w Polsce?, Polszczyzna biblijna. Między tradycją a współczesnością, t. 1, Tarnów 2009, s. 137138). Wielu przeciętnych odbiorców czytanie Pisma Świętego wręcz odstręcza, bo mało co da się pojąć z niezbornie poskładanych polskich słów, przez które prześwitują nieznane ogółowi znaczenia, frazeologizmy i struktury oryginału. Na szczęście na polskim poletku translatoryki biblijnej pojawiają się nieśmiało pierwsze jaskółki zwiastujące oby jak najrychlejszą odwilż w teorii i praktyce przekładu Biblii skutych lodem nienaruszalnej tradycji i zwykłej niekompetencji.

Hieronimowe tłumaczenie krytykowali już starożytni, m.in. Augustyn z Hippony (zob. M. Majewski, dz. cyt., s. 7). Ale co tu się dziwić, skoro na patrona tłumaczy obrano nam człeka, który dzieło życia przekładał z niewolniczą dosłownością...

No dobra, trochę przesadziłem. Niekiedy jednak znacznie lepiej uwidocznić dany wątek, podkręcając go: przejaskrawienie dobra rzecz. Wbrew swoim deklaracjom nie był Hirek aż tak dosłowny. Szczęściem, praktyka w niejednym miejscu rozminęła się u niego z teorią. Niemniej jednak wybór optującego za dosłownością tłumacza na patrona tej profesji nie wydaje się szczególnie trafny.

Może by zatem zaproponować kogo innego? Na przykład autora Biblii kabalistów? Nie, nie idzie mi o Golema Meyrinka ani Księgę blasku (Zohar), lecz o traktat Księga światła ukrytego (Sefer ha-Bahir), który przechrzczony na katolicyzm Żyd sycylijski, awanturnik Flawiusz Mithridates, przetłumaczył na łacinę z hebrajskiego na zlecenie Pica della Mirandoli w 1486. Mithridates przełożył wówczas dla niego w rekordowym czasie ― pół roku! ― trzy tysiące stron in quarto niezwykle trudnych dzieł kabalistycznych, w tym rzeczone Sefer ha-Bahir. Włoskiego humanistę i polihistora uczył prywatnie aramejskiego, publicznie zaś, na wszechnicach niemieckich, włoskich i francuskich, wykładał języki semickie. Do jego uczni należał być może także Johannes Reuchlin (zob. R. Pietkiewicz, Początki nowożytnej hebraistyki chrześcijańskiej, Studia Judaica 2011, 14, nr 2, s. 159).

Zresztą kandydatura Mithridatesa nie jest bynajmniej moja: wysunął ją nieoficjalnie Jan Doktór, jeden z trzech polskich współtłumaczy Sefer ha-Bahir, który to przekład lada moment ujrzy, nomen omen, światło dzienne.

© by Paweł Jarosław Kamiński 20182019.

niedziela, 9 września 2018

Uwaga, rodzice! Sekty

Poddając ostatnio dysekcji słówko cult, stwierdziliśmy, że pośród jego znaczeń znajduje się także sekta. Dziś temat sekciarstwa pociągniemy.

David Koresh
David Koresh ― mesjasz flambée

Zacznijmy od końca, czyli od znaczenia sekty z religią nie związanego. U Doroszewskiego czytamy: grupa izolująca się od ogółu. Definicję słownikową okraszono cytatem z Żeromskiego: Nie wiem, jakiej literackiej modzie hołdował Dygasiński, nie wiem (...) czy w ogóle należał do jakiej szkoły, grupy, czy sekty pisarskiej, wiem tylko, że był niezwykłym pisarzem, a także Krasickiego: Dostało mu się mieszkać w domu Nearcha, filozofa sekty Pitagory.

Z kolei świetnie pomyślany Inny słownik języka polskiego Bańki sektę niereligijną definiuje i ilustruje następująco: sektą nazywamy grupę ludzi stanowiącą odłam wśród wyznawców jakiejś ideologii: Marksiści polscy w latach 20. stanowili małą sektę i były to resztki starego, ortodoksyjnego socjalizmu.

W tym znaczeniu polskiemu sekta odpowiada, jak pisałem, angielskie cult (w znaczeniu: an exclusive group of persons sharing an esoteric, usually artistic or intellectual interest), ale nie tylko, bo także inkryminowane sect, którego jedno ze znaczeń to: a party or faction (The New Penguin English Dictionary), czyli nawet odłam, stronnictwo, frakcja, niekoniecznie o profilu religijnym.

Podstawowym znaczeniem polskiego słowa sekta jest jednak odłam religijny, wyznaniowy. Słowniki przy tym nie dodają ważnej informacji, że w takim znaczeniu, o wydźwięku neutralnym, używa się go rzadziej niż częściej, i to przeważnie w kontekście historycznym. Na co dzień bowiem stosuje się je pejoratywnie: określamy nim skrajne, destrukcyjne ugrupowanie religijne, którego członkowie ślepo słuchają manipulującego nimi charyzmatycznego guru, izolują się od reszty społeczeństwa, nierzadko dopuszczają się nadużyć seksualnych, w imię wyznawanych idei gotowi są popełnić samobójstwo czy zabójstwo etc. Wiadomo, o co chodzi. Niektóre wokabularze jednak o ujemnym wydźwięku sekty przebąkują, np. Słownik współczesnego języka polskiego oficyny Wilga (Warszawa 1996), gdzie, poza znaczeniem podstawowym: grupa wyznaniowa (zazwyczaj niezbyt liczna), która oderwała się od jakiejś religii, kościoła i przyjęła własne podstawy wiary oraz zasady organizacyjne; odłam wyznaniowy jakiejś religii, znajdujemy definicję: z niechęcią o grupie społecznej silnie izolującej się od ogółu.

Amisze, oczywista, nie wchodzą w rachubę, bo choć żyją w odseparowanych wspólnotach, niepodobna zarzucić im ekstremizm czy pranie mózgu. Idzie natomiast o takie ugrupowania, jak Gałąź Dawidowa pod przewodem rozpasanego seksualnie Davida Koresha (o głośnej masakrze w Waco opowiada utwór Davidian zespołu Machine Head), samobójcza Świątynia Ludu pod wodzą wielebnego Jima Jonesa czy kometarne Wrota Niebios. Mamy też przykład ― a co! albo my to jacy gorsi? sroceśmy wypadli spod ogona? ― z naszego polskiego podwórka: sekta Niebo z podlubartowskiego Majdanu Kozłowieckiego, którą zawiadywał Kacmajor.

Do kategorii tej można by też zaliczyć ismailitów nizaryckich, vulgo: asasynów, którzy, fanatycznie oddani swemu przywódcy, uciekali się do skrytobójstwa. Warto w tym miejscu dodać, że mit o rzekomym odurzaniu się przez nizarytów narkotykami rozwiewa przekonująco i obszernie Jerzy Hauziński w książce Asasyni. Legendarni zabójcy w czasach krucjat (Poznań 2016, s. 121-141). Odurzenie haszyszem ― dorzuca Łukasz Kamieński w Farmakologizacji wojny ― prowadzi najczęściej do zamroczenia, osłabia agresję i relaksuje, co nie ułatwia wykonywania tak poważnego i precyzyjnego zadania, jakim jest skrytobójcze morderstwo (za: M. Morys-Twarowski, Haszyszem i sztyletem, w: Focus. Historia Ekstra, 1/2017, s. 37).

Na tym nie koniec. Słowniki nie podają też, że terminem sekta złośliwie określa się członków Kościołów mniejszościowych. Należysz do Kościoła dominującego i masz chętkę przysolić innowierczemu dyskutantowi odmiennie interpretującemu Biblię? Nazwij go sekciarzem. Pragniesz przeszkodzić w działalności ewangelizacyjnej dajmy na to Kościoła baptystów, bo twoje owieczki zaczynają do niego lgnąć? Obrzuć go z ambony błotem, przypinając łatkę sekty. Powtórzmy: w praktyce, czego słowniki na ogół nie odnotowują, jedna z definicji sekty brzmi: pogardliwie o ugrupowaniu religijnym lub Kościele mniejszościowym. Tendencyjna, ale jakże prawdziwie oddająca polskie realia informacja pojawia się w publikacji Wieża Babel. Słownik wyrazów obcych Radosława Pawelca (Wydawnictwo Szkolne PWN, Warszawa 1999): słowo sekta często występuje z zabarwieniem negatywnym, ponieważ działalność sekt jest potępiana przez Kościół i wiele osób (podkr. ode mnie).

W Oxford Advanced Learner's Dictionary (2000) figuruje jedno, zasadnicze znaczenie rzeczownika sect, bo takie właśnie funkcjonuje w angielszczyźnie w przeważającej liczbie kontekstów: a small group of people who belong to a particular religion but who have some beliefs or practices which separate them from the rest of the group. Podobnie jest w Collins Cobuild Advanced Dictionary (2009), przy czym tutaj dochodzi jeszcze znaczenie frakcji politycznej: a sect is a group of people that has separated from a larger group and has a particular set of religious or political beliefs.

Ergo: z angielskim sect sprawa ma się następująco: Główne znaczenia to: 1) odłam wyznaniowy, religijny, stronnictwo religijne, stowarzyszenie religijne, ugrupowanie religijne, czy wręcz: wyznanie, konfesja; 2) odłam, frakcja, stronnictwo o charakterze niereligijnym. W znaczeniu: odłam religijny o charakterze destrukcyjnym używa się słowa sect rzadziej, toteż należy się wystrzegać odruchowego kalkowania ― zamiast tego trzeba każdorazowo bacznie wejrzeć w kontekst.

Co na to Dan Brown?


Ujmijmy rzecz jeszcze inaczej: Anglosasi bardzo często używają słowa sect neutralnie, exemplum książka Dana Browna Kod Leonarda da Vinci. W pierwszym rozdziale Robert Langdon przed prelekcją w Paryżu zostaje zgromadzonej publiczności zaprezentowany następująco (The Da Vinci Code, Corgi Books, Londyn 2004, s. 23):
Ladies and gentlemen... the hostess had announced to a full house at the American University of Paris's Pavillon Dauphine, Our guest tonight needs no introduction. He is the author of numerous books: The Symbology of Secret Sects, The Art of the Illuminati, The Lost Language of Ideograms, and when I say he wrote the book on Religious Iconology, I mean that quite literally. Many of you use his textbook in class.
Zastosowane w tytule pierwszej z książek sect oznacza stowarzyszenie, nawet niekoniecznie religijne. Nie ma co doszukiwać się na siłę sekciarstwa, sekta bowiem bez wyraźnie neutralnego kontekstu historycznego kojarzy się źle. Niestety, tłumacz Kodu... w tym miejscu się wyłożył, dając Symbolikę tajnych sekt. Można by bronić interpretacji, że sekta nie jest tu błędem, wszak książka Langdona traktuje prawdopodobnie o symbolice ugrupowań na przestrzeni wieków, a zatem przedstawia ją z perspektywy historycznej. Z drugiej jednak strony znacznie lepiej by pasowało nienacechowane stowarzyszenie czy bractwo, tym bardziej że nie wiemy, czy w opracowaniu tym aby na pewno idzie o przekrój historyczny. Dodatkowo sect występuje bez przydawki, która by ujednoznaczniała jej negatywny charakter ― samo secret przecież nie spełnia tej funkcji.

Egzemplarz książki Browna, którym dysponuję (Wydawnictwo Sonia Draga & Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, KatowiceWarszawa 2006), świadczy o znakomitej robocie fachowców: piękna okładka w obwolucie, przyjemne dla oka celowo żółtawe kartki, tasiemka pełniąca rolę zakładki. Cymesik. Co jednak nie rekompensuje uchybień tłumacza. Ślicznie wydana, choć w sumie mierna powieść. Przewrotnie i sprytnie napisana, acz niekoniecznie przyzwoicie przełożona.

Ostatnia wieczerza
Dowód Teabinga

Tu mała dygresja na  temat samego Kodu... O ile niejeden pisarz nieraz zmienia w swym utworze fakty, o tyle u Browna, po pierwsze: zagęszczenie tych przeinaczeń na centymetrze kwadratowym powieści jest niesłychane (bujda na bujdzie bujdą pogania), po drugie: mają one dla fabuły charakter fundamentalny ― gdyby nie misterna sieć ich powiązań, intryga posypałaby się jak domek z kart. Mamy tu m.in. fantasmagoryczną, alternatywną wersję wczesnego chrześcijaństwa opartą na nie mniej odjechanej wizji życia Jezusa. Obecne na kartach powieści konfabulacje z zakresu historii powszechnej i dziejów Kościoła, a także biblistyki, teologii i językoznawstwa wyliczyli tudzież omówili ze znajomością rzeczy chociażby:
  • Josh McDowell: W poszukiwaniu odpowiedzi. Kod Leonarda da Vinci (Ruch Nowego Życia, KatowiceWarszawa 2006);
  • Alfred Palla: Kod Leonarda da Vinci. Fakt czy fikcja? (Betezda, Rybnik 2005).
Wróćmy jednak do tematu. Już na samym wstępie Brown używa słowa sect, pisząc (s. 15):
The Vatican prelature known as Opus Dei is a deeply devout Catholic sect that has been topic of recent controversy due to reports of brainwashing, coercion, and a dangerous practice known as corporal mortification.
W tym kontekście, na co wskazuje wyraz devout, rzeczownik sect znaczy tyle co: stronnictwo, ugrupowanie, bractwo, towarzystwo (por. Towarzystwo Jezusowe), związek, zrzeszenie. Autorowi idzie nie tyle o sekciarstwo Opus Dei, ile co najwyżej o występujące w jego łonie nadużycia.

Mam nieodparte wrażenie, że tym razem tłumacz się nie tyle przyłożył, co miał farta. Że fuksem trafił w dziesiątkę, proponując stowarzyszenie. Niewesoła to konstatacja, fach translatorski bowiem jakoś niekoniecznie polega na niefrasobliwym strzelaniu na chybił-trafił, raczej na dokonywaniu świadomych wyborów opartych na rzetelnej analizie kontekstu. Nieco więcej na temat niedoróbek tłumacza Kodu... mam nadzieję napisać jeszcze w przyszłości.

Tarapaty w Karpatach


Interesujący przypadek, z równie fantastycznych rewirów co rojenia Browna, spotykamy w powieści Twierdza F. Paula Wilsona. Słowo sect pojawia się w kontekście, w którym można je oddać jako zarówno sekta (tak zresztą postąpił tłumacz Piotr W. Cholewa — ten od cyberpunkowej Trylogii ciągu Gibsona i prześmiewczego cyklu Świat Dysku Pratchetta), jak i ugrupowanie religijne:
The Glaeken were a fanatical sect that started as an arm of the Church in the Dark Ages. Its members enforced orthodoxy and were answerable only to the Pope at first; after a while, however, they became a law unto themselves. They sought to infiltrate all the seats of power, to bring all the royal families under their control in order to place the world under a single power—one religion, one rule.
W ekwiwalencie fanatyczna sekta rzeczownik sekta oznaczałby neutralnie postrzegane ugrupowanie religijne, a dopiero przymiotnik fanatyczny stanowiłby doprecyzowanie fizjonomii takiego stowarzyszenia, w przeciwnym razie kolokacja fanatyczna sekta pachniałaby pleonazmem (sekta w znaczeniu negatywnym jest fanatyczna już z samej definicji). Kontekst historyczny, wszystko się zgadza.

Równie dobrze jednak we fragmencie tym można, aby uniknąć posądzenia o masło maślane, napisać: fanatyczne ugrupowanie religijne, gdyż sekta w znaczeniu neutralnym występuje w polszczyźnie niezbyt często. To rozwiązanie uważam za najsłabsze, bo równa w dół: wychodzi naprzeciw osobom mało oczytanym, nieświadomym, że sekta ma w polszczyźnie nie tylko znaczenie pejoratywne.

Wreszcie, można by w przekładzie dać samo sekta, pozbawione przymiotnika, bo przecież fanatical sect to dla przeciętnego Anglosasa właściwie to samo co sekta w uszach przeciętnego Polaka.

*******

Ostrożności nigdy za wiele. Strzeżcie się podstępnych sect!

© by Paweł Jarosław Kamiński 2018