piątek, 30 września 2022

Co tam, panie, w filozofii?

Dziś odświętny dla tłumaczy dzień, i wypadałoby cośkolwiek na blogu zawiesić. A że udało się artykulik w porę wysmażyć (szczupły, bo szczupły, ale zawsze), jedziemy!

W pewnej ubiegłorocznej publikacji omawiającej na przestrzeni około stu czterdziestu króciutkich rozdzialików zapatrywania filozofów i szkół na szereg rozmaitych kwestii, pojawiają się osobliwe miejsca, których felerność nie wynika bynajmniej z braku znajomości przez autora poglądów danego myśliciela. Rzecz okazuje się dużo banalniejsza.

Dream team: tłumacz, redaktor językowy, redaktor merytoryczny, korektor —
co cztery głowy, to nie jedna


Nietzsche
I tak w rozdziale poświęconym omówieniu spojrzenia Nietzschego na aspekty apolliński i dionizyjski kultury i sztuki znajdujemy wyimek:
Dionizyjski jest raczej chaos niż harmonia. To szał, żar i rapsodia.
Rapsodia zawsze kojarzyła mi się z kategorią utworu wierszowanego (vide Bema pamięci żałobny rapsod), a przede wszystkim, ma się rozumieć, z okolicami muzycznymi (Błękitna rapsodia). Chociaż, jeśli mam być szczery, nie umiałbym od ręki stwierdzić, na czym specyfika obu gatunków polega (mea maxima culpa). Zawsze idzie rzecz doczytać, doszkolić się, ważna jest wszak jaka taka orientacja. Reszty się człowiek jakby co doszpera w przynależnej procesowi translacji i integralnej części tegoż kwerendzie.

Ale cóż miałby znaczyć komunikat „to szał, żar i rapsodia”? Mowa jest o sztuce, więc niby wszystko się zgadza... Dobra, karty na stół: mamy tu do czynienia z kolejnym zdradliwym słówkiem, angielskie rhapsody to bowiem a state of elated bliss; ecstasy; rapturous delight or ecstasy; an ecstatic expression of feeling or enthusiasm, czyli po naszemu euforia, uniesienie, frenezja. Ewentualnie entuzjazm, zachwyt. Ergo: rapsodia pasuje tu jak wół do karety.

Weber
W tejże książce w rozdziale traktującym o protestanckiej etyce pracy w ujęciu Webera czytamy o dychotomii: wybrani vs. przeklęci. W teologii protestanckiej, ze wskazaniem na kalwinizm, zwykło się używać pojęć: wybrani i potępieni. Notabene w katolicyzmie mówi się co prawda raczej o zbawionych, jednak drugi termin ma postać identyczną.

Niepodobna zaprzeczyć, że angielskie damned może oznaczać „przeklęty”, ale w kontekście wieczności i wspomnianej antytezy będzie to wyłącznie „potępiony”, jakkolwiek oba polskie wyrazy mają konotacje religijne i w istocie bardzo zbliżone, o ile nie jednakowe, znaczenia. Mimo to tradycja nazewnicza jest bezlitosna i nie pozostawia miejsca na swobodę, skazując na potępienie każdego przekładowcę, który dopuści się inkryminowanego czynu: wpis na czarną listę i wilczy bilet w każdej oficynie.

Na zakończenie
Gwoli ścisłości dodajmy, że w opinii lepiej zorientowanych książce w niektórych miejscach nie dostaje również pod kątem merytorycznym. Że autor zniekształca poglądy poszczególnych myślicieli bądź nazbyt je upraszcza. Możliwe. Już sam szczupły zakres rozdziałów (dana kwestia omawiana jest na dwóch, trzech stroniczkach małego formatu, do tego zapisanych raczej dużym drukiem) nie sprzyja dogłębnemu spojrzeniu na określone zagadnienie i stwarza autorowi dogodne warunki do mimowiednego pójścia na skróty. Trudno i darmo. Wróć! darmo ta książka w moje ręce z pewnością nie wpadła.

Ach, byłbym zapomniał o najważniejszym: przekładaczom wszelkiego autoramentu życzę prawomyślnych interpretacji, pióra lekkiego jak puszek na brzuszku Tweety'ego, smoliście kleistych kolokacji, mocy przerobowych saudyjskiej pompy nurnikowej i złotodajnych zleceń. A w najgorszym razie — obyśmy chociaż przetrwali tę zimę i docipieli do kolejnego Dnia Tłumacza!

© Paweł Jarosław Kamiński 2022

wtorek, 13 września 2022

W kręgu scjencji

Coraz częściej sięgam po publikacje popularnonaukowe. Czyżby beletrystyka traciła ostatnio smak? A może chcę wyssać wszystkie soki witalne z drzewa wiadomości? Powód zupełnie prozaiczny: coraz bardziej wymaga tego moja praca.

Pomimo że sam dysponuję mikroskopowym ledwie ułamkiem wiedzy i świadom jestem mizerii własnej istoty szarej, to jednak że jako przekładacz i redaktor liznąłem odrobinkę wielu różnych dyscyplin wiedzy, zdarza mi się gdzieniegdzie przyuważyć luki w znajomości rzeczy u tłumaczy dzieł popularyzatorskich rozmaitej maści: czasem są to szkolne błędy; tu i ówdzie znać brak redaktorskiego ołówka, jak gdyby translatu nie wzięto na tapet albo w roztargnieniu zostawiono omijaki; nierzadko dorodne wykwity translatorskie bywają podgryzane przez zdradliwych przyjaciół; kiedy indziej znów trafiają się błędy świadczące o braku oczytania w danej dziedzinie, przesiąknięcia charakterystyczną terminologią i kolokacjami albo o braku wiedzy nie specjalistycznej, lecz ogólnej, nieraz wręcz podstawowej.

Poniżej podzielę się paroma przykładami, z których większość napotkać można w wielu tłumaczonych tekstach, dlatego liczę, że a nuż się komuś one w przyszłości przydadzą. Raf czyhających na przekładowców jako żywo nie brakuje.

Licentia translatica w scjencji? Nie, dziękuję


Miarka się przebrała

Nie wiedzieć czemu rozpędzonym szynowym pociągiem sprawnych tłumaczy potrafi zachwiać lada co. Niby ciuchcia sukcesywnie prze do przodu, naoliwione tłoki miarowo pracują, aż furczy, niby para bucha, wszystko kręci się i chodzi jak trzeba, gdy wtem niepozorny kamyk potrafi zatrząść mocno całą maszynerią, wyprowadzając z równowagi pojazd, a już na pewno co wrażliwszych pasażerów.

A wystarczy taka na przykład jednostka miary tłumaczona na polski jako „kubit” (od ang. cubit). Niedawno natknąłem się na dwie tego rodzaju osobliwości w skądinąd porządnie przełożonych tekstach. Poniżej dwa passusy, których przekładacze koniecznie chcą nam wcisnąć k(ub)it: pierwszy to fragment książki omawiającej fizyczne widma i zakresy, z jakimi mamy codziennie do czynienia, drugi to przekład staroegipskiego papirusu z czasów Średniego Państwa, zaświadczającego o zdolnościach matematycznych starożytnych.

(a) Hebrajczycy i Egipcjanie posługiwali się tzw. kubitami (była to odległość od czubka środkowego palca do łokcia). Każdy kubit dzielił się na siedem dłoni, a każda dłoń na cztery palce. Kubit egipski różnił się jednak od hebrajskiego. Egipski liczył około 52 cm, hebrajski zaś około 45 cm.
(b) Wiadomo, że łączne pole dwóch mniejszych kwadratów jest równe polu kwadratu o powierzchni 100 kubitów kwadratowych. Bok jednego z mniejszych kwadratów to 1/2 + 1/4 boku drugiego kwadratu. Znajdź boki tych kwadratów.
Już w Wikipedii można znaleźć informację, że łokieć obejmował długość od stawu łokciowego do końca palca środkowego. A w internetowej encyklopedii PWN pod hasłem „egipskie miary” czytamy, że
nazwy i wielkości miar wywodziły się z naturalnych proporcji ludzkiego ciała; podstawową jednostką był łokieć (ok. 52,5 cm), dzielony na 7 (szerokości) dłoni, a dłoń na 4 palce; 100 łokci tworzyło jednostkę o nazwie pręt; do pomiarów większych odległości stosowano jednostkę równą 20 tys. łokci (...).
Z kolei w pierwszej lepszej Biblii znajdujemy na kartach Starego Testamentu masę tekstów, gdzie występuje rzeczownik: łokieć (vide wymiary przybytku, alias namiotu spotkania, i utensyliów świątynnych, albo choćby wysokość Goliata).

Jak widać po źródłach, nie jest to wiedza tajemna, dostępna po siódmym wtajemniczeniu albo dopiero na trzydziestym trzecim szczeblu w loży.

Owszem, istnieje w polszczyźnie słowo: kubit, oznacza jednak najmniejszą i niepodzielną porcję informacji kwantowej, a więc ma zastosowanie w tekstach poruszających treści związane z zupełnie inną dyscypliną. Tymczasem tłumacze używają go jako miary długości, kalkując angielskie słowo, mimo że z dawien dawna mamy swojski łokieć.

Judaica
O kabale, w jaką potrafią się władować tłumacze przekładający teksty, gdzie lubią się pojawić słówka hebrajskie, już kiedyś wspominałem. Mimo to pozwolę sobie na kolejne exempla. Oto w książce stanowiącej swoisty przewodnik po pograniczu nauki z wiarą spotykamy dwa hebrajskie terminy, które — wbrew oczekiwaniom, gdyż poza tym przekład sprawia wrażenie solidnego — transkrybowano nieporadnie jako ruah (3x) i hokmah (2x).

Bez wdawania się w szczegóły wyjaśniam, że poprawna, przyjazna czytelnikowi transkrypcja to (a) ruach (wiatr, powiew, tchnienie, dech, duch) — leksem żywotnie związany z antropologią, jak również z naturą i działaniem Boga (vide Ruach ha-Kodesz) oraz (b) chochma — termin występujący w tak ważnych miejscach, jak ósmy rozdział Księgi Przysłów czy werset 9,10 tejże („Początkiem mądrości jest bojaźń Pana”), a również odgrywający niebłahą rolę w kabale, gdyż właśnie tak nazywa się jedna z dziesięciu sefir (hebr. sefirot) — sfer tworzących 
Ec Chajim, czyli Drzewo Życia (taki zresztą tytuł nosi jedno z dzieł żyjącego w XVI wieku czołowego kabalisty w dziejach, Izaaka Lurii, który wprowadził do kabały takie pojęcia, jak cimcum czy tikkun). Sefiry to emanacje i atrybuty Boga. Jakby światy pośrednie łączące Nieskończonego, Bezkresnego (Ejn Sof) z kosmosem, którego cząstką jest nasz świat. Swoiste kanały mediacyjne. Pomosty. Sefira o nazwie Chochma (mądrość) wiąże się w kabale z tym, co męskie, z ojcem i ze światem poetyki; zresztą różni autorzy kabalistyczni odnoszą do niej różne pojęcia i wyobrażenia. Sama kabała powstała w XII w. w Prowansji na bazie wcześniejszej tradycji ustnej czerpiącej z żydowskiej mistyki, stanowiącej m.in. rozwinięcie Ezechielowej wizji tronu Boga (Ez 1), jak też z gnostycyzmu i neoplatońskiej teorii emanacji, a prócz gnozy i neoplatonizmu łączy w sobie mistycyzm, inicjację, mistagogię, gramatologię, teozofię, arytmozofię i metafizykę.


Nic to wszystko jednak tłumaczowi i redaktorowi zdaje się nie mówić. A przecież choć nie trzeba się kabałą żywo interesować (nie wspominając o znajomości hebrajskich literek, która przy tłumaczeniach i redakcji bardzo się przydaje), jakie takie pojęcie o niej mieć warto, gdyż w kulturze popularnej istnieją do niej liczne odniesienia. A pisali o kabale: Gustav Meyrink, twórca powieści Golem, zwanej z przymrużeniem oka biblią kabalistów — z przymrużeniem, gdyż dziełami założycielskimi i wciąż najważniejszymi w tym nurcie myśli żydowskiej są przede wszystkim średniowieczne Zohar (Księga blasku) i Bahir (Księga światła ukrytego); noblista Jicchok Baszewis Zynger, zwykle znany w zangielszczonej postaci jako Izaak Bashevis Singer; okultysta, mag i wspinacz Aleister Crowley; noblistka (kolejna!) Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe); gęsto od niej miejscami w filmie Darrena Aronofsky'ego π.

Liryka, epika, dramat
W książce omawiającej gładko i przystępnie kwestie ewolucyjne czytamy:

W końcu nastąpiła jedynie zmiana proporcji istniejących już wcześniej form kolorystycznych. Zmiany, choć dramatyczne, nie były bardziej imponujące niż zmiany, jakich od wieków dokonywali hodowcy zwierząt domowych.
Po cóż ze zmian diametralnych, znaczących bądź radykalnych — albo zwyczajnie: dużych, istotnych czy znacznych — robić dramat? To już prędzej dramatycznym (choć byłoby to grubą przesadą) nazwać możemy przekład powyższego ustępu, ale nie same wspomniane zmiany. Wprawdzie internetowy WSJP PAN odnotowuje to nowe znaczenie, lecz, uwaga, z kwalifikatorem „kwestion.”. A i w angielszczyźnie to znaczenie jest stosunkowo nowe, liczące sobie, o ile się nie mylę, zaledwie kilka dekad. Tak czy inaczej nie dajmy się zwariować: to dość świeża kalka w polskim, niestosowna w poważnych publikacjach.

Licentia translatica musi znać swoje miejsce w szeregu. A jak się grubiańsko rozpycha łokciami, trzeba jej zapędom stanowczo huknąć w ucho: No pasarán!


© Paweł Jarosław Kamiński 2022

niedziela, 4 września 2022

Dziesiąta muza w negliżu

O ile na ogół pojawiają się na blogu wpadki z rozmaitych pozycji książkowych, o tyle tym razem zajrzymy do Hollywood. Okazuje się, że translatorskie wyboje, przeboje i rozboje nie omijają także kina. Również to medium, mające znacznie więcej odbiorców aniżeli słowo drukowane, boryka się z problemami na niwie tłumaczeń. Błędy przekładowe w filmach kształtują polszczyznę zapewne bardziej niż te w książkach. I przypuszczalnie z winy wpadek tłumaczy filmowych do polszczyzny wkrada się tyle niepotrzebnych kalk językowych.

Nie mam tu bynajmniej na myśli tłumaczenia tytułów, tak często surowo ocenianego i wyśmiewanego. Podlega ono specyficznym regułom, o których internetowi krytycy przeważnie nie mają pojęcia.

Poniżej kilka niedoróbek w tłumaczeniu dialogów, ilustrujących trudność przekładania z angielszczyzny. Swoją drogą z większością z nich, o ile nie z wszystkimi, spotkałem się też w przekładach książkowych.

Cienista dolina
W filmie z Hopkinsem w pewnym momencie główny bohater C.S. Lewis, stojąc w wagonie restauracyjnym przy kontuarze z dopiero co poznanym młodym człowiekiem, wypowiada zdanie„Zabawne, jak wszystko się zmieniło”.

W oryginale mamy Funny the way things work out, isn't it?, ale kontekst nie wskazuje na nic zabawnego. Jak bum-cyk-cyk. O co więc chodzi? O bananową skórkę leksemu funny. Ze zrozumieniem tego słowa miewają niekiedy trudności nawet native speakerzy, o czym świadczą doprecyzowujące pytania w rodzaju: Funny haha or funny peculiar?

W filmie nie mamy do czynienia z funny haha, tylko ze znaczeniem numer dwa. Co też tłumacz prześlepił.

Gallipoli
Dwóch przyjaciół (w tym postać grana przez młodziutkiego Mela Gibsona) wędruje przez pustynię. Gdy układają się do snu, słyszymy:

— Powinieneś się zaciągnąć.
— Czemu?
— Jesteś atletą.
— No to co?
— Kumple biegają setkę w dwanaście sekund, a idą. I ty powinieneś.
W oryginale wygląda to następująco:
— You of all people should be going.
— Why me of all people?
— Cos you're an athlete.
— What's that got to do with it?
— I've mates who'd be lucky to run the hundred in twelve and they're going, so why shouldn't you?
Wyraz athlete bywa problematyczny dla niektórych tłumaczy. Oxford Advanced Learner's Dictionary z 2000 r. podaje, że athlete to:
  1. a person who competes in sports;
  2. (BrE) a person who competes in sports such as running or jumping;
  3. a person who is good at sports and physical exercise.
Jak widzimy, athlete to sportowiec, sportsmen (znaczenie 1), lekkoatleta (znaczenie 2) i osoba wysportowana (znaczenie 3). Tymczasem polskie atleta to (a) sportowiec podnoszący ciężary lub trenujący boks albo (b) mężczyzna o mocnej budowie ciała i dużej sile fizycznej; siłacz. W filmie Petera Weira — z niezapomnianą muzyką Jeana-Michela Jarre'a, cud miód malina — mamy do czynienia najwyraźniej ze znaczeniem nr 3 (a w każdym razie „atleta” to nie ta bajka). Cos you're an athlete należało więc przełożyć jako „Jesteś wysportowany”.

Dialogi hollywoodzkie z daleka już nie brzmią sensownie


Obcy. Przymierze
Kolejna część horroru sf. Co tu dużo mówić: odcinanie kuponów od oryginalnej, legendarnej jedynki pt. Obcy. Ósmy pasażer Nostromo. Prequele, sequele i mózg ugotowany na własne życzenie.


Oto załoga statku kosmicznego po lądowaniu na obcej planecie, gdzie rozgrywa się niemal cała akcja, opuszcza go i zaczyna eksplorować wyglądający gościnnie, choć bezludny teren. Pośród wysokich traw natrafia na pszenicę o kłosach wielkości dłoni. I tu słyszymy błyskotliwą rozmowę między trzema załogantami:

— To pszenica. Znam się. Jest stara, ale na pewno ją hodowano. Jaka jest szansa, że znalazłaby się tak daleko od Ziemi?
— Bardzo nikła.
— Kto ją zasadził?
Rolnik ani ogrodnik z pewnością nie. Angielskie plant (w oryginale pojawia się zdanie Who planted it?) rzeczywiście może dotyczyć sadzenia, ale wiedza, że zbóż, rzodkiewki, ogórków czy marchewki się nie sadzi, nie należy do specjalistycznej, tylko ogólnej. No, chyba że jajka biorą się z Lidla.


Dziupla. Safe House
Niektóre miasta z anglojęzycznego świata mają swoje polskie odpowiedniki (vide Londyn, Filadelfia, Waszyngton), niektóre nie (Los Angeles, Birmingham, Glasgow, Phoenix). Wszystko zależy od utartego zwyczaju, nie ma tu reguły. Konia z rzędem temu, kto dociecze, dlaczego do grupy numer dwa tłumacz zaliczył południowoafrykańskie Cape Town. Nie było żadnych racji ku temu, by uparcie zostawiać je w oryginalnej formie.


Zatrzyj ślady
Z innym niż w przypadku Gallipoli fałszywym przyjacielem mamy do czynienia w filmie Zatrzyj ślady, opowiadającym o bezdomnym pomieszkującym gdzie popadnie z nieletnią córką. W pewnym momencie pomiędzy córką a ojcem wywiązuje się następująca rozmowa:

— Tato, Bóg stworzył żaby. Wiedziałeś o tym?
— Kto tak twierdzi?
— Ten pamflet.
Ejże, hola, pry! Pamflet jest to złośliwy utwór satyryczny wymierzony w jakieś osoby, instytucje, działania bądź wydarzenia. Zupełnie przeto nie przystaje do angielskiego pamphlet, oznaczającego tyle, co... broszura, ulotka.

*****

Bywają też wpadki innego rodzaju: tłumaczenie na pozór poprawne, ale sztuczne przez brak idiomatyczności i niejaką dosłowność. I tym samym stylistycznie mizerne. Nienaturalne. W robiącej sieczkę z mózgu produkcji Dark Was the Night słyszymy wypowiedź: „Od dawna to coś żyło w odległych strefach lasu”. Kontekst podpowiada, że rozwlekłe „odległe strefy lasu” to nic innego, jak nasza swojska głusza, ostęp, ostępy, dzicz.

Na dzisiaj tyle. Do następnego!


© Paweł Jarosław Kamiński 2022

poniedziałek, 6 czerwca 2022

VADER ― Sothis

Dla jednych nazwa własna „Vader” kojarzyć się będzie nieodmiennie z uniwersum Gwiezdnych wojen; nie dla mnie.

Z muzyką olsztyńskiej formacji zetknąłem się po raz pierwszy około 1995 roku. Prezentowała death metal światowej klasy, przyćmiewając nawet niektóre wykwity takich tuzów, jak Morbid Angel, Deicide czy Cannibal Corpse, a zarazem czerpiąc z dorobku niektórych z nich (głównie tego pierwszego). Vader grał techniczny, a jednocześnie do pewnego stopnia atmosferyczny death metal, przy czym warto zaznaczyć, że atmosferę tworzyły nie klawisze, lecz rzężące gitary, których wizgi przyprawiały o gęsią skórkę. Dla kilkunastoletniego chłopaka słuchanie Vadera było przeżyciem na poły mistycznym.

Po świetnej płycie The Ultimate Incantation wyszła epka Sothis, która okładką, tekstami („Hymn to the Ancient Ones”) i tytułami utworów („R'lyeh”) ewokowała obrazy z utworów Lovecrafta. Ba, pamiętam, że w liceum nosiłem dumnie koszulkę przedstawiającą wizualną wizytówkę tego minialbumu.

Azathoth, Yog-Sothoth, Nyarlathotep ― ki diabeł?

Niedługo potem ukazała się druga pełnowymiarowa płyta, tytułem nawiązująca, choć tylko pozornie, do Psałterza (De Profundis), bo tekstowo i wizerunkowo rzecz jasna  jak na death metal przystało, gdyż nazwa zobowiązuje  skrajnie odbiegająca od rejonów biblijnych: ponownie odwoływała się do Lovecrafta (utwór „Revolt”), jak również do mrożącego krew w żyłach pisarstwa Clive’a Barkera („Reborn in Flames” z mottem „Demons to some, angels to others”, pochodzącym ze słynnego Hellraisera, który z kolei pojawił się pierwotnie w nie mniej głośnym kilkutomowym cyklu opowiadań Księgi krwi rzeczonego autora, a z czasem został sfilmowany: X muza przyniosła szokującą, zatrważającą wizję inferna i piekielnych cenobitów, którzy przybywali z zaświatów za sprawą kostki Lemancharda, brr!), do Aleistera Crowleya, znanego też jako Mistrz Therion oraz Bestia 666 („Vision and Voice”), do szalonego Kosmicznego spustu („Sothis”) pióra Roberta Antona Wilsona  tego samego, który wraz z Robertem Shea napisał odjechaną Trylogię Illuminatus!  tudzież do innych okultystycznych bądź diabolicznych motywów, ksiąg czy sekretnych stowarzyszeń.

Album De Profundis przebił artystycznie dwie poprzednie produkcje ― po czym niestety zespół stracił wenę i charakterystyczny styl, upraszczając takowy, choć zarazem zyskał większą publiczność i zaczął koncertować po całym świecie. Mimo że złota era, pod względem artystycznym, Vadera skończyła się na De Profundis, to jednak był on bodaj czy nie najbardziej wziętym towarem eksportowym polskiej sceny muzycznej drugiej połowy lat 90. Notabene na jego punkcie wyjątkowego bzika mieli... Japończycy, dla których zespół potrafił przygotować specjalnie dodatkowy utwór.

*******

Tytuł utworu „Sothis” nawiązuje do Syriusza, gwiazdy rozmaicie nazywanej w zależności od kultury: Grecy zwali ją Sothis, Egipcjanie ― Sopdet, Bułgarzy nadali jej miano Łażikerwan, czyli Zwodziciel Karawan (z uwagi na możliwość pomylenia z Wenus), w Państwie Środka i w Japonii znana była zaś jako Niebiański Wilk (odpowiednio: Tianlan i Tenro). W kręgu cywilizacji rzymskiej nosiła pieskie nazwy: Psia Gwiazda, Kanikuła (łac. canicula ‘piesek’), pies Oriona. Obecnie raczej używa się określeń: alfa Wielkiego Psa (najjaśniejsza gwiazda tej konstelacji), Syriusz i α CMa (skrót od alfa Canis Majoris).

W polszczyźnie małoliterowe słowo „kanikuła” oznacza dzisiaj (wielkoliterowe jest synonimem Syriusza): 1. wakacje, 2. okres największych letnich upałów, 3. spiekotę, skwar. Widok Psiej Gwiazdy wywoływał u starożytnych Greków strach, gdyż pojawienie się jej oznaczało początek fali nieznośnych upałów. Hellenowie uważali, że poranny wschód Syriusza wywołuje wściekliznę u psów, a gwiazda wzbudza u kobiet falę „upałów miłosnych”, przy czym panom medycy zalecali przez dwadzieścia dni od pojawienia się go picie wina i... wstrzymywanie się od obcowania płciowego*.

Swego czasu (2012) postanowiłem przypomnieć sobie szczenięce fascynacje i przełożyć tytułowy utwór „Sothis” ― rzecz jasna tak, aby wraz z Piotrem „Peterem” Wiwczarkiem można było polski tekst wycharczeć (growlingu bowiem śpiewem nazwać niepodobna). Czego efekt przedstawiam poniżej P.T. Czytelnikom bloga:


VADER
Sothis


No more a thing I knew... transformed  transfigured
Transcended... in an endless progress cycle
DNA metamorphosis... of the dying cells
Into something that will last... last forever
Immortal... my soul... alone under...
The cracking skies... on trembling Earth
Closing the eye... of blinding Sun
WHO AM I?  a question... already answered
I am who I am... no less, no more
Destined to be... never to extinct
Remaining after... everything dies
Remaining... a Dog Star's Son... beyond the Sun
For ever... and more


Bez cienia świadomości... bez końca podlegałem
Ewolucji, transformacjom, ulepszeniom
Ciągłej zmianie DNA... komórek
Aby zyskać byt... bez granic
Od śmierci wolny... jestem... sam... firmament
W górze pęka... Ziemia dygocze
Oślepiam wstrętnie jasne Słońce
KIM JESTEM? Banalne rozstrzygnięcie
Jestem, kim jestem  i tyle, po prostu
Pisany mi byt... bez kresu w czasie
Będę wciąż... gdy wszystko sczeźnie
Będę wciąż Synem... Psiej Gwiazdy... za Słońcem
Po wieki... wieków


* Przy opracowaniu drugiej części artykułu opierałem się w dużej mierze na książce Mikołaja Szymańskego Ab ovo. Antyk, Biblia etc. (Iskry, Warszawa 2004, s. 221–225).

© by Paweł Jarosław Kamiński 2022

niedziela, 10 kwietnia 2022

Brudne oblicze Hioba

W licznych artykułach i na wielu forach internetowych do dziś nie gasną echa kłótni i sporów, dyskusji i szarpanin o nazwy własne w przekładach. Na przykład o te zastosowane przez Jerzego Łozińskiego we Władcy Pierścieni czy Monikę Adamczyk-Garbowską we Fredzi Phi-Phi. Ostatnio oryginalne nazwy własne w Anne of Green Gables przywróciła Anna Bańkowska i wśród czytelników znów zawrzało, gdy zobaczyli w księgarniach Anne z Zielonych Szczytów.

Jako czytelnicy niejednokrotnie fanatycznie przywiązujemy się do nazw zasłyszanych w pierwszym przekładzie i nie chcemy słyszeć o innych (casus Anne…); innym z kolei razem tłumacz nie dociera do zaleceń autora dla przekładaczy ani motywacji kierującymi jego wyborami nazewniczymi (vide Władca...) albo rozmyślnie na intencje autora nie zważa. A jak to jest z klasyką nad klasyki?

W dzisiejszym artykule rzecz rozbijać się będzie o nazewnictwo biblijnej księgi, której autorstwo przypisuje się tradycyjnie Mojżeszowi, traktującej o losach patriarchy imieniem... no właśnie, jakim?

Zyg-zyg marchewka!

W niektórych przekładach Pisma św. spotkać możemy wersję „Job”, w innych na ogół „Hiob” (pozostałe, dużo mniej znane warianty celowo pomijam). W hebrajszczyźnie stoi אִיּוֹב (Ijjow), tyle że w języku polskim wiele nazw własnych, w tym imion postaci biblijnych, ma utrwaloną od lat postać swojską, mniej lub bardziej odbiegającą od brzmienia oryginalnego. Oto garść z nich:

 Mojżesz ― hebr. Mosze,
 Izaak ― Jicchak,
 Eliasz ― Elija(hu),
 Jakub ― Jaakow,
 Salomon ― Sz(e)lomo,
 Ruben ― Reuwen,
 Elizeusz ― Elisza,
 Sychem ― Szechem,
 Jerozolima ― Jeruszalaim.

Ba, pewne postaci mogą się poszczycić dwiema omal równorzędnymi, by nie rzec: konkurencyjnymi, formami w tradycji polskich nieżydowskich przekładów: mamy więc Nabuchodonozora i (trochę mniej popularnego) Nebukadnesara, Ezechiasza i (rzadszego, ale też wcale zadomowionego) Hiskiasza. Dodatkowo w życiu codziennym wyznanie mojżeszowe wypracowało własne wersje ― w tym zdrobnienia ― biblijnych imion własnych, które można było często usłyszeć na ulicach miast, miasteczek i wsi II Rzeczypospolitej oraz tej pod zaborami:

 Jankiew, Jankiel ― Jakub,
 Szmul ― Samuel,
 Ryfka ― Rebeka,
 Mosiek ― Mojżesz,
 Icek ― Izaak,
 Srul ― Izrael.

Tytułowa postać niniejszego wpisu ma dwie utarte w polskich Bibliach wersje imienia: Job i Hiob. Polszczyzna literacka jednak upodobała sobie formę z inicjalnym „h”, stąd chociażby „hiobowa wieść”. Wersja z „j” powinna odejść do lamusa, tego jej z całego serca życzę, tym bardziej że brzydko się kojarzy. Pisał już o tym i apelował o wyrugowanie z kulturalnej polszczyzny formy „Job”, mocno przywodzącej na myśl całą rodzinę wulgaryzmów o rodowodzie rosyjskim, ksiądz Janusz Frankowski, i to kilkukrotnie:
Forma „Job” ze względów oczywistych brzmi wyjątkowo źle. To prawda, że w katolickich przekładach Biblii używano niestety właśnie tej formy. BT miała okazję przełamać tę złą tradycję i wprowadzić dużo szczęśliwszą formę „Hiob”, niestety okazji tej nie wykorzystała. (J. Frankowski, Biblia Tysiąclecia i problematyka dzisiejszych przekładów Pisma Świętego, „Znak”, 1975, t. 27, s. 722)
We wcześniejszym o kilka lat tekście wypowiada się jeszcze klarowniej:
Chodzi mi tu (...) o imię „Job”. Imię to mam pięknie spolszczone w postaci „Hiob” wraz z uświęconym już wyrażeniem „hiobowe wieści”. Jakże więc można było zgodzić się [chodzi o wydanie pierwsze BT ― przyp. PJK] na formę „Job”, która ― powiedzmy to wprost, aby ją ostatecznie skompromitować, by nie wróciła, broń Boże, w nowym wydaniu BT ― nie ma w sobie nic z dostojności i tragizmu Hioba, a musi budzić tylko skojarzenia z językiem brukowym. Ile razy w grupach młodzieżowych otwieraliśmy BT na tej księdze i młodzież zobaczyła to imię, można było dostrzec w oczach błysk niedowierzania i zakłopotania, jak odczytać na głos takie słowo. (J. Frankowski, Biblia Tysiąclecia ― jej wartość i znaczenie, „Ruch Biblijny i Liturgiczny”, 1970, nr 2–3, s. 80)
W końcu redaktorzy Biblii Tysiąclecia poszli po rozum do głowy i z rady skorzystali, czego dowodem wydanie piąte. Aczkolwiek nie wszyscy bibliści podzielali zmysł językowy Frankowskiego: za przykład braku wyczucia w tej materii posłuży nam wypowiedź ks. Chmiela o chybionej, w jego mniemaniu, zmianie w trzecim wydaniu „Tysiąclatki” (J. Chmiel, Textus Receptus współczesnej Biblii polskiej. O trzecim wydaniu Biblii Tysiąclecia, „Ruch Biblijny i Liturgiczny”, 1981, t. 34, s. 276):
Wydaje się, że jakkolwiek forma „Hiob” ma więcej precedensów w literaturze polskiej (por. np. „jak Hiob na swym barłogu” T. Żeleńskiego, „Hiobowe łzy” M. Romanowskiego czy też powiedzenie „Hiobowa wieść”), to jednak forma „Job” jest starsza w słownictwie polskim (por. M. Sępa Szarzyńskiego „Na one słowo Jopowe: Homo natus de muliere, brevi vivens tempore” czy też nazwy własne: Jop, Jopek itd. Ale Redactio locuta est, causa finita; mnie jednak żal „Joba” (gdyż nie mam skojarzeń werbalnych z b. Kongresówki).
Słuszną decyzję podjęli również wydawcy Uwspółcześnionej Biblii gdańskiej (Fundacja Wrota Nadziei, Toruń 2017), którzy odświeżając kilkusetletnie tłumaczenie, postanowili zastosować literacką wersję imienia, nie wywołującą paskudnych skojarzeń.

„Job” pokutuje nadal w nie najmłodszej już Biblii warszawskiej, tak powszechnej wśród protestantów. Szczęściem postanowiono od tej postaci (zapisu, nie patriarchy) odejść na kartach Biblii ekumenicznej. Niestety, nie ma pewności, że ten potworek nie będzie jak zły szeląg powracać w kolejnych przekładach, skoro wypłynął na powierzchnię w jednej z nowszych translacji, autorstwa Piotra Zaremby (EIB). A fe, panie tłumacz!

Można również iść w stronę egzotyzacji, stosując formę: Ijjow, lub przyjąć formę używaną w polskim piśmiennictwie żydowskim, czyli: Ijow.

********

Na koniec ciekawostka: Anglosasi mają związaną z Hiobem kolokację dotyczącą nie wieści, lecz... cierpliwości. O ile my określilibyśmy cierpliwość raczej mianem żelaznej, a przede wszystkim anielskiej lub, jeśli dotyczy mrówczej, koronkowej roboty ― benedyktyńskiej, o tyle w angielszczyźnie mówi się o cierpliwości hiobowej (the patience of Job). Widać, każda kultura wynosi z historii patriarchy inne zdobycze językowe.



© Paweł Jarosław Kamiński 2019, 2022


niedziela, 20 marca 2022

Widzisz i nie grzmisz

Lektura publikacji religijnych wywołuje, w zależności od nastroju bądź usposobienia jako tako wyrobionego czytelnika, atak śmiechu, furii, paniki bądź rozpaczy. Zwłaszcza publikacji wydanych pod egidą mniejszościowych związków wyznaniowych, które siłą rzeczy mają mniejsze możliwości. Także finansowe. Co widać, i to bardzo. Oto przegląd paru pozycji z protestanckiej półki.

Otwieram pierwszą z brzegu książkę znanej powieściopisarki religijnej i wpadam ni mniej, ni więcej, tylko na cenzora w rękach izraelskiego kapłana: „Trzy dni temu wszedł do świątyni z cenzorem w dłoni i zapalił kadzidło”. O ile censor (cenzor) i censer (trybularz, kadzielnica, kasoleta) różni aby literka, o tyle trudno mi wyobrazić sobie kontekst, gdzie jedno można by zastąpić drugim. Zastanawia mnie, jakimi ścieżkami podążała myśl Monsieur Traducteur (był to akurat jegomość) albo ile głębszych wychylił, żeby pana od kastracji umieścić w ręku kapłana olbrzyma. Czyżby równolegle przekładał coś o enigmatycznych nefilim z 6 rozdziału Księgi Rodzaju?

Wielki Cenzor na huśtawce

W kolejnej książce na tylnej stronie okładki przebija kalka w biogramie współautorki: „Lubię (...) dzielić się dobrymi wieściami”. Jakim to centrum informacyjnym jest ta miła pani, że przekazuje tyle wieści? Może pracuje jako reporterka? Prezenterka? Nic z tych rzeczy. Zarówno good news, jak glad tidings to nasza tradycyjna Dobra Nowina. Czyli ewangelia. Lub jak kto woli: Ewangelia.

„Począwszy od opisu stworzenia w Księdze Rodzaju, a skończywszy na autorach wciąż przerabiających temat białek, redaktor Dennis Danielson śledzi duchowe, naukowe i filozoficzne dzieje myśli związanej z jednym z najbardziej fundamentalnych pytań ludzkości — jak i dlaczego się tutaj znaleźliśmy”, czytamy gdzie indziej. Czyżby chodziło o biologów pochylonych nad łańcuchem DNA? Albo o dietetyków? Pudło. Tenże tłumacz parę lat później u tego samego pisarza identyczne sformułowanie oddaje już w miarę poprawnie: „Zamiast lądowania na Księżycu misją wyprawy stało się dotarcie z powrotem na Ziemię i ocalenie trzech astronautów”). W miarę, bo bliżej metafory oryginału byłoby w tym kontekście np. „(sprowadzenie) całych i zdrowych”. Autor używa w obu miejscach tej samej przenośni to still metabolize protein, która oznacza tyle co „(wciąż) żyć, być żywym”. Nie znajdziemy jej w słownikach: po prostu trzeba zatrzymać się na chwilę w sprincie translatorskim i podumać nad tekstem, stawiając sobie pytanie, co autor miał na myśli. Rozgryźć jego idiolekt w danym ustępie. Normalna sprawa w przekładowczym fachu. Nikt nie obiecywał, że będzie to łatwy kawałek chleba.

Pełen nadziei sięgam po kolejną pozycję i gęba wyciąga mi się jeszcze bardziej. Zamiast „przepychanek na górze, rozgrywek na górze, walki o stołki, o koryto, o władzę, o miejsce przy korycie” znajdujemy trzykrotnie „politykę” (w oryg. politics), pewnie, po co się wysilać, skoro można pójść na łatwiznę. A miejsce „uprzedzeń na tle religijnym, nietolerancji religijnej, szowinizmu religijnego czy fanatyzmu religijnego” (religious bigotry) zajmuje — jakżeby inaczej — „religijna bigoteria” (znów ślizg przekładowcy po linii najmniejszego oporu), notabene konstrukcja pleonastyczna, bo bigoteria jest religijna z definicji. Po co pisać o zwykłej „sekcie”, skoro można zabłysnąć równie modnym, co dyletanckim „kultem”: „Nieco dalej od środkowego nurtu pojawiają się (...) religie rasistowskie, obraźliwe kulty [cults], a wszystko to wpływa na kościół i naprawdę może wyrządzić wiele złego” (no i zachodzę w głowę, co tutaj miałoby znaczyć określenie kultów, alias sekt, epitetem „obraźliwe”?). Wreszcie, w dwóch miejscach pojawia się neologizm „kościelizm”, choć wystarczyłoby przecież użyć utartych w polszczyźnie słów „kościelnictwo” lub „kruchta”: wertep by zniknął, a odbiór czytelniczy przebiegał bez zakłóceń. Wyważano otwarte drzwi.

W następnej książce, tym razem poświęconej tematyce Trójcy, aż roi się od zapuszczonych grządek. Czytamy mianowicie, że Ojciec jest „niewygenerowany, Syn jest wygenerowany przez Ojca” (opis jakiej operacji komputerowej?), kilkukrotnie nadziewamy się na „wieczne generowanie Syna” (jw.), tymczasem chodzi o teorię wiecznego zrodzenia Syna. Dziwaczny „trójteizm” udaje „tryteizm”. Arystotelesowki „nieporuszony poruszyciel” występuje pod maską „Nieporuszonego, który wszystko porusza”. Na s. 116 dowiadujemy się, że Platon napisał dzieło Timaeus — prawda, ale nie od dziś mamy na polskim gruncie uświęconego tradycją Timajosa — a Ireneusz z Lyonu to autor Przeciwko herezji, tymczasem uznany tytuł tego traktatu to Przeciw herezjom, przy czym nierzadko używa się też u nas wersji oryginalnej, czyli Adversus haereses. Kapadocjanie zaś zyskują miano Kapadocyjczyków. Et caetera.

Kolejna publikacja, skądinąd bardzo wartościowa, kryje takie niespodzianki, jak: Meliton, biskup Sardów (poprawnie: Meliton z Sardes), bliźniacze błędy: Atanazy z Aleksandrii i Klemens z Aleksandrii (w obu przypadkach poprawna wersja to: Aleksandryjski), Megillot miast Megilot (zbiór pięciu ksiąg Tanachu) czy biernikowe Jamnii (popr. Jamni). Czytamy, że nazwy zasadniczych trzech części Biblii Hebrajskiej to rzekomo Tora, Nebi'im i Ketubim (popr. Tora, Newiim, Ketuwim). W przekładach z angielskiego można zaobserwować nieprzyjemną plagę dotykającą zagadnienia transkrypcji: zrzynanie jak leci transkrypcji angielskiej hebrajskich i greckich wyrazów, mimo że każdy język rządzi się w tym względzie własnymi prawami. I tak powszechnie występuje problem z transkrybowaniem literki bet (która zależnie od wyrazu staje się b lub w, nie zaś wyłącznie b, jak z uporem godnym lepszej sprawy starają się nam wmówić tłumacze), z pieczołowitym, acz zupełnie niepotrzebnym zapisywaniem niemego końcowego he (wymawia się je tylko wtedy, gdy występuje w nim tzw. mappik), z oddawaniem cade jako ts zamiast swojskiego c, z oddawaniem alef i ajin apostrofem wybrzuszonym w prawo i w lewo czy z nieodróżnianiem sin od szin. Kłopot sprawia także transkrypcja słów greckich, np. apokryphos przybiera postać apokruphos (problem z ypsilonem); z innych publikacji pamiętam choćby zapisywanie podwójnej gammy np. w słowie angelos jako aggelos. Dosyć, aby skonsultować sprawę z fachowcem lub — rozwiązanie bardziej czasochłonne, ale lepsze i zapewniające nam niezależność, a jeśli zajmujemy się tłumaczeniami z kręgu teologii i biblistyki, będące inwestycją zwrotną — zapoznać się z alfabetami hebrajskim i greckim oraz transkrypcją na polski w formie uproszczonej, czyli zgodnej z wymową. Piszę: lepsze, bo hebraiści z rzadka używają transkrypcji uproszczonej i mogą tylko namieszać tłumaczowi w głowie, a tym samym utrudnić potem zwykłemu zjadaczowi chleba odcyfrowanie wymowy poszczególnych słów, kiedy czyta jakąś publikację napisaną z myślą o laikach w zakresie hebrajszczyzny. W przypadku hebrajskiego polecam dodatek Roberta Stillera do przetłumaczonych przez tegoż Żydowskich legend biblijnych Bin Goriona (Uraeus, Gdynia 1996) i tam kolumnę: wymowa (nie: transkrypcja naukowa, bo ta ma przy literkach znaczki, których niewtajemniczeni nie roszyfrują) na s. 343 oraz podstawy hebrajskiego pióra Marcina Majewskiego.

W jeszcze innej książce faraon występuje czasami jako Necho II, to znowu jako Neko II (sic), jakby wydawca nie mógł się zdecydować. Tytuł pewnej książki (będący swoją drogą cytatem z 1 Kor 2,10) w przypisie pojawia się w postaci Te Deep Things of God (te jak w Te Deum?). A to zapewne tylko ułamek kiksów, który zauważyłem, kartkując publikację.

Czy to wszystko piszę po to, by pastwić się nad tłumaczami i redaktorami? Bynajmniej. Chciałbym przede wszystkim pokazać, jak wymagającym i trudnym zajęciem jest profesjonalne przeniesienie tekstu z jednego języka na drugi. Tylko niewielka część osób znających obcy język ma wiedzę, zdolności i predyspozycje potrzebne do tłumaczenia. Tudzież cechuje się nieodzowną akrybią i dociekliwością spod znaku: nie wiem, ale się dowiem. Na dobitek Kościoły mniejszościowe, bo o przekładach z ich podwórka dzisiaj mowa, dysponują dużo mniejszymi nakładami na tłumaczy i redaktorów z prawdziwego zdarzenia. Na czym cierpi jakość publikowanych materiałów. Do czego dochodzi rzecz jasna wszechobecny pośpiech w dzisiejszej Erze Strusia Pędziwiatra (tak, tak, żadnego tam Wodnika). Nie żebym się skarżył, po prostu stwierdzam.


© Paweł Jarosław Kamiński 2022