poniedziałek, 18 grudnia 2023

Nowe przekłady #1

Dziś odsłona pierwsza nowej rubryki na blogu. Prezentować w niej będę notki o mniej lub bardziej świeżych przekładach na rynku lub nowych przekładach klasyki. Nie będą to recenzje, lecz raczej sygnały o ciekawych pozycjach na rynku. Choć tu i ówdzie znajdą się ostrożne oceny, opinie, wypisy. Siłą rzeczy będą to notki o przekładach nielicznych, konkretnie tych, które przyciągnęły moją uwagę. A czasem zaledwie lakoniczne informacje o interesujących nowościach. Lub względnie nowych nowościach.


*****

Na dniach pojawił się nowy Nostromo, tym razem pióra Macieja Świerkockiego (Officyna, Łódź 2023). Ogarnięcie bogatej nomenklatury marynistycznej (można odnieść wrażenie, że u Conrada morze pełni funkcję nie tyle sztafażu, co wręcz bohatera) to dla mnie czarna magia, mimo to lubię kiedy niekiedy poczytać o „statkach stojących w sztilu”. (Nie żebym nigdy nie miał do czynienia w robocie translatorskiej bądź redakcyjnej z tą sferą wiedzy, rozpracowywało się to i owo na przestrzeni lat). Od razu chce się kopać, żeby dowiedzieć się, co to ten sztil i że jest on synonimiczny z równie baśniową flautą. A pamiętajmy, że mianownictwo z tej dziedziny obejmuje też polecenia wydawane załodze jednostek pływających, z czym mamy nieraz do czynienia w tego typu literaturze. Toteż znakomici tłumacze zasięgają porad wilków morskich, bo idzie się w tym pogubić. Żeby poruszać się w tej dziedzinie jak profesjonał, prawie nie da się nie pływać po morzach. Inaczej wpadki są nieuniknione... exemplum ostatni Lord Jim, gdzie natkniemy się na „okręt flagowy francuskiego szwadronu na Pacyfiku”.


Wreszcie, po prawie pięciuset latach, pojawia się nabierająca coraz bardziej realnych kształtów nadzieja na pełny, fachowy przekład opus vitae Jana Kalwina: Institutio christianae religionis. Były dotąd rozproszone fragmentaryczne próby w polszczyźnie, a przedostatnia, spora, zatytułowana Istota religii chrześcijańskiej — pierwszy człon tytułu oddawano gdzie indziej również jako „instytucja”, „nauka”, „zasady” — chyba średnio się udała, skoro sankcjonowała nawiasy kwadratowe (jak w kiepskich partiach chociażby Biblii Tysiąclecia), mające zapewne zatachlować niedostatki tłumaczeniowe, mydląc oczy czytelnikom nie obeznanym z prawidłami sztuki przekładu; ot, taki patent na miejsca niedotłumaczone. Na szczęście teraz wygląda na to, że dzieło trafiło do rąk zawodowca (Michał Mroziński), i w ubiegłym roku wypuszczono pierwszy z trzech tomów Podstaw religii chrześcijańskiej (MW, Kraków 2022), obejmujący pierwsze dwie z czterech ksiąg (tomy II i III zawierać będą odpowiednio księgi III i IV; drugi tom ma ujrzeć światło dzienne w pierwszym kwartale 2024).

Nie podejmę się oceny przekładu z francuszczyzny (podstawą dla tłumacza było właśnie francuskie wydanie), pragnę jedynie zauważyć, że tekst czyta się bardzo dobrze, a że był redagowany pod kątem teologicznym, ufam, iż wiernie oddaje myśl „genewskiego papieża” (jak zwali reformatora złośliwcy). Tłumaczenie nie jest archaizowane, co zaliczam in plus, gdyż czyni wywód przejrzystym i aktualnym; sporadycznie pojawiają się książkowe lub nieco staroświeckie „przeto”, „jeno”, „albowiem, „niźli” czy „znieprawić”, ale nie psują bynajmniej tekstu, przeciwnie, przydają smaku i elegancji już i tak bardzo ładnej polszczyźnie Mrozińskiego. Oko cieszy pyszna szata graficzna. Typograf wykonał znakomitą robotę, chciałoby się rzec: jak to u kalwinów — skromnie, a jednocześnie elegancko i estetycznie. Do tego solidna twarda (szyta) oprawa i tasiemka pełniąca funkcję zakładki. Efekt psuje tylko, aczkolwiek nieznacznie, przestankowanie: na każdej stronie występuje brak lub nadwyżka średnio jednego czy dwóch przecinków.

Systematyczny wywód Kalwina prowadzony jest nieraz w tonie polemicznym, przydającym pikanterii, a także sprzyjającym zastosowaniu barwniejszego i jędrnego języka (aczkolwiek dalekiego od Lutrowej dosadności). Nie jest to więc sucha produkcja teologiczna, z jakimi na ogół mamy dzisiaj do czynienia, lecz napisany ze swadą podręcznik teologii reformowanej i przy okazji XVI-wieczny młot na papistów. Cymes.



A skoro o młocie mowa... Mniej cieszy pod kątem tłumaczenia pierwszy pełny (Wydawnictwo Graf-ika Iwona Knechta, Warszawa 2012 — tom 1 i 2022 — tomy 2 i 3) przekład Malleus maleficarum, który ukazał się pod prawie tradycyjnym tytułem Młot na Czarownice. Prawie, bo nie wiedzieć czemu słowo „czarownice” oddano na okładce wielką literą. Czyżby na modłę Anglosasów? (Notabene na przekład Młota... przyszło Polakom czekać jeszcze dłużej niż w przypadku Institutio... Kalwina). Co ważne, przekładu dokonano z oryginału, czyli z łaciny.

Okładki trzech tomów wprawdzie prezentują się pysznie (Sabat czarownic vel Wielki kozioł, Lot czarowników i Urok Goi — dokładnie w tej kolejności), ale treść pozostawia co nieco do życzenia; dodatkowo tekst szpecą nieszczęsne nawiasy kwadratowe i kobylasta czcionka. Trudno i darmo. Warto by rzecz zredagować pod kątem językowym i zmienić projekt graficzny na elegancki (można się ogólnie wzorować chociażby na polskiej wersji rzeczonego dzieła Kalwina). A nuż ktoś się kiedy takiego przejrzenia podejmie, bo przekładacz (Jakub Zielonka) jest historykiem, więc przypisy i sama treść wydają się rzetelne. Kuleje trochę forma. Nie przemawia do mnie również układ graficzny: ramka wokół tekstu, krój i rozmiar czcionki. Wersja introligatorska z kolei (twarda oprawa, jeden tom, bardzo duży format) złożona jest jeszcze gorzej, bo szwabachą, choć być może dla kolekcjonerów to właśnie coś wyjątkowego, dającego jeszcze większy posmak XV-wiecznego oryginału; w każdym razie mnie się czyta toto fatalnie; ale co kto lubi. Edycja trzytomowa jest bardziej przyjazna dla czytelnika.

Jeden tylko przykład nie do końca przekonującego tłumaczenia (interpunkcja i nawiasy kwadratowe za polskim wydaniem):
Oto są trzy zbłąkania kacerskie, które zwalczać należy. Gdy się je odrzuci, prawda na jaw wyjdzie. Niektórzy bowiem wedle nauki św. To[masza] w iiij. di. xxiiij. tam gdzie traktuje ona o przeszkodach bezbożnych usiłują stwierdzić, iż czarostwa nie ma na świecie, jak tylko w ludzkim mniemaniu, które naturalne zjawiska, których przyczyny ukryte są, czarownikom przypisuje. Drudzy zgadzają się, że są czarownicy, lecz twierdzą, iż jedynie w urojony i zwodniczy sposób wraz z wynikami czarostwa wspólnie działają. Trzeci [są], którzy mówią, że skutki czarostwa są wszystek zwodnicze i urojone, acz możliwe jest, że demon z czarownicą jak najrzeczywiściej wspólnie działa.

Dla porównania przejrzystsze tłumaczenie Mackaya (do którego zresztą Zielonka nie ukrywa, że również zaglądał):

Here three heretical errors must be attacked, and once they have been refuted, the truth will be clear. According to the teaching of St. Thomas in Commentary on Pronouncements, Bk. 4, Dist. [Sent. 4.34.1.3.Co 7D .], where he treats the impediment caused by sorcery, certain people have tried to claim that there is no sorcery in the world except in the opinion of humans, who ascribe to sorcerers natural effects whose causes are unknown. There are others who grant the existence of sorcerers but claim that it is only in their imagination and fantasy that they co-operate in bringing about effects of sorcery. The third are those who say that the effects of sorcery are purely fantastical and imaginary, though a demon does in fact co-operate with the sorceress.

Tak czy owak ważne dzieło w kulturze. Nie lada gratka. 





Do siego roku!


© Paweł Jarosław Kamiński 2023


środa, 6 grudnia 2023

Cuda, cuda ogłaszają

Technologia próbuje zdominować swoją znienawidzoną siostrę przyrodnią coraz widoczniej. Pisałem już kiedyś o tym, ale kryzys się pogłębia. Co widać choćby w książce Caspara Hendersona Nowa mapa cudów (Marginesy, Warszawa 2019). Bardzo interesująco skreślonej, do tego pięknie skrojonej typograficznie, tyle że uderzającej wszędobylską technologią. Na każdym kroku. Bach, przyjmujemy cios za ciosem, przewracając stronice. Plask, dostaje się nam po gębie. Co, nie wierzycie? Proszę bardzo:

  • „W tej książce odwołuję się do filozofii, historii, sztuki, nauki oraz technologii w poszukiwaniu pełniejszego zrozumienia zarówno cudów wprawiających nas w zachwyt i zdumienie, jak i z samej natury owego stanu umysłu” (s. 13).
  • „(...) zachwyt nowością oraz dążenie do przyjemności, w połączeniu z przeprowadzoną na chłodno analizą, nierzadko stawały się siłą napędową postępu technologicznego oraz społecznego, przynoszącego liczne korzyści i prowadzącego do wielkich przełomów” (s. 21).
  • „W naszej kulturze nauka i technologia są ściśle kojarzone z ideą postępu” (s. 24).
  • „Za sprawą technologii może stać się na przykład możliwe uwięzienie nas w wirtualnym świecie równoległym, w którym sami nie będziemy sobie zdawać sprawy z własnej niewoli — jak w Matrixie, z tą różnicą, że iluzja będzie kontrolowana przez państwo, korporacje lub grupy przestępcze, a nie przez inteligentne maszyny” (s. 285).
Na niebezpieczne gniazdo czytelnik natyka się na s. 25. Istne wężowisko:

  • „Dziś nauka i technologia poszerzają granice dobrobytu ludzkości, wykraczając daleko poza najśmielsze marzenia naszych przodków”.
  • „Jednym z nich [widm, które nas prześladują] jest negatywny wpływ nauki i technologii na środowisko naturalne: to one umożliwiają współczesnym społeczeństwom zanieczyszczanie oraz naruszanie naturalnej równowagi ekosystemów, od których jesteśmy zależni, co w konsekwencji prowadzi do destabilizacji”.
  • „Tak bardzo gloryfikowany przez nas postęp postęp technologiczny, i w ogóle cała nasza cywilizacja — pisał Albert Einstein w połowie XX wieku — są niczym siekiera w ręku patologicznego przestępcy”.
  • „Lęk wywołuje w nas również obawa, że pomimo wspaniałych perspektyw otwieranych przed nami nowe technologie doprowadzą ostatecznie do ograniczenia naszej wolności”.


„Technologia” to istna plaga, mamy ją też w eseju Houellebecqa poświęconym Lovecraftowi Przeciw światu, przeciw życiu (PWN, Warszawa 2012), notabene słabo złożonym (vide tu i ówdzie posklejane słowa, vide strony 58 i 59 z brakującymi wcięciami akapitowymi albo tymczasowo urwanymi zdaniami, których treść kończy się w następnym wierszu, tym razem rozpoczętym odwrotnie, tj. niepotrzebnym wcięciem):
  • „Seks, pieniądze, religia, technologia, ideologia, podział bogactw... dobry pisarz nie może o niczym zapomnieć” (s. 60).
Na szczęście tłumacz na tej samej stronie strzela honorowego gola:
  • «Po co tak bardzo przejmować się przyszłością skazanego świata?», jak odpowiedział Oppenheimer, ojciec bomby atomowej, dziennikarzowi pytającemu go o długoterminowe konsekwencje postępu technicznego”.
Wpadki tego rodzaju znajdziemy także na stronicach książki Robale rządzą światem (Bellona, Ożarów Mazowiecki 2019):
  • „Postęp technologiczny sprawił, że wiemy o nich [robalach] więcej niż kiedykolwiek — dzięki trójwymiarowym skanom jesteśmy w stanie śledzić lot owadów i projektować naśladujące ich ruch mikrodrony; komputery wielkości ziarenka pyłu służą nam do badania ginących pszczół; specjalna aparatura pozwala izolować z ciał owadów cząsteczki antybiotyków” (s. 12-13).
  • „Zbliżają się czasy rozkwitu technologii i medycyny. Czy może w nich zabraknąć rozwiązań opartych na biomikrze i naśladowaniu owadów?” (s. 253).
W arcyciekawej, opasłej (679 stron) książce, szczęśliwie zaopatrzonej w skorowidz, a zatytułowanej Naukowcy i ich odkrycia. XVI-XX wiek (Sel, Kraków 2019), przekładowcy też nie mają litości. Mamy więc klasyczny „postęp technologiczny” (s. 11 i 13), „nowe technologie” (s. 12) albo fragmenty w rodzaju:
  • „Najpierw przyszła technologia, ponieważ łatwiej jest konstruować maszyny metodą prób i błędów, bez pełnego zrozumienia zasad ich działania” (s. 12).
  • „Ale gdy tylko nauka połączyła się z technologią, postęp ruszył naprawdę” (s. 12).
  • „Rewolucja naukowa nie odbywała się w odosobnieniu. Na pewno jej początki nie należały do głównego nurtu przemian cywilizacyjnych, choć na wiele sposobów nauka (poprzez jej wpływ na technologię i nasz światopogląd) stała się siłą napędową kultury Zachodu” (s. 13).
Tańce, hulanki, swawole. A to dopiero początek książki. Co kogo opętało? Gdzie się podziała swojska „technika”? Już pal licho występujące w liczbie mnogiej „technologie”, w ostateczności przymknąłbym na nie oko, ale nie potrafię przejść do porządku dziennego nad urodą i artyzmem sformułowań typu „nauka i technologia” czy „postęp technologiczny”.

Być może przyszło mi być ostatnim Mohikaninem, może walka już przegrana, wszystkie przyczółki utracone. Czyżby zostało mi tylko rzucić czytanie w diabły, siąść i odpalić kolejny odcinek — pardon, epizod — La Casa de Papel na netfliksach?


© Paweł Jarosław Kamiński 2023

niedziela, 5 listopada 2023

Diabeł tkwi nie tylko w szczegółach

W 2022 roku z przyjemnością zakupiłem słynną książkę erudyty Aldousa Huxleya Diabły z Loudun (2021), tego samego, spod którego pióra wyszły Drzwi percepcji, Syntetyczny Bóg, Szara eminencja czy wizjonerski Nowy wspaniały świat.

Cieszy mnie, że Świat Książki postanowił wydać Diabły..., gdyż wcześniejsza, PIW-owska edycja osiągała w antykwariatach i na Allegro zbyt wysokie ceny jak na moją kieszeń: aż takiego parcia nie miałem, żeby lekką ręką wydać na używany egzemplarz stówkę. Nowe wydanie dodatkowo zachwyca estetycznie (twarda oprawa, obwoluta, okładka, krój czcionki et cetera), a ponadto zawiera ten sam bardzo dobry przekład Bartłomieja Zborskiego, zaopatrzony w pouczające przypisy świadczące o znawstwie i szerokich horyzontach tegoż.

Diabły... to religijno-historyczno-psychologiczno-filozoficzny esej osnuty wokół prawdziwego zdarzenia w pewnym francuskim miasteczku w XVII wieku. Na kanwie tegoż wydarzenia powstało również opowiadanie Iwaszkiewicza Matka Joanna od Aniołów, które z kolei arcydzielnie zekranizował Jerzy Kawalerowicz w 1960 roku (ta dwoista rola Voita w budzącej grozę rozmowie z rabinem, ach, och, cymes).

Huxley w oparach erudycji

Tłumacz nie ustrzegł się jednak pewnych wpadek, które zauważyłem już przy wyrywkowej lekturze, a które warto by skorygować przy następnym wydaniu ku pożytkowi polskiego czytelnika.

Już w pierwszym akapicie (s. 5) napotykamy zdanie: „Nikt nie zaskarbił sobie tak wielkiej niechęci zakonników jak oni”. Zaskarbić można sobie coś pozytywnego. A wystarczyło zmienić czasownik na „zjednał”.

Stronę dalej czytamy: „Lecz choć duch dominacji był wystarczająco chętny, ciało metody propagandowej mdłe”. Mamy tu nawiązanie do biblijnego tekstu Mt 26,41 i Mk 14,38, który tradycyjnie występuje w polszczyźnie w postaci: „Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe”. I do tej właśnie wersji należało dostosować tłumaczenie, aby czytelnik z łatwością rozpoznał cytat i intertekstualności faktycznie stało się zadość.

Na tej samej stronie fragment: „Prawdziwości moich słów niechże dowiodą świadectwa tysięcy, którzy pobierali u nich nauki”, można było zmienić na „tysięcy, które”, albo jeszcze lepiej „tysięcy ludzi, którzy”.

Na kolejnej, siódmej stronie znajdujemy fragment: „torturom nieodłącznym dla staromodnej edukacji”. Przymiotnik „nieodłączny” nie łączy się z przyimkiem „dla”. „Od” nie gryzie, a jednak poszło na zieloną trawkę.

W odtłumackich przypisach zamieszczonych na końcu książki (s. 428, przypis 4), skądinąd obszernych i wartościowych, znajdujemy następujący fragment, który w sposób nie zamierzony mówi o życiu przed życiem: „Labadyści, członkowie sekty założonej w 1576 przez Jeana de Labadie (1610–1674), byłego jezuitę (…)”. Wystarczy prześledzić podane lata, żeby zauważyć brak logiki.

Wreszcie, na s. 477 w przypisie 12 znajdujemy nazwę choroby „leiszmanioza” dwukrotnie w przekręconej postaci „leszmanioza”.

Byłbym zapomniał: najlepsze, choć spóźnione, życzenia z okazji Święta Reformacji!


© Paweł Jarosław Kamiński 2023


czwartek, 28 września 2023

The dark art of translation

W dziewiątym odcinku drugiego sezonu Gry o tron z ust lorda Varysa, alias Pająka, padają w rozmowie z Tyrionem Lannisterem następujące słowa:


  • The dark arts have provided Lord Stannis with his army's and paved his path to our door. For a man in service to such powers to sit on the Iron Throne, I can think of nothing worse.

Niziołek, tymczasowy namiestnik korony, gotuje się do odparcia ataku z morza ze strony prawowitego następcy tronu po królu Robercie. Co słyszymy w polskim przekładzie? Wszystko gra. Z wyjątkiem samego początku:

  • Mroczna sztuka dała lordowi Stannisowi armię i wytyczyła drogę do naszych drzwi. Gdyby jej sługa zasiadł na żelaznym tronie, doszłoby do tragedii.

Tłumacz na moment opuścił gardę. Chwila dekoncentracji zdarza się każdemu.


The dark art:

  1. A practice such as witchcraft, sorcery, necromancy, or black magic; synonyms: the black art, the black magic.

  2. (figurative, by extension) A process that is mysterious or difficult to master.
    Operating a hand card punch was something of a black art.


Wszystkiego najlepszego z okazji zbliżającego się Dnia Tłumacza!

© Paweł Jarosław Kamiński 2023


środa, 9 sierpnia 2023

H.P. Lovecraft ― OGAR

Utwór, w którym po raz pierwszy pojawia się mroczna księga Necronomicon. Czy Ogar napisany został jako pastisz, na co mogłyby wskazywać pewne zabiegi stylistyczne? Tak czy inaczej zapraszam do lektury Psa Baskerville'ów z pieprzem (lub jak kto woli: w wersji hardcore). Podobnie jak w przypadku wcześniejszego o kilka lat opowiadania Dagon narrator nie jest pewien własnych zmysłów i podobnie jak tam szuka zapomnienia w... zresztą zobaczcie sami.



OGAR

I

W skołatanych uszach bez ustanku słyszę koszmarny furkot i łopot i nikłe ujadanie z oddali jakby olbrzymiego ogara. Nie jest to sen, ba, nie jest też, obawiam się, obłąkanie: zbyt wiele już się wydarzyło, żebym się bałamucić miał takimi nadziejami. Z St. Johna został aby zmasakrowany zewłok; ja jeden znam przyczynę i palnę sobie przez tę wiedzę w łeb bojąc się, że i mnie spotka to samo. Bezkresem mrocznych korytarzy zatrważającej wyobraźni wmyka się czarna plazma Nemezys, wiodącej mię w samozatratę.

Oby niebiosa wybaczyły głupotę i chorobliwą fascynację śmiercią, które nam obu zgotowały tak potworną dolę! Zblazowani szarzyzną banalnego świata, gdzie rychło powszednieje nawet radość romansu i przygody, z zapałem śledziliśmy z St. Johnem każdy estetyczny i intelektualny trend obiecujący odskocznię od trawiącej nas nudy. Zagadki symbolistów, ekstazy prerafaelitów — wszystkichśmy w ich czasie zaznali, lecz każdy nowy prąd nader się szybko wypłukiwał ze sprawiających uciechę świeżości i uroku. Dłużej zatrzymać nas mogła aby mroczna filozofia dekadentów, siłę której odkryliśmy li tylko w pogłębianiu jej diabolicznych otchłani. Baudelaire i Huysmans szybko nas przestali roznamiętniać, aż zostały same bezpośredniejsze podniety przeciwnych naturze osobistych doznań i przygód. I właśnie ta straszna potrzeba emocjonalna koniec końcem powiodła nas tą obrzydłą ścieżką, którą nawet teraz, w trwodze, wspominam ze wstydem i nieśmiało: na plugawy szczyt bezeceństwa: w odrażający proceder łupienia grobów.

Nie potrafię wyjawić w szczegółach naszych szokujących wypraw ani bodaj po części wymienić najpaskudniejszych trofeów zdobiących nieopisanie wstrętne muzeum, które urządziliśmy w wielkim domu z kamienia, gdzieśmy mieszkali sami i bez służby. Muzeum było bluźnierczym, nieprawdopodobnym miejscem, w którym, dla pobudzenia wynudzonych zmysłów, z satanicznym smakiem neurotycznych koneserów zgromadziliśmy wionące grozą świadectwa zepsucia. Głęboko pod ziemią urządziliśmy to kryjome pomieszczenie, gdzie z wyszczerzonych paszcz potężnych, odrobionych w bazalcie i onyksie skrzydlatych demonów bluzgało trupio zielone i pomarańczowe światło, a skryte rury pneumatyczne marszczyły kontury rzuconych na czarne, sute kotary czerwonych okropności wprawiając takowe w kalejdoskopiczne tańce śmierci. Z rur ziały wonie, którychśmy, wedle nastroju, najbardziej zapragnęli: już to odór bladych lilii cmentarnych, już to narkotyczne aromaty imaginowanych wschodnich świątyń, kędy spoczywają martwi króle, już to — jakże się wzdrygam na to wspomnienie! — straszliwe, targające jestestwem fetory rozkopanego grobu.

Pod ścianami odrażającego pomieszczenia stały gabloty ze starożytnymi mumiami na przemian z witrynami mieszczącymi piękne, doskonale wedle prawideł sztuki spreparowane ciała, które wyglądały jak żywe; prócz tego za szkłem widniały kamienie nagrobne, wykradzione z najstarszych cmentarzów świata. W nyżach miejscami leżały czaszki wszelkich kształtów i głowy zachowane w różnym stanie rozkładu. Były również gnijące, łyse czerepy sławnych arystokratów tudzież świeże, lśniące złociście łebki tylko co grzebanych dzieci. Do tego posągi i malowidła, wszystkie o tematyce diabolicznej, co poniektóre naszego autorstwa. Zamykana na klucz teka, oprawna w ciemną człowieczą skórę, zawierała nieznane, niewymowne ryciny, które sporządził ponoć sam Goya, nie śmiał jednak się do nich przyznać. Mieliśmy także mdlące instrumenty muzyczne — strunowe, blaszane i drewniane — z których niekiedy dobywaliśmy wybornie ponure i upiornie demoniczne dysonanse; nadto bezlik inkrustowanych puzder z hebanu, kryjących arcyniewiarygodną i niewyobrażalną rozmaitość grobowych łupów, uciułanych na skutek ludzkiego obłędu i wynaturzenia. Nie mogę mówić zwłaszcza o tych ostatnich zdobyczach: dzięki Bogu odważyłem się je unicestwić na długo przed tym, nim pomyślałem o uczynieniu tegoż z sobą.

Grabieżcze eskapady, na których zbieraliśmy zakazane skarby, były zawsze niezatartymi wydarzeniami artystycznymi. Nie liczyliśmy się do pospolitych hien cmentarnych: rabowaliśmy aby w konkretnych warunkach, zakreślonych usposobieniem, pejzażem, otoczeniem, pogodą, porą i światłem księżyca. Że rozrywki takie były dla nas najwykwintniejszą formą estetycznej ekspresji, przetośmy dbali o detale z wszystką pieczołowitością. Pora dnia nie ta, irytujący efekt świetlny albo nieudolność w obchodzeniu się z wilgotną darnią omal zupełnie zniweczyłyby ekstatyczną podnietę, która nas ogarniała po wydarciu ziemi tego czy innego sekretu wykrzywionego w złowieszczym grymasie. Poszukiwaniom nowych scenerii, jak też emocjonujących okoliczności towarzyszyły gorączka i nienasycenie: prym nieodmienne miał St. John i to on powiódł nas w końcu ku temu przeklętemu miejscu, co sobie z nas zadrwiło, gotując obu parszywy, nieunikniony los.

Jakie złowrogie fatum nas zmamiło na ów potworny cmentarz w Holandii? Bodajże mroczna pogłoska i legendy o pochowanym przed pięcioma wiekami człeku, który w swym czasie także łupił był trupy i wykradł z potężnego grobowca przedmiot o wielkiej mocy. Przypominam sobie ostatnie chwile tamtej sceny: zbladły jesienny księżyc ponad grobami, rzucający smugi widmowych cieni; groteskowe drzewa zwieszające sępnie gałęzie ku zapuszczonej trawie i kruszejącym płytom; nad wyraz duże nietoperze, rojące się na tle księżyca; stary, obluszczony kościół, monstrualnym, upiornym paluchem godzący w zsiniałe niebo; fosforyczne owady, których pląsy w odległym rogu pod cisami przypominały błędne ognie; zapachy ziemi, roślinności i mniej znajomych rzeczy mieszające się po trosze z nocnym wiatrem znad odległych mokradeł i mórz; i najgorsze z wszystkiego — nikłe, basowe ujadanie olbrzymiego ogara, któregośmy ani widzieli, ani potrafili umiejscowić. Wzdrygnęliśmy się na ten odgłos przywołując na pamięć opowieści wieśniaków, osobnik bowiem, którego szukaliśmy, został kilkaset lat temu znaleziony w tymże miejscu rozszarpany i zmasakrowany pazurami i kłami nieopisanej bestii.

Pomnę, jakeśmy ryli szpadlami grób tej hieny, podekscytowani widokiem siebie samych, mogiły, zbladłego, przypatrującego się księżyca, widmowych cieni, groteskowych drzew, ogromnych nietoperzów, starego kościoła, roztańczonych błędnych ogni, wymiotnych woni, jęczącego z lekka nocnego wiatru, a również niezwykłego, na wpół słyszalnego ujadania nie wiedzieć skąd, realność którego trudno było nam obiektywnie uznać. Po pewnym czasie natrafiliśmy na materiał twardszy od wilgotnej gleby i ujrzeli butwiejącą prostokątną skrzynię, pokrytą narostami minerałów od leżenia długo w nietkniętej ziemi. Trumna była niewiarygodnie mocna i gruba, jednakowoż tak stara, że w końcuśmy wybili wieko i sycili zawartością wzrok.


Dużo, zdumiewająco dużo zostało w środku mimo upływu pięciu stuleci. Szkielet, acz tu i owdzie zgruchotany szczękami czegoś, co przyprawiło o zgon, trzymał się razem z zaskakującą mocą, tedy napawaliśmy się obranym do białości czerepem, długimi silnymi zębami, pozbawionymi gałek orbitami, co ongiś płonęły upiornie jak nasze. W trumnie spoczywał amulet o dziwnym, egzotycznym wzorze, noszony widać na szyi nieboszczyka. Była to konwencjonalna, a zarazem osobliwa podobizna sprężonego do skoku ogara ze skrzydłami czy też sfinksa o na poły psim pysku, kunsztownie odrobiona na starożytną orientalną modłę, z niewielkiego zielonego jadeitu. Fizys istoty była do reszty odpychającą, tchnącą śmiercią, bestialstwem i wrogością. Naokół wyrżnięto znaki, których ani ja, ani St. John nie mogliśmy rozeznać, na dole zasię, na podobieństwo gmerku, widniała groteskowa, przeraźliwa czaszka.

Skoro ujrzeliśmy amulet, od razuśmy wiedzieli, że musimy go posiąść — że oto nasza należność ze starej mogiły. Choćbyśmy nawet w zarysach talizmanu nie znali, i tak byśmy go pożądali, lecz kiedy przyjrzeliśmy się bliżej, okazało się, że nie jest nam zupełnie obcym. Obcym w rzeczy samej był wszelkiej sztuce tudzież literaturze wiadomej zrównoważonym, trzeźwym czytelnikom, my wszakże rozpoznaliśmy w nim przedmiot wspomniany w zakazanym Necronomiconie obłąkanego Araba Abdula Alhazreda: upiorny duchowy symbol trupożernej sekty z niedosiężnego Leng w Azji Środkowej. Aż nazbyt dobrze wychwyciliśmy złowrogie rysy opisane przez arabskiego demonologa starożytnej doby; rysy, jak pisał, zaczerpnięte z tajemniczego, nadprzyrodzonego uobecniania się duchowych istnień, co dręczą i nękają zmarłych. 

Łapiąc zielony jadeit objęliśmy po raz ostatni spojrzeniem zbielałą twarz nieboszczyka o pustych oczodołach i zasypali grób tak, jak go zastaliśmy. Kiedy naprędce, ze skradzionym amuletem w kieszeni St. Johna, opuszczaliśmy to ohydne miejsce, nietoperze zdawały się opadać hurmą ku ziemi, którą dopiero cośmy ograbili, jakby szukały jakiej przeklętej, bluźnierczej pastwy. Lecz księżyc jesienny świecił słabo a blado, toteż pewniśmy nie byli. Podobnież nazajutrz płynąc z Holandii do domu mieliśmy wrażenie, że słyszymy z dala nikłe ujadanie olbrzymiego ogara. Lecz wiatr jesienny jęczał smętno a wątło, toteż pewniśmy nie byli.


II

Nie dalej jak tydzień po powrocie do Anglii wydarzać się zaczęły dziwne rzeczy. Że wiedliśmy pustelniczy żywot — bez przyjaciół, w osobności, bez służby w nielicznych pomieszczeniach prastarej posiadłości na smętnych, nie uczęszczanych wrzosowiskach — mir z rzadka mącili nam kołaczący do drzwi goście. Teraz atoli niepokoiło nas częste gmeranie nie gmeranie nocną porą zarówno przy drzwiach, jak oknach, i nie tylko na parterze. Raz jawił się nam jak gdyby duży, nieprzejrzysty kształt, co zaćmił okno biblioteki, skoro na nie padał księżyc; kiedy indziej znowuż jakbyśmy słyszeli furkot czy łopot opodal. Za każdym razem zbadanie sprawy nic nie wykazało, jęliśmy tedy przypisywać te zdarzenia zgoła fantazji — tej samej osobliwie spaczonej fantazji, co wciąż karmiła nasze uszy nikłym ujadaniem z oddali, które wydawało się, żeśmy słyszeli na holenderskim cmentarzu. Jadeitowy amulet leżał teraz w jednej z nyż naszego muzeum; czasem spalaliśmy przed nim świece o niecodziennych woniach. W Necronomiconie Alhazreda znaleźliśmy dużo na temat właściwości talizmanu, jako też związku dusz łupieżców grobów z tym, co takowy wyobrażał; przejęło nas trwogą, cośmy tam wyczytali. Potem nastał koszmar.

Nocą dwudziestego czwartego września tysiąc dziewięćset... roku dobiegło mię pukanie do drzwi pokoju. Sądząc, że to St. John, poprosiłem go do środka, lecz w odpowiedzi dał się słyszeć świdrujący chichot. Na korytarzu nie było nikogo. Kiedy zbudziłem St. Johna, utrzymywał, że nic mu na ten temat nie wiadomo, i strapił się nie mniej niż ja. Tej nocy nikłe ujadanie z daleka, niosące się nad wrzosowiskiem, stało się dla nas niechybną a przerażającą rzeczywistością. Cztery dni później, gdyśmy obaj przebywali w sekretnym muzeum, usłyszeliśmy ciche, ostrożne skrobanie u pojedynczych drzwi klatki schodowej wiodącej do skrytej biblioteki. Wpadliśmy w popłoch z dwu powodów, oprócz bowiem strachu przed nieznanym zawsześmy się lękali, czy aby kto nie odkryje naszych makabrycznych zbiorów. Pogasiwszy wszystkie światła podeszliśmy do drzwi i otworzyli je raptownym szarpnięciem, za czym uczuliśmy niewytłumaczony wiew i posłyszeli jakby oddalające się osobliwe odgłosy, przypominające szurgot, chichot i szwargolenie. Czyśmy obłąkani, we śnie, czy przy zdrowych zmysłach, nie próbowaliśmy ustalić. Świadomi byliśmy aby tego — i wiązaliśmy z tym najczarniejsze obawy — że jawnie bezcielesny szwargot to, ani wątpić, język holenderski!

Po tym zdarzeniu żyliśmy w tężejącej trwodze i fascynacji. Przeważnieśmy rachowali, że obydwaj zapadamy w obłęd wskutek życia pełnego nienaturalnych podniet, czasem wszakże lubiliśmy dramatyzować, jakobyśmy byli ofiarami dościgającego nas wreszcie potwornego losu. Przedziwnych uobecnień nie dało się już zliczyć. W odosobnionym naszym domu najwyraźniej dawała znać o sobie jaka perfidna istota, której natury nie umieliśmy odgadnąć, demoniczne ujadanie zaś noc w noc przetaczało się nad targanymi wiatrem wrzosowiskami, za każdy raz głośniejsze. Dwudziestego dziewiątego października na miękkiej ziemi pod oknem biblioteki dostrzegliśmy szereg śladów zgoła nie do opisania. Były równie zagadkowe jak hordy wielkich nietoperzów, co nawiedzały starą naszą posiadłość w niebywałej i rosnącej liczbie.


Zgroza sięgnęła zenitu, skoro osiemnastego listopada St. John w trakcie powrotu po zmroku do domu z odległej stacji kolejowej, chwycony przez co straszliwego i krwiożerczego, został rozdarty na sztuki. Wrzaski dobiegły domu, przeto pospieszyłem na to przeraźliwe miejsce, ale zdążyłem jedynie usłyszeć furkot skrzydeł i zobaczyć niewyraźną czarną sylwetkę czegoś na tle wschodzącego księżyca. Druh mój dogorywał, gdy do niego przemówiłem, i nie mógł zbornie odpowiedzieć. Zdołał aby wyszeptać: „Przeklęty amulet...”. Po czym skonał — bezwładna masa zmasakrowanego ciała.

Pochowałem go o północy nazajutrz w jednym z naszych zapuszczonych ogrodów i wymamrotałem nad zewłokiem jeden z diabelskich rytuałów, które uwielbiał za życia. Wymawiając ostatnie demoniczne zdanie usłyszałem w dali na wrzosowiskach nikłe ujadanie olbrzymiego ogara. Miesiąc stał wysoko, ale nie śmiałem nań spojrzeć. A zobaczywszy na słabo oświetlonych wrzosowiskach rozległy mętny cień, co przemykał się od pagórka do pagórka, zawarłem oczy i padłem twarzą ku ziemi. Kiedym wstał dygocąc na ciele — nie wiem, po jakim czasie — dowlokłem się do domu i złożyłem szokujący pokłon przed zamkniętym w nyży amuletem z zielonego jadeitu.

Jako że bałem się mieszkać teraz sam w wiekowym domu na wrzosowisku, wyjechałem następnego dnia do Londynu biorąc z sobą amulet i unicestwiwszy ogniem i szpadlem resztę bezbożnych zbiorów muzealnych. Lecz oto po trzech nocach znów usłyszałem ujadanie, a nim upłynął tydzień, po zmierzchu nieodmiennie odczuwałem na sobie dziwny wzrok. Jednego wieczora, kiedy gwoli zaczerpnięcia świeżego powietrza spacerowałem po Victoria Embankment, ujrzałem czarny kształt przesłaniający odbicie latarń w wodzie. Skoro zawiał podmuch silniejszy od nocnego wiatru, wiedziałem, że co dopadło było St. Johna, dopadnie wnet i mnie.

Nazajutrz starannie zawinąłem zielony jadeitowy amulet i popłynąłem do Holandii. Jakąż łaskę mogłem uzyskać przez zwrócenie tego przedmiotu do jego cichego, śpiącego właściciela, nie byłem w stanie stwierdzić, czułem wszelako, że muszę bodaj spróbować każdego możliwego kroku dyktowanego logiką. Czym ogar był i czemu mnie prześladował, pozostawało nadal bez odpowiedzi; lecz po raz pierwszy usłyszałem ujadanie na owym starym cmentarzu i każde potem wydarzenie, w tym szept dogorywającego St. Johna, łączyło klątwę z kradzieżą amuletu. Toteż odkrywszy w karczmie rotterdamskiej, że rabusie obrali mię z owego jedynego środka ocalenia, popadłem w najgłębsze otchłanie rozpaczy.

Donośne było tego wieczora ujadanie, a rankiem przeczytałem o niewypowiedzianym występku w najpodlejszej dzielnicy miasta. Plebs się przeraził, bo na okrytą niesławą kamienicę spadła krwawa śmierć, która przerastała najpotworniejszą zbrodnię w okolicy. W parszywej melinie wszystką rodzinę rozszarpało coś nieznanego, co nie zostawiło śladu, a sąsiedzi jak noc długa słyszeli przebijający się przez regularną pijacką wrzawę nikły, głęboki, natarczywy głos jakby olbrzymiego ogara.

Koniec końcem znowum tedy stanął na obmierzłym cmentarzu, gdzie zbladły zimowy księżyc rzucał okropne cienie, bezlistne drzewa zwieszały się sępnie ku zwarzonej szronem trawie i kruszejącym płytom, obluszczony kościół godził w nieprzyjazne niebo szyderczym paluchem, a nocny wiatr maniacko wył znad zmrożonych mokradeł i lodowatych mórz. Ujadanie było teraz nader nikłe, a ucichło zupełnie, gdy zbliżyłem się do wiekowej mogiły, którą byłem zbezcześcił, i odpędziłem niespotykanie mnogą hordę nietoperzów, z zaciekawieniem krążących dokoła.

Nie wiem, czemu się tam udałem, jedynie może gwoli pomodlenia się bądź wybełgotania szaleńczych próśb i przeprosin pod adresem spokojnego, pobielałego czegoś, co było w środku; niezależnie atoli od pobudek natarłem na wpół zamarzniętą darń z desperacją po części własną, po części owej nadrzędnej woli poza mną. Kopanie szło dużo lżej, aniżelim rachował, acz w pewnej chwili zdarzyła się przedziwna pauza, kiedy to wychudzony sęp sfrunąwszy pędem z zimnego nieba jął dziobać zapamiętale mogilną ziemię, aż go ubiłem ciosem szpadla. Nareszcie dotarłem do butwiejącej prostokątnej trumny i odwaliłem wilgotne, obrosłe minerałami wieko. Co też było ostatnim moim racjonalnym czynem.

Oto bowiem skulone w starej trumnie, otulone ciasno koszmarną świtą żylastych, śpiących nietoperzysk, spoczywało kościste coś, co do społu z moim druhem złupiliśmy byli: teraz już nie obielone ni spokojne, jakimśmy wtenczas je widzieli, ale okryte zestalonymi drobinkami krwi, jak też strzępami cudzego ciała i włosów: łypało na mnie rozumnie fosforycznymi orbitami i szczerzyło w krzywym uśmiechu ostre, skrwawione kły drwiąc z mego nieuniknionego losu. A kiedy z rozdziawionych szczęk dobiegło głębokie, sardoniczne ujadanie jakby olbrzymiego ogara i ujrzałem, że w skrwawionym, plugawym pazurze dzierży toto utracony fatalny amulet z zielonego jadeitu, zgołam wrzasnął i pierzchł jak półgłówek, a krzyki moje przeszły zaraz w wybuch histerycznego śmiechu.

Szaleństwo cwałujące na gwiezdnym wietrze... pazury i kły przez wieki ostrzone na zewłokach... śmierć sącząca się śród bachanckich baletów nietoperzów z czarnych jak noc zwalisk pogrzebanych pod ziemią chramów Beliala... Ujadanie martwej, bezcielesnej potworności narasta, ukradkowy furkot i łopot przeklętych błoniastych skrzydeł zatacza coraz bliższe kręgi, oto w rewolwerze znajdę zapomnienie, jedyną ucieczkę przed bezimiennym a nienazwanym.



Howard Phillips Lovecraft, 1922

Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński

Tłumacz pragnie złożyć serdeczne podziękowania
Panu Janowi Sofińskiemu
za cenne 
krytyczne uwagi do przekładu


© Paweł Jarosław Kamiński 2023 (aktualizacje: styczeń–luty 2024; kwiecień 2024)


niedziela, 6 sierpnia 2023

John Donne ― Sonet I




Przekład powstał w 2014 roku. A.D. 2023 zmieniłem parę drobiazgów pod kątem stylistycznym oraz (pod wpływem konstruktywnych, rzeczowych uwag pewnego czytelnika) dwie ostatnie linijki.


Sonnet I

Thou hast made me, and shall thy worke decay? 
Repaire me now, for now mine end doth haste; 
I runne to death, and Death meets me as fast, 
And all my pleasures are like yesterday. 
I dare not move my dimme eyes any way; 
Despaire behind, and Death before doth cast 
Such terrour, and my feeble flesh doth waste 
By sinne in it, which it t'wards hell doth weigh. 
Onely thou art above, and when towards thee 
By thy leave I can looke, I rise againe; 
But our old subtle foe so tempteth me, 
That not one houre my selfe I can sustaine. 
Thy Grace may wing me to prevent his art 
And thou like Adamant draw mine iron heart. 



Sonet I

Tyś mię ulepił ― daszli dziełu przepaść swemu?
Odnów mię teraz, odpraw Śmierć, co ku mnie pędzi, 
Równym krokiem ja ku niej gnam i ledwo dycham, 
Ustąpiły rozkosze czołu pochmurnemu, 
Nie śmiem dawać poleceń oku zemglonemu, 
Rozpacz po piętach depce, z płuc trwogę wydycham 
Przed Śmiercią, w słabym ciele życia ani piędzi 
Przez grzech natury lgnący ku piekłu czarnemu. 
Tyś w górnej sferze, aleć gdy spojrzeć na Ciebie
Dozwalasz, znów się wznoszę, wróg wszakże nasz stary
Przemyślnie mię podchodzi; nie jestem sam z siebie
Mocen trwać jednej chwili, kłonię się na mary.
Z czarciej matni Twa Łaska wzbić ku niebu mię może,
Tyś Dyjament, co serce me żelazne zorze.



© Paweł Jarosław Kamiński 2023


niedziela, 18 czerwca 2023

Powrót mrocznego Fiodora

Kilkanaście lat temu natrafiłem w sieci na krytyczne omówienie przekładu komiksu Batman: Powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera. Będąc ostatnio w bibliotece, w okolicach regału z komiksami dla starszyzny przypomniałem sobie o tamtym artykule i zerknąłem w poszukiwaniu tego „dzieła, które — jak zachwala na tylnej okładce wydawca (Egmont) — w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia zrewolucjonizowało sztukę komiksu. Frank Miller (autor m.in. serii Sin City oraz albumów Ronin i 300) pokazał czytelnikom nową twarz Batmana oraz zaproponował sposób narracji niespotykany dotąd w przygodach superbohaterów”. Stało sobie na półce i spokojnie czekało, aż ktoś się nim zainteresuje. Miało farta. Przy czym w mojej głowie rewolucji nie zrobiło (wszak poznałem je cztery dekady po premierze), a kreska, fabuła i treści zawarte w dymkach przypadły mi do gustu, mówiąc oględnie, średnio. (Swoją drogą podobnie było z filmem fabularnym Mroczny Rycerz: w trakcie domowego seansu wpadłem w objęcia Morfeusza).

Jak się okazało, było to nowsze, drugie wydanie, przełożone przez inną osobę. Która nie poprawiła wszystkich poprzednich błędów tłumacza, a dodatkowo wygenerowała nowe. Pominę je, a zwrócę jedynie uwagę na nieznośną manierę zapisu wypowiedzi, od razu rzucającą się w oczy. Otóż w wielu dymkach niektóre fragmenty wypowiedzi zaznaczono tłustym drukiem. Jest tego całe mnóstwo. Wytłuszczenia mają wskazywać na wyrazy mocniej akcentowane w wypowiedzi, ale w rzadko którym dymku jest to potrzebne: przekładowca obsesyjnie zaznaczył „szczególnie ważne” miejsca, mimo że polszczyzna posługuje się w tym celu z reguły innymi środkami (pisałem o tym przy okazji odnoszenia się do biografii Lovecrafta i komiksu Hellboy). W związku z czym znajdujemy takie oto ciekawostki (proszę spróbować wymówić naturalnie te zdania, kładąc nacisk na wyróżnione słowa, a w ramach translatorium zastanowić się, jak należałoby napisać poszczególne zdania, aby brzmiały niewymuszenie po polsku; wszystkie przykłady pochodzą tylko z czternastej strony):

  • Absolutnie, Bill. To ciężki miesiąc w tym mieście. W tej chwili słupek rtęci wskazuje niezwykłą jak na tę porę roku temperaturę 39℃... [Przy okazji kolejna kalka: absolutnie, który to wyraz ma oznaczać odpowiedź twierdzącą na pytanie: „(...) ale panujące upały bez wątpienia również mogły się do tego przyczynić, prawda, doktorze?”].
  • Chciał tylko pieniędzy. Naiwnie sądziłem, że to najgorszy gatunek człowieka.
  • Ci tu... to jego dzieci. Czystszy gatunek...
  • ...i świat należy do nich.
  • To nie on. Tamten drgnął, gdy naciskał spust. Było mu niedobrze... czuł się winny po tym, co zrobił...
  • Nie mogę załatwić gościa, bo ten tego chce...
  • Skoczmy na pasaż, stary...
  • ...bestialsko wymordowano wszystkich członków rodziny. Organy ścigania przypuszczają, że mutanci, podejrzani o dokonanie tego okrutnego czynu, dopuścili się go z powodów rabunkowych...
  • Z ostatniej chwili — na drzwiach Pierwszego Kościoła pod wezwaniem Chrystusa Odkupiciela znaleziono przybitego martwego kota... O dokonanie czynu podejrzany jest gang mutantów...

I tak wszędzie, w całym bez mała 200-stronicowym komiksie. Mania wytłuszczania (a w książkach niekomiksowych: kursywienia) jest wcale nierzadka u niewyrobionych anglojęzycznych autorów, ale nawet ci zręczniejsi stosują ten środek znacznie częściej niż nasi rodzimi pisarze, nad Wisłą bowiem akcentuje się wyrazy na piśmie zasadniczo inaczej. Przenoszenie jej na grunt polszczyzny nie przydaje tekstowi wdzięku ani nowoczesności, świadczy o braku znajomości prawideł przekładu i arkanów polszczyzny oraz skutkuje gnieciuchem i szkaradzieństwem. Gdzie był redaktor, który okopany w rodzimych zasadach, regułach, konwencjach i tradycjach powściągnąłby dzikie zapędy tłumacza?

Z kolei z inną zaskakującą manią — pardon! — manierą spotkałem się niedawno w przekładzie Braci Karamazow. Manierą powtarzania. Poza tym edycja prześliczna: jest tasiemka pełniąca rolę zakładki, krój czcionki urzeka, format też nieszablonowy, do tego płyta ze spektaklem. Tekst wizualnie odbiera się znakomicie (znacznie lepiej od znakowej edycji w przekładzie Adama Pomorskiego), uroda typograficzna zachwyca. Wszystko wydane na moim podwórku AD 2015: Centrum Kultury w Lublinie. Autor przekładu: Cezary Wodziński.

A jednak lektura gładko nie idzie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale jak dla mnie poniższe przykłady świadczą o redundancji, niezrozumieniu funkcji co poniektórych spójników albo gubieniu się w tasiemcowych zdaniach. Jeśli wszystko to jednak zamierzone jest przez Dostojewskiego — w co nieśmiało wątpię — zwrócę tłumaczowi (requiescat in pace) honor. Bo wiadomym jest mi, że Dostojewski czasami pisał niełatwo, przykładowo tzw. skazem, nie zawsze, a może nawet rzadko umiejętnie oddawanym przez polskich tłumaczy, o czym informuje w poświęconej sztuce przekładu antologii O nich tutaj Jan Gondowicz (Fiodor na ciepło), dając zarazem brawurową próbkę własnego, 14-wierszowego tłumaczenia fragmentu opowiadania Połzunkow w zestawieniu z przegadaną (31 linijek), na pozór aby wierną wersją, która wyszła spod pióra Tadeusza Podgórca. Oto ustępy, o które potknęła się moja noga, gdym podjął lekturę Braci Karamazow:

  • Natomiast teraz powiem o tym „właścicielu majątku” (jak go u nas nazywali, choć niemal całe swoje życie przeżył poza swoim majątkiem) tylko tyle, że był on dziwnym typem człowieka nie dość, że podłym i zdeprawowanym, to zarazem postrzelonym — lecz z tego wszak gatunku postrzeleńców, którzy potrafią doskonale zajmować się swoimi majątkowymi interesikami i, jak się zdaje, wyłącznie nimi.
  • Znałem wszak jedną taką pannę, z poprzedniego, „romantycznego” jeszcze pokolenia, która po kilku latach tajemniczej miłości do pewnego pana — a mogła, dodam, w każdej chwili najspokojniej w świecie wyjść za niego za mąż — skończyła jednakże w ten sposób, że wydumała sobie nieprzezwyciężone przeszkody i pewnej burzliwej nocy rzuciła się z wysokiego brzegu, przypominającego urwisko, w odmęty dość głębokiej i rwącej rzeki, zginęła w niej przeto wyłącznie z własnego kaprysu, tylko dlatego, żeby upodobnić się do Szekspirowskiej Ofelii, i wolno przypuszczać, że gdyby owo urwisko, od dawna przez nią upatrzone i ukochane, nie było tak malownicze, lecz znacznie bardziej prozaiczne i płaskie, do samobójstwa prawdopodobnie w ogóle by nie doszło.
  • Wkrótce po porwaniu Adelajda Iwanowna w mig spostrzegła, że dla swego męża żywi wyłącznie pogardę i nic więcej.

Wszystko to spisałem zaledwie z trzech pierwszych stronic tytanicznej powieści. Wisienką na torcie jest zdanie o tym, jak to Fiodor Pawłowicz Karamazow „porzucił swoje dziecko powite z Adelajdą Iwanowną” — i sami widzicie, że nie mam wyjścia: muszę sięgnąć po przekład Pomorskiego. Zresztą zachwalany. Jakkolwiek summa summarum liczy się bardziej treść książki aniżeli walory wizualne, nie ukrywam, że aspekt estetyczny (staranne wydane, atrakcyjna czcionka) ułatwia lekturę, a Znak nie wychodzi naprzeciw moim gustom w tym względzie. Ale co tam, mniejsza o urodę edycji, ważne, żeby nie ulgnąć na językowych mieliznach.

Fiodor na wieść o jakości przekładów niejakiego Dostojewskiego

Do następnego!

© by Paweł Jarosław Kamiński 2023

niedziela, 14 maja 2023

Lovecraft non-fiction

Tekst Literary Composition ukazał się pierwotnie w styczniu 1920 r. na łamach „The United Amateur”, a zatem najlepsze lata pisarstwa (owocujące najświetniejszymi utworami) autor miał wtedy jeszcze przed sobą, co raczej nie przydaje powagi jego wskazaniom, owszem — w tym świetle wydawać się mogą niewczesne. Wrażenie jednak może być mylne. Tak czy tak dajcie, proszę, znać w komentarzach, na ile rady twórcy uniwersum Cthulhu są według was słuszne, aktualne i przydatne; być może w dzisiejszej dobie trącą banałem i truizmem. Albo myszką.



H.P. Lovecraft
SZTUKA PISARSKA


W poprzednim artykule czytelnicy nasi poznali główne źródła inspiracji literackiej i takież warunki wstępne ekspresji. Pozostaje więc udzielić wskazówek co do samej ekspresji — jej form, konwencji i szczegółów technicznych — tak ażeby młody pisarz, dzieląc się swoimi ideami z odbiorcami, nie utracił przy tym nic z wdzięku ani siły wyrazu.

GRAMATYKA
Nie miejsce w tym dziale na zajmowanie się elementami gramatyki języka angielskiego. Przedmiot ten, nauczany we wszystkich szkołach publicznych, opanował najpewniej każdy, kto aspiruje do bycia pisarzem. Nowicjusza trzeba wszakże uprzedzić, by zawsze dysponował godnymi zaufania gramatyką i słownikiem dla uniknięcia nierzadkich wcale uchybień, które nie wiedzieć kiedy potrafią oszpecić najszlachetniejszą nawet w swej prostocie mowę. Na ogół dobrze jest traktować z rezerwą i krytycznie wszelkie kolokwializmy, których znaczenie jasno z kontekstu nie wynika, jak też wyrazy i sformułowania brzmiące wymuszenie lub z obca. Nie można nader ufać ludzkiej pamięci, gdyż u większości osób dużo pomniejszych błędów i siermiężności językowych pochodzi z przygodnych rozmów albo lektury gazet, czasopism i popularnych książek współczesnych.

RODZAJE BŁĘDÓW
Do większości wykroczeń popełnianych przez adeptów pisarstwa — wyjąwszy przypadki istotnego pogwałcenia składni, co koryguje powszednia edukacja — można bodaj zaliczyć:
  1. Użycie niepoprawnej formy liczby mnogiej rzeczownika, np. *vallies czy *echos.
  2. Użycie nieporadnych rzeczowników złożonych, np. *viewpoint czy *upkeep.
  3. Błędy w zakresie związku zgody wskutek odległego położenia podmiotu i orzeczenia lub użycia sprzyjającej temu konstrukcji.
  4. Dwuznaczne użycie zaimka.
  5. Użycie niepoprawnej formy zaimka, np. whom zamiast who lub odwrotnie, albo konstrukcji w rodzaju between you and *I czy Let *we who are loyal, act promptly.
  6. Niepoprawne użycie shall, will i innych czasowników posiłkowych.
  7. Użycie czasownika nieprzechodniego w miejsce przechodniego, np. he *was graduated from college, lub odwrotnie, np. he *ingratiated with the tyrant.
  8. Użycie rzeczownika w miejsce czasownika, np. he *motored to Boston czy he *voiced a protest.
  9. Niepoprawne użycie trybu lub czasu, np. If I *was he, I should do otherwise czy He said the earth *was round.
  10. Rozszczepienie bezokolicznika, np. to calmly *glide.
  11. Niepoprawne użycie bezokolicznika czasu przeszłego, np. Last week I expected to *have met you.
  12. Użycie niepoprawnej formy czasownika, np. I *pled with him.
  13. Użycie like w miejsce as, np. I strive to write *like Pope wrote.
  14. Użycie niewłaściwego przyimka, np. The gift was bestowed *to an unworthy object czy The gold was divided *between the five men.
  15. Niepotrzebne użycie przyimka, np. I wish *for you to do this.
  16. Użycie wyrazu w niewłaściwym znaczeniu, np. The book greatly *intrigued me, *Leave me take this, He was *obsessed with the idea czy He is a *meticulous writer.
  17. Użycie błędnej formy pożyczki językowej, np. a strange *phenomena czy two *stratas of clouds.
  18. Użycie błędnej lub nieakceptowanej formy wyrazu bądź samego wyrazu, np. *burglarise czy *supremest.
  19. Brak wyczucia smaku przejawiający się wulgaryzmami, koturnem, powtórzeniami, niejasnością, dwuznacznością, kolokwializmami, banałem, bombastem, pleonazmem, tautologią, zgrzebnością, mieszanymi metaforami i różnorakimi niezręcznościami retorycznymi.
  20. Błędy w pisowni i interpunkcji oraz mylenie form, np. pisanie zaimka dzierżawczego its z apostrofem.
Spośród wszystkich potknięć bodaj czy istnieje takie, którego by się nie dało uniknąć w drodze pilnego śledzenia pospolitych podręczników do gramatyki i retoryki, mądrego korzystania z najlepszych pisarzów i starannego przemyślenia utworu. Trudno usprawiedliwić popełnianie na okrągło tych samych błędów wobec takiego zatrzęsienia i dostępności źródeł poprawnościowych. Wiele popularnych podręczników dobrej angielszczyzny bardzo się przydaje, w szczególności osobom nie mającym jeszcze rozległego horyzontu lekturowego, przy czym opracowania te grzeszą niekiedy pedanterią i sztywnością. Aby pisać poprawnie, trzeba pielęgnować cierpliwość i ćwiczyć precyzyjne formułowanie myśli. Stawiający pierwsze kroki pisarz musi przez cały okres nauki mieć pod ręką godne zaufania słowniki i podręczniki oraz w miarę możności wystrzegać się improwizowania naprędce, przywileju adeptów na poziomie zaawansowanym. Nie może ufać bezkrytycznie powszechnym użyciom danego słowa czy wyrażenia, a w razie wątpliwości mieć oporów przed wsparciem się autorytatywnymi książkami.

LEKTURY
Nikt pragnący zostać człowiekiem pióra nie może poprzestać na znajomości zasad formalnych. W poprzednim artykule pani Renshaw słusznie zauważyła: „Wrażenia nie powinny nigdy poprzedzać ani przewyższać wyrażeń”. Wszelkie próby osiągnięcia literackiego kunsztu brać muszą początek w mądrej lekturze: adept winien zawsze stawiać to na pierwszym miejscu. Czytanie dobrych pisarzów okaże się często skuteczniejszym nad znajomość reguł. Strona z Addisona czy Irvinga powie o stylistyce więcej od poradnika skupionego na zasadach; opowiadanie Poego da o sugestywności i poprawności opisu i narracji pojęcie lepsze niż dziesięć mdłych rozdziałów opasłego podręcznika. Niech każdy początkujący pielęgnuje zwyczaj czytania pierwszorzędnych pisarzów, posiłkując się zacną rubryką Wykaz lektur, od dwu lat uświetniającą łamy „The United Amateur”.


Ważne jest także, by porzucić lekturę tanich czytadeł, jeżeli się ją dotąd praktykowało. Popularne czasopisma wszczepiają niedbały, pożałowania godny styl, którego oduczyć się niełatwo i który przeszkadza w wypracowaniu maniery szlachetniejszej. Skoro już taka lektura jest koniecznością, niechaj będzie możliwie pobieżna. Warto sobie wyrobić doskonały nawyk rozbioru literackiego Biblii króla Jakuba. Co się tyczy prostoty, a zarazem bogactwa i sugestywności angielszczyzny, trudno o drugie takie arcydzieło. Choćby obecne w nim słownictwo o rodowodzie germańskim i takiż rytm poetycki nie pasowały do kształtu danego utworu, i tak stanowi dla pisarzów nieoceniony wzór pod kątem inwencji twórczej czy niezwykłości wątków. Omal wszystkie skłonności stylistyczne Lorda Dunsany'ego, bodaj czy nie największego z żyjących prozaików, wyszły z Pisma świętego, współczesny zaś krytyk Boyd zwraca uwagę na dotkliwą stratę, jaką ponosi gros irlandzkich pisarzów katolickich z racji nieznajomości tego historycznego dzieła ani idących zeń tradycji.

SŁOWNICTWO
Niesłychanie ważnym skutkiem oczytania jest nieodłącznie mu towarzyszący przybytek zasobu leksykalnego. Przeciętny adept pisarstwa, cierpiący na ubogie słownictwo, szybko odkrywa, że w dłuższych utworach nie potrafi uniknąć monotonii. W trakcie lektury dobrych pisarzów nowicjusz winien zwracać uwagę na rozmaitość środków ekspresji, pomny wykorzystania w przyszłości szeregu udatnych synonimów, jakie napotyka. Nigdy nie należy przechodzić do porządku dziennego nad nieznanym wyrazem, nie sprawdziwszy pierwej, co znaczy, gdyż dzięki odrobinie skrzętnych dociekań możemy codziennie zagarniać nowe połacie krainy filologii i nabierać coraz większej gotowości do pełnej wdzięku, samodzielnej ekspresji.

Wzbogacając leksykę, musimy się wszelako wystrzegać niewłaściwego używania naszych świeżych nabytków. Trzeba pamiętać, że między podobnymi wyrazami istnieją wyraźne różnice oraz że słowa należy zawsze dobierać starannie i z rozwagą. Doktor Blair zauważa w swych wykładach: „Chyba w żadnym języku nie ma dwu słów, które by przekazywały jednaką myśl: osoba gruntownie obeznana ze swoistością danego języka będzie zawsze umiała stwierdzić, co je różni”.

PODSTAWOWE ELEMENTY
Nim przypatrzymy się rodzajom produkcji literackich pod kątem formalnym, warto zwrócić uwagę na pewne właściwości wspólne całej literaturze. Na podstawie analizy utworów widać, że każdy zawiera bodajże jeden z następujących zasadniczych elementów: opis — czyli rzeczy ukazanie; narrację — czyli ukazanie przebiegu zdarzeń; ekspozycję — służącą precyzyjnemu, klarownemu rzeczy nazywaniu i wyjaśnianiu; argumentację — odkrywającą prawdę i odrzucającą fałsz; perswazję — skłaniającą do określonych myśli lub działań. Pierwsze dwa stanowią fundament beletrystyki; trzeci cechuje teksty o charakterze dydaktycznym, naukowym, historycznym i odredakcyjnym; czwarty i piąty stosuje się głównie w połączeniu z trzecim w tekstach naukowych, filozoficznych i polemicznych. Na ogół jednak wszystkie elementy się ze sobą miesza. W beletrystyce bywają fragmenty naukowe, historyczne lub polemiczne, a w podręczniku bądź traktacie — opisy i anegdoty.

OPIS
Siła opisu wymaga dwóch właściwości umysłu: zmysłu obserwacji oraz spostrzegawczości. Sugestywność opisu zależy w wielu przypadkach od dokładności odtworzenia detali, w innych zaś od rozważnego doboru informacji wyrazistych, charakterystycznych lub istotnych.

Nigdy dość uwagi poświęconej doborowi przymiotników służących opisowi. Rzeczą kluczową jest używać takich słów bądź złożeń, które opisują w sposób szczegółowy i podsuwają czytelnikowi wyobrażenia dokładnie odpowiadające zamysłowi autora. Spójrzmy dla przykładu na poniższą listę określeń wyrazu fountain, zaczerpniętych ze znakomitego opracowania Richarda Greena Parkera na temat sztuki pisarskiej:

Crystal, gushing, rustling, silver, gently-gliding, parting, pearly, weeping, bubbling, gurgling, chiding, clear, grass-fringed, moss-fringed, pebble-paved, verdant, sacred, grass-margined, moss-margined, trickling, soft, dew-sprinkled, fast-flowing, delicate, delicious, clean, straggling, dancing, vaulting, deep-embosomed, leaping, murmuring, muttering, whispering, prattling, twaddling, swelling, sweet-rolling, gently-flowing, rising, sparkling, flowing, frothy, dew-distilling, dew-born, exhaustless, inexhaustible, never-decreasing, never-falling, heaven-born, earth-born, deep-divulging, drought-dispelling, thirst-allaying, refreshing, soul-refreshing, earth-refreshing, laving, lavish, plant-nourishing.

Aby epitety były zarazem dokładne i trafne, adept powinien zaznajomić się gruntownie z ogólnym charakterem przyrody i występującymi w niej zjawiskami oraz ideami i skojarzeniami, które takowe wywołują w ludzkim umyśle.

Opisy mogą dotyczyć przedmiotów, miejsc, zwierząt i ludzi. Wyczerpujący opis przedmiotu winien się składać z następujących elementów:
  1. Czas, miejsce i sposób zobaczenia danej rzeczy, czas jej wykonania lub znalezienia, wpływ czasu na nią.
  2. Historia danej rzeczy i tradycyjne skojarzenia z nią związane.
  3. Materiał, z jakiego jest zbudowana, i pochodzenie.
  4. Jej rozmiar, kształt i wygląd.
  5. Jej podobieństwa do innych tego rodzaju przedmiotów.
  6. Wrażenia wywołane jej kontemplacją.
  7. Jej cel lub funkcja.
  8. Jej skutki, tj. konsekwencje istnienia.
Opisy miejsc muszą się rzecz jasna różnić w zależności od rodzaju takowych. Co się tyczy scenerii przyrodniczej, godne uwagi są następujące elementy:
  1. Jak dane miejsce zobaczono — o świcie, w południe, wieczorem czy nocą, w świetle gwiazd czy księżyca.
  2. Naturalne cechy miejsca — płaskie czy pagórkowate, jałowe czy gęsto porośnięte; rodzaj szaty roślinnej; obecność drzew, gór i rzek.
  3. Obecność wytworów człowieka — upraw, budynków, mostów, widomych ingerencji człowieka w krajobraz.
  4. Jakie zwierzęta występują w danym miejscu.
  5. Zwyczaje i tradycje z nim związane.
  6. Odgłosy w danym miejscu – wody, lasu, liści, ptaków, gospodarstw, ludzi, maszyn.
  7. Widok miejsca z każdej strony i z dali.
  8. Podobieństwa do innych miejsc, zwłaszcza słynnych.
  9. Historia danego miejsca i skojarzenia z nim związane.
  10. Odczucia wywołane kontemplacją danego miejsca.
Na opisy zwierząt mogą się składać:
  1. Gatunek i rozmiar.
  2. Pokrycie ciała.
  3. Części ciała.
  4. Mieszkanie.
  5. Charakterystyka i zwyczaje.
  6. Pokarm.
  7. Użyteczność lub szkodliwość.
  8. Historia i skojarzenia.

Opisy ludzi mogą być nieskończenie zróżnicowane. Nieraz jedno trafne pociągnięcie pióra wydobyć potrafi całokształt charakteru i typu osobowości, mamy tak np. u współczesnego literata Leonarda Merricka, który pisząc o połączeniu surduta ze spodniami od tweedowego garnituru, przekazuje okrężną drogą informację o zgołociałej szlachcie. Samo jedynie sugerowanie pewnych rzeczy odgrywa w opisie nie lada jaką rolę, zwłaszcza gdy chce się odmalować psychologię danej postaci. Ujęcie powinno się różnić w zależności od celu, jaki autorowi przyświeca: czy chce on li tylko ukazać spersonifikowaną ideę, czy omal z fotograficzną dokładnością i realizmem przedstawić mentalny bądź fizyczny obraz postaci. W ogólnym opisie znaleźć można takie elementy:
  1. Wygląd, postawa, karnacja, proporcje, rysy.
  2. Najbardziej zwracający uwagę rys twarzy.
  3. Wyraz twarzy.
  4. Uroda lub brzydota.
  5. Strój – charakter, gust, jakość.
  6. Zwyczaje, osiągnięcia, gracja lub niezdarność.
  7. Fizjonomia moralna i intelektualna, miejsce w społeczeństwie.
  8. Godne uwagi cechy szczególne.

Rozpatrując powyższy przegląd, czytelnik nie powinien zapominać, że są to tylko propozycje, których nie należy traktować dosłownie. Ramy opisu uwarunkowane być muszą miejscem tegoż w utworze, wyczuciem smaku i celowością. Przy tym w beletrystyce nie wolno iść z opisem za daleko. Wskutek przesady w tym względzie wieje nudą, dlatego przeciwwagą dla opisu zawsze być musi prowadzona żywo narracja, którą się teraz zajmiemy.

NARRACJA
Narracja jest to ukazanie akcji, czyli następujących po sobie autentycznych bądź fikcyjnych zdarzeń, dlatego stanowi podstawę produkcji zarówno historycznych, jak beletrystycznych. Aby była sposobna i udatna, należy mądrze wyrabiać w sobie wyczucie smaku tudzież spostrzegawczość. Trzeba starannie dobierać wyraziste informacje oraz całkowicie kontrolować przedstawiany czas i okoliczności. W większości przypadków najrozsądniej jest uzyskać w narracji efekt kuli śniegowej, tj. przechodzić od zdarzeń poślednich do coraz istotniejszych aż po główne, na którym zasadza się opowieść lub za sprawą którego inne elementy zyskują wagę. Reguły tej nie należy, oczywista, trzymać się niewolniczo we wszystkich narracjach historycznych bądź biograficznych.

NARRACJA W BELETRYSTYCE
Kluczowym elementem narracji w beletrystyce jest fabuła, którą można zdefiniować jako „występujące po sobie zdarzenia, mające wzbudzić zainteresowanie i ciekawość czytelnika pod względem następstw”. Fabuły bywają proste lub złożone, lecz bez suspensu i zdarzeń toczących się na zasadzie kuli śniegowej nie sposób się obejść. W dziele fikcji literackiej każde zdarzenie winno rzutować na punkt kulminacyjny lub rozwiązania akcji, a każde rozwiązanie akcji, które nie wynika nieuchronnie z poprzedzających je zdarzeń, świadczy o nieporadności autora i godzi w jakość literacką dzieła. Żaden oficjalny kurs pisania tekstów beletrystycznych nie dorówna wnikliwej, uważnej lekturze opowiadań Edgara Allana Poe czy Ambrose’a Bierce’a. W arcydziełach tych znaleźć można nieprzerwany łańcuch zdarzeń oraz ich powiązań i następstw, cechujący idealną historię. Spójrzmy, jak w Zagładzie domu Usherów każdy jeden wypadek stanowi zwiastun i przedsmak okropnej katastrofy i jej potwornego widma. Poe stosował te mechanizmy absolutnie po mistrzowsku. Spójrzmy także, jak Bierce za pomocą kilku prostych wypadków potrafi doprowadzić do najbardziej poruszającego rozwiązania akcji – rozwiązania, które wynika li tylko z poprzedzających je okoliczności.

Narracja w beletrystyce za nic nie obejdzie się bez weryzmu. Opowieść musi być zborna i wolna od jakiegokolwiek wypadku rażąco odbiegającego od normalnego porządku rzeczy, chyba że jest to główne zdarzenie, na które autor niezwykle starannie przygotuje czytelnika. W realnym życiu rzeczy dziwne i odbiegające od normy czasem się zdarzają, jednakże nie ma na nie miejsca w zwyczajnej opowieści, fikcja literacka bowiem stanowi swoistą idealizację powszedniości. Rozwój wydarzeń winien przebiegać możliwie najbardziej realistycznie, nadto koniecznie należy się wystrzegać nijakiego, niemrawego finału. Koniec historii musi być jędrniejszy niż początek, gdyż zawiera rozwiązanie akcji bądź punkt kulminacyjny, które zostawią na czytelniku największe wrażenie. Zaleca się, aby osoba początkująca pisała ostatni akapit w pierwszej kolejności, kiedy już starannie przygotuje sobie zarys fabuły: tak właśnie powinno to zawsze wyglądać. Dzięki temu swój zapał i energię będzie mogła zogniskować wokół najważniejszej części narracji, a w razie potrzeby łatwo wprowadzić zmiany. W żadnej części narracji po głębokiej lub dobitnej myśli czy ustępie nie powinien następować fragment mdły ani pospolity — inaczej powstanie antykulminacja, która wystawi pisarza na urągowisko. Zauważmy absurdalny efekt następującego dystychu, napisanego przez nikogo innego jak samego Wallera:


Under the tropic is our language spoke,
And part of Flanders hath receiv’d our yoke.

[Owoż w tropikach słyszym swoję mowę,
Część Flandrii w jarzmie naszem chyla głowę]


JEDNOŚĆ, EMFAZA, SPÓJNOŚĆ

Rozwinięcie danego wątku, opisowego bądź narracyjnego, musi nastąpić za pomocą trzech cech budowy tekstu: jedności, emfazy i spójności. Jedność to zasada, zgodnie z którą każda część utworu literackiego musi wiązać się z tematem przewodnim. Kwestie poboczne się pomija, a wszystkie wątki łączy w punkcie kulminacyjnym. Klasyczne pogwałcenie tego prawidła można znaleźć w epizodach u Homera i innych starożytnych poetów epickich, a także w dygresjach u Fieldinga i co poniektórych głośnych powieściopisarzów, przy czym adeptom odradza się taką swobodę. Jedność jest zauważonym ostatnio i cenionym rysem pisarstwa Poego i Bierce’a.

Emfaza jest to zasada mówiąca, że najistotniejsze części dzieła winny zajmować odpowiednio ważne miejsce w całym utworze, akapicie i zdaniu. To prawo smaku, które wymaga, by nacisk kłaść we właściwym miejscu, najbardziej widoczne we wspomnianej konieczności dobitnego zakończenia. Zgodnie z tym prawem koniec utworu jest częścią najistotniejszą, a kolejny w hierarchii ważności — początek.

Zasada spójności łączy części pokrewne, trzymając na dystans części nie powiązane. Tak jak w przypadku emfazy, dotyczy całości utworu, akapitu bądź zdania. Wymaga opisywania jednym ciągiem wypadków powiązanych, tak aby skutki płynnie wynikały z przyczyn.


FORMA
Mało którym pisarzom udało się odnieść sukces we wszystkich wielorakich gałęziach literatury. Różne rodzaje myśli mają właściwe sobie formy ekspresji, oparte na naturalnej stosowności. Dodatkowo pisarz zazwyczaj znajduje sobie formę najbardziej pasującą do jego osobowości. Przy czym ludzie pióra często stosują wiele form, a niektórzy przechodzą od jednej do drugiej, w miarę jak z upływem lat dokonują się u nich zmiany w myśleniu lub światopoglądzie.

Nowicjuszom, z pożytkiem dla ich diapazonu i dyscypliny, zaleca się ćwiczenie do pewnego stopnia w każdej formie pisarstwa. Tym sposobem odkryć mogą to, co najbardziej współgra z ich umysłowością, oraz rozwijać zdolności, o których nie mieli dotąd pojęcia.

* * * * *

Przyjrzeliśmy się jedynie co prostszym elementom pisarstwa, dotyczącym przede wszystkim beletrystyki i esejów opisowych. W przyszłości mamy nadzieję podjąć tematykę tekstów dydaktycznych, argumentacyjnych i perswazyjnych, prześledzić do pewnego stopnia źródła retorycznej siły i elegancji, jak również poruszyć kilka najistotniejszych aspektów wersyfikacji.


Z angielskiego przełożył
Paweł Jarosław Kamiński



© Paweł Jarosław Kamiński 2023

niedziela, 19 marca 2023

Tolkien ― przepowiednia Malbetha

Poniżej przedstawiam tłumaczenie przepowiedni Malbetha Jasnowidzącego z drugiego rozdziału Powrotu króla J.R.R. Tolkiena, o incipicie Over the land there lies a long shadow… Translat przeleżał w szufladzie dekadę. A nuż przypadnie do gustu co poniektórym hobbitofilom (bo akrybicznie akuratnym śródziemio- i tolkienologom raczej nie choćby z powodu braku aliteracji). Tak czy siak w skromniutkim zakresie poszerza serię przekładową.


Over the land there lies a long shadow,
westward reaching wings of darkness.
The Tower trembles; to the tombs of kings
doom approaches. The Dead awaken;
for the hour is come for the oathbreakers;
at the Stone of Erech they shall stand
and hear there a horn in the hills ringing.
Whose shall the horn be? Who shall call them
from the prey twilight, the forgotten people?
The heir of him to whom the oath they swore.
From the North shall he come, need shall drive him:
he shall pass the Door to the Paths of the Dead.


Nad krajem długi, kruczy cień gniazduje,
na zachód bije skrzydłami ciemności.
Wieża dygoce, zagłada wędruje
ku grobom królów. Wracają z nicości
Umarli. Oto wiarołomców pora 
staną raz jeszcze przy głazie Erechu,
na odgłos rogu brzmiący w górskim echu.
Któż zadmie wówczas i przyzwie z wieczora
z szarego mroku zapomniane plemię?
Następca tego, kto przyjął ich śluby.
W potrzebie wypchną go północne ziemie:
na Szlak Umarłych wkroczy Bramą Zguby.


© by Paweł Jarosław Kamiński 2023