środa, 12 czerwca 2019

Krew po norwesku

Jednym z nowszych towarów eksportowych Norwegii ― ojczyzny trolli, kolebki black metalu, ziemi pływających na łupieżcze wyprawy chyżymi drakkarami wikingów, wśród których do legendy przeszli berserkerzy (w bitwie pod Stamford Bridge nieopodal Yorku, A.D. 1066, jeden rzucił wyzwanie kilkunastotysięcznej armii: wstrzymując na moście wroga, odurzony narkotykami, z pianą na ustach uśmiercił w szale bitewnym ponad czterdziestu anglosaskich wojów) ― jest Jo Nesbø, ceniony autor sensacyjnych kryminałów, w tym powieści Policja.

Film dogonił rzeczywistość. Jak bywa w policji, pokazali ...
Blacharnia nie ma letko

Co myślę o książce? Rzecz sprawnie i ciekawie napisana. Autor niejednokrotnie gubi pogoń naszych domysłów, tropy schodzą się, by wywieść nas w pole. Niekiedy mamy do czynienia wręcz ze znęcaniem się nad czytelnikiem czarnymi wizjami przyszłości tego czy innego bohatera, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić: na szczęście nasze złe przeczucia nie zawsze oblekają się w ― nomen omen ― ciało.

Sporo tu brutalności, choć nie spod znaku gore czy splatterpunku: Nesbø szczęśliwie raczej trzyma umiar, jakkolwiek bywa naprawdę mocno, bo morderca, a właściwie autor, poczyna sobie śmiało. Czasem z dystansem i nutką ironii odnosi się do mentalności ziomków, wychowanych w duchu poczucia solidarności społecznej (czytaj: mocno zaawansowanej i daleko posuniętej socjaldemokracji), przy czym widać, że sam jest nią tak na wskroś przesiąknięty, że nie dostrzega pewnych rzeczy, które czytelnik znad Wisły wykpi albo skwituje pełnym politowania uśmiechem.

Śmieszy i drażni stosunek co niektórych policjantów do Harry'ego, stawiających go wysoko na piedestale, rozpływających się z zachwytu nad jego dokonaniami i zwykłymi, codziennymi zachowaniami; Harry urasta w ich oczach do rangi herosa, półboga ― jakież to naiwniutkie i głupiutkie!


Krew na śnieguCzytelnicy na ogół z dokonań Nesbø najbardziej sobie cenią serię z alkoholikiem Harrym Hole. Ja z kolei daleko wyżej stawiam dwie inne książki tegoż autora, spoza cyklu o przemyślnym policjancie, gdzie zabiegi pisarskie, oplecione niezrywalnym (?) łańcuchem powtarzalnych chwytów, bywają nieraz denerwujące. Norweski autor wspiął się na wyżyny swoich umiejętności pisarskich w Łowcach głów oraz Krwi na śniegu. Pierwsza książka to wartko biegnąca sensacyjna opowieść, której dynamiczna akcja nie daje nam wytchnienia. Mamy tu myśliwego i zwierzynę, rabusia i rezuna. Aby nabrać ochoty na lekturę, wystarczy zapoznać się z kilkoma pierwszymi stronicami, fenomenalnie przedstawiającymi... rekrutację od kulis (w końcu tytuł zobowiązuje). Druga z najlepszych powieści Norwega to opowiedziana niespiesznie, leniwie, w niejako poetycznym duchu historia lekko zapóźnionego w rozwoju speca od mokrej roboty. Obie książki napisano z perspektywy głównego bohatera: trzeba przyznać, że Nesbø jako żywo lepiej się sprawdza w narracji pierwszoosobowej aniżeli tej, do której przyzwyczaił nas serią o łebskim glinie.

Co więcej, znacznie lepiej radzi sobie w krótszej formie: Łowcy... liczą sobie 219 stron, Krew... zaledwie 164 (!). W cyklu z Harrym niepotrzebnie zwiększa grubość książek, przez co tracą one na jakości. Z drugiej strony wyczuwam tu celowy zabieg marketingowy, gdyż dwie pierwsze odsłony perypetii Harry'ego nie były długie. Autor jednak zapewne po pierwszych sukcesach zwietrzył możliwość zarobienia sporych pieniędzy i zaczął rozdmuchiwać objętościowo książki o trunkowym detektywie; jest to częste zjawisko na niwie fantastyki, której autorzy płodzą grube tomiszcza w ramach cykli, chcąc zatrzymać przy sobie czytelników. Upust zaś talentowi daje Nesbø w takich projektach ubocznych, jak właśnie Krew na śniegu czy Łowcy głów. Dostrzegam więc dwa oblicza norweskiego pisarza: komercyjne (seria z Harrym) oraz mniej nastawione na zysk, ciekawsze literacko książki spoza cyklu.

Wróćmy jednak do „Policji”. Nie byłbym sobą, gdybym nie wytknął kiksów tłumaczowi i redaktorowi. Oto i one wraz z odniesieniem do strony (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2015). Zaznaczę, że norweskiego ledwie liznąłem, przeto być może niektóre wskazane przeze mnie elementy są błędami lub śmiałymi lingwistycznie cechami oryginału (w co jednak śmiem wątpić), niemniej pozwolę sobie wskazać podejrzane lub spaprane językowo miejsca.

Na stronie 7 skontrastowano strzelanie salwami z oddawaniem pojedynczych strzałów ― „(...) można było z niej [odessy] zarówno oddawać pojedyncze strzały, jak i strzelać salwami” ― podczas gdy chodzi nie o salwy, lecz serie. Salwami określa się strzelanie przez co najmniej kilka osób, tu natomiast idzie o strzelanie przez jedną osobę pojedynczymi strzałami przeciwstawione strzelaniu przez nią seriami.

Na s. 149 czytamy o „antykwarycznym samochodzie bez klimatyzacji”. A nie chodzi aby o bardzo stary samochód, który moglibyśmy określić np. mianem przedpotopowego bądź antycznego?

Tłumacz używa (s. 183) wyrażenia „nudna do uśpienia”. Bodaj czy nie znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby zaproponowanie takich ekwiwalentów  tłumaczeniowych, jak: „nudna jak flaki z olejem”, „potwornie nudna” lub „śmiertelnie nudna”, ewentualnie „nudna jak cholera”.

Strona 234 raczy nas zwrotem „uśmiechnął się w brodę”, w którym węszę norweski idiom. A może by tak „uśmiechnął się pod nosem (lub wąsem)”?

Wreszcie, na s. 401 napotykamy „prefiks do czegoś ważnego”. Ciekawym, czy i autor użył tu niekonwencjonalnej metafory, bo jeśli nie, to należało posłużyć się takimi odpowiednikami, jak: „preludium”, „wstęp” czy „prolog”, chociaż zaznaczę, że całkowicie tego użycia nie potępiam ― można je uznać za nowatorskie językowo, rozszerzające możliwości polszczyzny, o ile oryginał (niekoniecznie w tym samym miejscu ― vide technika kompensacji) taki jest względem norweszczyzny.

Aha, jeszcze kalka w postaci „antyklimaksu” (s. 455; wykropkowania mają charakter antyspoilerowy): „Minęły trzy dni, zanim go znaleźli. Trzy dni desperackich poszukiwań. Bjørn miał wrażenie, że cały kraj poderwał się na nogi. Może właśnie dlatego antyklimaksem wydawała się wiadomość, że znaleziono go w lesie (...) zaledwie kilkaset metrów od miejsca, gdzie zginął (...)”. Tymczasem chodzi tu, podejrzewam, podobnie jak w angielskim anticlimax, o zwykłe „rozczarowanie”, „zawód”, gdyż właśnie to pasuje jak ulał do kontekstu. Zresztą „rozczarowanie”, „zawód” to polskie ekwiwalenty norweskiego słowa antiklimaks, tedy... sami rozumiecie...

Poza wymienionymi niefortunnościami językowymi książka napisana ładną polszczyzną. Iwona Zimnicka, tłumaczka, ma łatwość w formułowaniu gładkich zdań, które czyta się z przyjemnością. Co nie zawsze jest zaletą w przekładzie, zwłaszcza u Wielkich Pisarzy, do takich jednak Nesbø nie należy.

Zimnickiej, przekładaczce wszystkich powieści Norwega na polski, trafiają się też czasem przeoczenia ważnych kulturowych i literackich aluzji, które i redakcja przespała. Dwa przykłady z innych książek tego samego autora:
  • We wspomnianych Łowcach głów (rozdz. 21) czytamy: „Zapity, wiecznie spłukany damski bokser, przekonany, że wschód to wchód i nigdy nie może stać się zachodem”. Otóż Nesbø parafrazuje tu Balladę o Wschodzie i Zachodzie, która wciąż czeka na polski przekład. U Kiplinga figuruje: Oh, East is East, and West is West, and never the twain shall meet, u Nesbø zaś: (...) som mente øst var øst og aldri kunne bli vest, przy czym wersja Brytyjczyka przyjmuje zwykle w norweszczyźnie postać: Øst er øst og vest er vest. Tłumaczka mogła nawiązanie do Kiplinga podkreślić chociażby w postaci lapidarnego przypisu, jakże rozjaśniającego mroki czytelniczej niewiedzy.
  • W Czerwonym gardle (rozdz. 9) czytamy, jak to żołnierze norwescy podczas II wojny światowej śpiewają: Bóg jest naszą mocną twierdzą (ss. 47 i 385). A nie chodzi tu aby o słynny utwór Lutra Warownym grodem jest nam Bóg, tak znany w tradycyjnie protestanckiej (do tego luterańskiej!) Norwegii? Ależ tak, żołnierze bowiem śpiewają Vår Gud han er så fast ei borg, co jest uznanym norweskim odpowiednikiem pieśni niemieckiego reformatora. Utwór doczekał się kilku przekładów na język polski, inne wersje incipitu pieśni to: Warownym grodem jest nasz Bóg i Warowną twierdzą jest nasz Bóg. Więcej na ten temat można się dowiedzieć w artykule Erwina Kruka i książce Andrzeja Tokarczyka pt. Marcin Luter (KAW, Warszawa 1985, s. 92).
Summa summarum, kartki przewraca się szybko, Policja trzyma w napięciu, mimo że przekład i redakcja miejscami kuleją (jest tego jednak naprawdę niewiele), co irytuje czytelnika wyczulonego pod tym kątem.

______________________________

Dopisek (15.6.2019):

Jak na moje wyczucie językowe wymienione przeze mnie elementy (poza antyklimaksem, bo to kalka ewidentna i niezrozumiała, i serią vs. salwami) mogłyby w Policji nie zgrzytać, gdyby książka w całości była odważna językowo, jednolicie nowatorska. Tyle że w obecnym jej polskim kształcie wskazane przeze mnie miejsca kłują w oczy, odbiegając językowo od normy, którą autor (tłumacz) sam ustanawia.

Jeśli te nowatorskie językowe cechy występują w oryginale, to w takim razie winę ponosi Nesbø, nie tłumaczka. Tak czy inaczej odbiór czytelniczy jest w tych nielicznych miejscach zakłócony przez nieumiejętnie wprowadzone chropowatości, które
w mojej opinii nie współgrają z całokształtem stylistycznym powieści.

I jeszcze parę zastrzeżeń do Czerwonego Gardła (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2015). Na stronach 141 i 150 pojawia się „Afryka Południowa”, tymczasem, skoro na s. 141 czytamy o Johannesburgu i Południowoafrykańczykach, idzie najwyraźniej nie o żaden region, lecz o kraj, czyli o Południową Afrykę, alias RPA.

Strona 196 zaskakuje „szefem personelu” (co sugerować może komendanta policji czy jakiegoś dyrektora), kontekst zaś wskazuje raczej na szefa (kierownika) działu kadr, czyli personalnego. Albo gdybyśmy chcieli rzecz ująć nowocześnie: szefa działu HR.

Na stronach 211, 214 i 394 napotykamy „świętych ostatnich dni”. Nie jest to czasem żartobliwe, prześmiewcze miano nawiązujące do mormonów, czyli świętych w dniach ostatnich?

No i to „zabijesz dwie muchy jednym uderzeniem” (s. 216). Czyżby dosłowny przekład norweskiego idiomu oznaczającego „upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu”?


© by Paweł Jarosław Kamiński 2019