sobota, 5 października 2019

Przeklęta historia, czyli nie będę niczego sprawdzać!

Ciężka jest dola tłumacza... Każą mu być encyklopedystą, a najlepiej omnibusem, a on ma dzieci do wykarmienia, przeto brakuje mu czasu, żeby sprawdzać, jak się rzeczy mają. Efekt końcowy? Robota na pół gwizdka.

Czytam sobie w pewnej książce fragment o perskim władcy Kserksesie I Wielkim (biblijnym Achaszweroszu, który pojawia się w
Księdze Estery tym samym, który pobił Leonidasa pod Termopilami) i natrafiam na taki kwiatek:
Znany jest z kilku wyczynów (...) zbudował most nad Hellespontem, który został zniszczony przez sztorm zaraz po wybudowaniu. Kserkses był tak zły z tego powodu, że zesłał trzysta plag na morze i wrzucił do Hellespont parę kajdan, aby w ten sposób wyrazić swój gniew; rozkazał również ściąć wszystkich budowniczych mostu. Wśród osób, które sfinansowały budowę, był człowiek o imieniu Piteusz Lidian (...).
Tłumacza coś najwyraźniej tknęło, skoro słowo zesłał ujął w cudzysłów. Coś mu nie grało, ale czy się tym przejął? Po co tracić czas na zapoznanie się z biografią króla czy wojnami grecko-perskimi? Po kiego grzyba wertować książki i artykuły na ten temat? Przecie wszystko w tekście angielskim jest klarowne i zrozumiałe. Jasne jak słońce w południe. A nawet jeśli nie do końca zrozumiałe, to czytelnik kiep i jełop na pewno nie wie (bo i skąd?) ani nie sprawdzi (skoro mnie się nie chce, to tym bardziej jemu).

Znalezione obrazy dla zapytania "xerxes the great"
خشایارشا (Kserkses Nerwus I alias Furiat Achaszwerosz)

Że niby mądrzę się, bom akurat niedawno napotkał tę historię u Kapuścińskiego w Podróżach z Herodotem (Kraków 2004, s. 190)? Ejże, przekładowca wiedzieć wszystkiego nie jest w stanie, ale ma wszystko sprawdzać lub ze specjalistami konsultować, skoro autor odnosi się do wydarzenia z dziejów świata. Albo jeśli coś wzbudza podejrzenia tłumacza przy przekładzie. Prywatnie może być na bakier z historią, ale w robocie musi się wykazać doraźnym znawstwem (redaktor też niech nie śpi). Inaczej pojawienie się naszych tłumackich śmiesznostek staje się nieuniknione.

Kserkses, którą to informację możemy bez trudu także znaleźć w dostępnych na wyciągnięcie ręki, przepastnych czeluściach internetu, nie zsyłał na Hellespont żadnych plag (ang. scourges), lecz... kazał wrzepić morzu trzysta batów (scourges). Rzeczywistość nie była więc tak zupełnie absurdalna, acz nie da się ukryć, że posunięcie szachinszacha zakrawało na atak szału, ewentualnie dziwactwo pierwszej (nomen omen) wody, i do mądrych nie należało ale przynajmniej wykonalnych!

Wszystkiemu winna nie jest wcale polisemia, tylko goniące tłumacza terminy, lenistwo lub niekompetencja.

Swoją drogą takie porywcze zachowanie Kserksesa rzuca co nieco światła na opisane na kartach Megilat Ester wydarzenia w pałacu tego perskiego dynasty.

Ach, byłbym zapomniał: no i nie idzie o żadnego Piteusza Lidiana, do kroćset tysięcy beczek, tylko o Lidyjczyka Pytiosa! Czyli męża imieniem Pytios, należącego do starożytnego ludu z pewnego skrawka dzisiejszej Turcji.


© by Paweł Jarosław Kamiński 2019.

wtorek, 13 sierpnia 2019

Cthulhu i inne płazy

W sierpniu ubiegłego roku pisałem o translatorskich wpadkach przy tłumaczeniu niepozornego słóweczka w Zewie Cthulhu Howarda Philipsa Lovecrafta. Dziś powrócimy do tego opowiadania wizytówki Cienia z Providence.

Zadaniem ostatnich słów utworu literackiego jest umiejętne rozwiązanie fabuły, płynne domknięcie lub spuentowanie treści. Pisze Marek Bieńczyk (Najlepszy, jaki nam dano, w: Literatura na Świecie, 9-10/2017, s. 358-359):
(...) chodzi przecież o zakończenie, czyli zdanie, nad którym siedzi się miesiącami. Nosi się je w głowie. Od samego początku pisana powieści zapewne. Z własnej powieści nie wychodzi się byle jakimi drzwiami (...). Nawet powieściopisarz kichający na styl, zainteresowany wyłącznie opowieścią, zakończenie dopnie na ostatni guzik.
Podobnie jest w przypadku otwarcia utworu: pierwsze zdanie i akapit ważą wiele, są przez pisarzy z reguły dopieszczane, tak aby już na samym wstępie zaciekawić czytelnika, zwabić go rzuconą przynętą, inaczej gotów odłożyć książkę, rezygnując z lektury. Owszem ― początkowe zdania wprowadzają w świat przedstawiony utworu, stanowiąc nierzadko klucz do odczytania takowego w zamierzony przez autora sposób. Z miejsca zanurzają w utworze i zapewniają podpowiedź co do interpretacji. Niby drogowskaz ukierunkowują czytelnika, zwracając jego radary i czułki w stronę wykładni zgodnej z zamysłem pisarza. Do własnej powieści (to samo dotyczy nowel czy opowiadań) także nie wchodzi się pierwszymi lepszymi drzwiami.

Takie przesyłki aż strach odbierać
(pudło na książki ― ani Lovecrafta, ani w stylu Lovecrafta ―
jednej z internetowych księgarń)


Przyjrzyjmy się wobec tego, jak sobie poradzili polscy tłumacze z pierwszymi dwoma, ściśle powiązanymi zdaniami otwierającymi sławne opowiadanie, w którym po raz pierwszy w uniwersum stworzonym przez mistrza kosmicznej grozy pojawia się tytułowa istota. Zdaniami węzłowymi, bo ukazującymi autorską wizję świadomości rodzaju ludzkiego, nikłą wobec ogromu wiedzy o kulisach straszliwej rzeczywistości, której strzępy z rzadka się tylko przed pewnymi jednostkami odsłaniają.

Dla uchwycenia kontekstu przytoczmy w całości pierwszy akapit. Najpierw wersja przekładowa starsza, Grzybowskiej (H.P. Lovecraft, Opowieści o makabrze i koszmarze, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2007, s. 120):
Wydaje mi się, że największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko. Nauki ― a każda z nich dąży we własnym kierunku ― nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła, przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku.
Tłumaczka nie zrozumiała nic a nic z tego filozofującego fragmentu. W pierwszym zdaniu mamy bełkotliwe skorelowanie całej istoty umysłu (cóż to właściwie miałoby po polsku znaczyć?), w drugim tłumaczka wkłada w usta narratora słowa tyczące przyszłości. Dodatkowo w trzecim zdaniu nowy mroczny wiek to zbyt dosłowne oddanie a new dark age, które oznacza w tym kontekście średniowiecze (u Płazy mamy właśnie mroki nowego średniowiecza; por. średniowiecze jako symbol zacofania i niewiedzy), a konkretnie jego pierwszy okres, zwany niekiedy ciemnowieczem. Z kolei zwichnięcie sensu vistas of reality w tymże zdaniu skutkuje zagubieniem prostego znaczenia i wdepnięciem w grzęzawisko niedorzeczności. No bo czymże by miały być perspektywy rzeczywistości i perspektywy naszej sytuacji?

Polskie perspektywa to m.in. widok z jakiegoś miejsca, zwłaszcza rozległy, lecz w tym znaczeniu łączy się ono tylko z rzeczownikami konkretnymi, nie abstraktami, chyba że zrobimy to tak jak Płaza (patrz niżej), choć i u niego zastosowanie tego słowa można by uznać za dyskusyjne. Otóż gdy dopełnieniem perspektywy jest rzeczownik abstrakcyjny, wchodzimy w zakresy znaczeniowe inne (szansa, że coś nastąpi, np. perspektywa wyjazdu; odległość w czasie, np. z perspektywy czasu; punkt widzenia, stanowisko, zapatrywanie, np. z perspektywy dużego miasta, perspektywa nauczyciela), które jednak mają się nijak do treści Lovecraftowskiego zdania. A oryginał mianowicie stwierdza, że efektem zebrania wiedzy porozrzucanej tu i ówdzie lub prześwitującej przez tkankę naszej iluzorycznie spokojnej codzienności będzie ujrzenie przez takiego nieszczęsnego odkrywcę (wiedza tego rodzaju to bowiem przekleństwo) mrożącej krew w żyłach i jeżącej włos na głowie rzeczywistości i takiegoż naszego w niej miejsca:
(...) some day the piecing together of dissociated knowledge will open up such terrifying vistas of reality, and of our frightful position therein, that we shall either go mad from the revelation or flee from the deadly light into the peace and safety of a new dark age.
Niespecjalnie lepiej wygląda jednak wersja Płazy (H.P. Lovecraft, Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści, wyd. Vesper, Poznań 2012, s. 90), który wyłożył się na pierwszych dwóch zdaniach, broniąc się co najwyżej w trzecim:
Największym dobrodziejstwem naszego świata wydaje mi się to, że człowiek nie potrafi objąć go rozumem. Żyjemy sobie na spokojnej wysepce niewiedzy śród czarnych mórz nieskończoności i nie powinniśmy wypuszczać się z niej za daleko. Nauki ciągną w rozbieżne strony i na razie nie wyrządziły nam wielkiej krzywdy; wszelako przyjdzie dzień, gdy scalimy naszą rozproszoną wiedzę, a wtedy zarówno rzeczywistość, jak i nasze w niej miejsce ukażą się z tak zatrważającej perspektywy, że przyjdzie nam albo oszaleć, albo uciec przed śmiercionośnym światłem tego objawienia w kojące i bezpieczne mroki nowego średniowiecza.
Tłumacz pierwsze zdanie upraszcza i tym samym przekłamuje, pisząc o niemożności ogarnięcia świata rozumem: nie o tym traktuje oryginał. W drugim zaś czytamy o naszej powinności trzymania się z daleka od wiedzy ― napotykamy więc u Płazy zakaz pogłębiania tejże: znowu pudło, nie o powinność ani dobrą radę chodzi. Bo niby wobec czego lub kogo miałaby to być powinność? Spójrzmy, co mówi oryginał:
The most merciful thing in the world, I think, is the inability of the human mind to correlate all its contents. We live on a placid island of ignorance in the midst of black seas of infinity, and it was not meant that we should voyage far.
W pierwszym zdaniu pisze więc Lovecraft o wiedzy, której okruchy są wprawdzie obecne w naszym umyśle, lecz których połączyć nie potrafimy. Okruchy, których powiązania między sobą nie dostrzegamy i właśnie owa ignorancja jest naszym błogosławieństwem. W drugim zdaniu czytamy o ograniczeniu zbytniego poszerzania wiedzy narzuconym nam zapewne nie przez wyższe siły, lecz przez pozbawione celowości mechanizmy kosmosu, ewentualnie przez strach czy instynkt; o barierze, którą wszakże z rzadka sforsować się da, co na ogół dla takiej jednostki dobrze się nie kończy. Że ograniczenia są możliwe do obejścia, świadczy ten sam akapit, gdzie, jak zapowiada autor, rzeczone strzępy oglądu faktycznego stanu rzeczy zostaną kiedyś poskładane do kupy (podkr. ode mnie):
(...) some day the piecing together of dissociated knowledge will open up such terrifying vistas of reality, and of our frightful position therein, that we shall either go mad from the revelation or flee from the deadly light into the peace and safety of a new dark age.
Taką wizję i zarazem wykładnię dwóch zdań otwierających opowiadanie wspiera również paragraf następny (podkr. ode mnie):
That glimpse, like all dread glimpses of truth, flashed out from an accidental piecing together of separated things―in this case an old newspaper item and the notes of a dead professor. I hope that no one else will accomplish this piecing out; certainly, if I live, I shall never knowingly supply a link in so hideous a chain. I think that the profesor, too, intended to keep silent regarding the part he knew, and  that he would have destroyed his notes had not sudden death seized him.
Krótko mówiąc, tłumacze nie zrozumieli oryginału i wyszło im coś kompletnie odeń różnego. Fi donc! A można rzecz było oddać chociażby w ten deseń:
Bodaj największym dobrodziejstwem ludzkości jest niemożność powiązania wszystkich obecnych w umyśle treści. Zamieszkujemy spokojną wysepkę niewiedzy wpośród czarnych oceanów nieskończoności, na których wody nie mieliśmy się daleko wypuszczać. Nauka, której każda z dyscyplin biegnie w inną stronę, nie wyrządziła nam dotąd większej szkody, lecz zebranie rozproszonej wiedzy odsłoni pewnego dnia przed nami tak upiorną rzeczywistość i straszliwe miejsce, jakie w niej zajmujemy, że wskutek tego odkrycia albo postradamy zmysły, albo przed jego życiogubnym światłem skryjemy się za parawanem pokoju i bezpieczeństwa nowych wieków ciemnych.
It was not meant that we should voyage far (nie mieliśmy, nie było zamierzone, nie było nam pisane, nie było nam sądzone) to najwyraźniej w Lovecraftowskim imaginarium metafora ślepych materii, ruchu i siły, acz opisywanie w ten sposób mechanistycznych procesów wydaje się pomysłem ryzykownym. Ewentualnie... trafiliśmy na wypadek pisarza przy pracy.

Sporo dobrego czytałem o przekładach Płazy (dostał nawet za Lovecrafta nagrodę LnŚ), a tu proszę ― fiasko translatorskie przy pierwszym z brzegu tekście, który zwrócił moją uwagę, bo akuratnie znam nie najgorzej jego treść. Lovecraft nie miał do tej pory szczęścia nad Wisłą i nie jestem wcale pewien, czy aby Płaza oddał mu sprawiedliwość, czy też jedynie ubrał jego teksty w adekwatny po polsku styl, ale już treściowo poszedł na manowce, nie wgryzając się należycie w poszczególne sensy, co zaowocowało błędnymi odczytaniami poniektórych ustępów. Choć po cichu mam nadzieję, że dużo w jego przekładach takich mylnych tropów interpretacyjnych człowiek nie uświadczy.

Lublin ostrzega przed cthulhuidami

Które z dwójki tłumaczy bardziej położyło pierwszy akapit sztandarowego utworu Lovecrafta? Obojgu umknął zawarty w oryginale sens. Oboje zaproponowali chybione interpretacje. Grzybowska na dobitkę zaplątała się we własne słowa, racząc czytelnika niezbornymi zbitkami słów, których znaczenia w takich konstelacjach niepodobna dociec bez posiłkowania się tekstem angielskim. Przy czym fanatykom Lovecrafta to nie przeszkadza. Że przeżywamy renesans jego niedocenianej przez lata twórczości ― to jedno, ale bezkrytyczne uwielbienie ― tego nie pojmuję.

Twórczość Lovecrafta bowiem i on sam rodzą, jak na ironię, licznych nie tyle miłośników czy wielbicieli, nie fascynatów, entuzjastów, co raczej właśnie fanatyków. Chyba że... nie, to niemożliwe... czyżby tak naprawdę czcicieli Wielkich Przedwiecznych, bezgranicznie oddanych im wiernych, co rękami i nogami zawsze i wszędzie bronią swego ― czy też ich ― natchnionego kryptoproroka z Providence i jego nietykalnych przekładaczy? Może o to chodzi!

Tak czy owak, jeśli znacie inne wpadki tłumaczy Lovecrafta, opiszcie je w komentarzach. Pokopcie, poszperajcie, pobobrujcie, a z pewnością coś się znajdzie. Jeżeli inaczej niż ja interpretujecie oryginał, zapraszam do przedstawienia trafniejszej bądź jedynie słusznej wykładni ― odmienne opinie mile widziane gwoli pogłębieniu wiedzy na temat sensów zamierzonych przez autora i rzuceniu większego świata na obecne w jego utworach idee. Boć o to przecie w czytaniu i tłumaczeniu idzie, nest-ce pas?

© by Paweł Jarosław Kamiński 2019

środa, 10 lipca 2019

Komiksy, komiksy ― magiczne obrazki

Jako dziecko czytywałem komiksy. Nie za wiele, bo wolałem książki tradycyjne, nie obrazkowe. Zresztą nie było takiego zatrzęsienia komiksów jak dziś, ale narzekać nie mogłem. Takie tytuły, jak „Kajko i Kokosz”, „Tytus, Romek i A’Tomek”, „Asteriks i Obeliks”, jak również bodaj czy nie pierwsze na polskim rynku „Spidermany” czy „Batmany” dawały wgląd w niezwykłe medium łączące dynamiczny rysunek z tekstem.

Nie one jednak wryły mi się w pamięć najmocniej.

Książeczką obrazkową, która wywróciła mój dziecięcy świat do góry nogami, była seria o Thorgalu, stworzona przez duet Grzegorz Rosiński―Jean Van Hamme. Zamorskie tudzież zaświatowe awantury pochodzącego z gwiazd i wychowanego pośród Wikingów męża stanowiły nie lada przeżycie dla chłopaka w podstawówce. Thorgal Aegirsson miał wiele cech, które przemawiały i nadal przemawiają nie tylko do dziecięcego czytelnika. Siła, niezwykłe umiejętności szermiercze i łucznicze imponowały, niemniej jednak respekt najbardziej budziły chyba, i to w znacznej mierze raczej podświadomie, takie przymioty, jak: odwaga i męstwo, hart ducha, dojrzałość, przedkładanie ciszy i spokoju nad awanturniczy tryb życia, umiłowanie rodziny, gotowość do najwyższych poświęceń w imię wyznawanych wartości. Szlachetnych wartości. Nie żeby Dziecko z gwiazd było kryształowo czyste. Thorgal miał też swoje słabości i potknięcia: potrafił zapalić się gniewem i zrobić coś pochopnie, okazać chwilami niepotrzebnie agresję, a także zachować się naiwnie bądź nieroztropnie, by nie rzec: idiotycznie. Sprytu i przemyślności mu niekiedy brakowało. A wszystko to wyrażone przednią kreską naszego rodaka, od stanu wojennego mieszkającego za granicą, obecnie w Szwajcarii.

Robin Hood i WIlhelm Tell to przy mnie cieniasy

Dzięki temu, że obraz bohatera spółki Rosiński & Van Hamme nie był zanadto przecukrzony, tym silniej przemawiał do wyobraźni młodziutkiego czytelnika. Do tego dochodziły fascynujące mity skandynawskie, panteon istnień i bóstw z nordyckich podań, a także perypetie w niesamowitych krainach, również tych przypominających starożytne cywilizacje Mezoameryki, czy wreszcie wątek gwiezdnych przybyszów. Nasz bohater parł ku sielankowemu życiu na łonie rodziny, ale okrutni i chciwi ludzie bądź złośliwi albo kapryśni bogowie nie dawali mu spokoju, nieodmiennie wciągając w zapierający dech w piersiach wir arcyniebezpiecznych przypadków.

Ostatnio postanowiłem zajrzeć do przygód komiksowej postaci stworzonej przez Mike'a Mignolę. Postaci wcześniej mi nieznanej. Do kroku tego skłoniła mnie świetna recenzja wykładowcy nauczycielskiego kolegium języków obcych, anglisty Jana Sofińskiego, który wydobył na światło dzienne co większe usterki translatorskie opowiadania „Szkatułka pełna zła”.

Do wspomnianej recenzji dorzucę tylko, że pojawiające się w tym opowiadaniu zaklęcie: By the names Adonai, El, Elohim, Ehyeh Asher Ehyeh, and Zobaoth („Przez imię Adonaj, El, Elohim, Ehje Aszer Ehje i Cewaot” ― tłum. własne) pochodzi z XVII-wiecznej księgi czarostwa pt. Lemegeton, zwanej też Mniejszym kluczem Salomona, a konkretnie z jej części o tytule „Goecja” (ang. Goetia), którą notabene w 1904 r. wydał osobno niechlubnej pamięci wspinacz i okultysta Aleister „Bestia 666” Crowley, znany też jako Mistrz Therion (grecki przydomek pochodzi z Apokalipsy, zwłaszcza z Ap 13,18, gdzie thēríon ― zwykle zwierzę; dzikie zwierzę, bestia; jadowite zwierzę ― oznacza w kontekście tegoż rozdziału i całej Janowej księgi, jeśli pójść tropem Księgi Daniela, brutalną moc wrogą Bogu i jego ludowi); warto nadmienić, że popełniono dwa bełkotliwo-ignoranckie tłumaczenia tego grymuaru na język polski. Samo zaś imię Zobaoth można po polsku oddać na kilka sposobów, m.in. jako Cewaot, Sebaot, Sewaot lub Sabaot. Z tą ostatnią wersją, na ogół występującą w literaturze chrześcijańskiej (transkrypcja w postaci Cewaot, najbliższa wymowie, przynależy tradycyjnie do piśmiennictwa żydowskiego) mamy do czynienia chociażby w jednej z polskich wersji pieśni Lutra ― pisałem o niej ciut więcej w czerwcowym wpisie ― pt. Ein feste Burg ist unser Gott (Warownym grodem jest nasz Bóg):

My złego nie zdołamy zmóc,
Wnet zginąć by nam trzeba,
Lecz walczy za nas chrobry Wódz,
Sam Bóg Go zesłał z nieba.
Kto On? Pytasz się?
Jezus On się zwie,
Pan Bóg Sabaot:
On złego strzaska grot;
Innego nie masz Boga.


Komiksy z serii „Hellboy” są niecodzienne w porównaniu ze wspomnianymi wyżej, bo oprócz potężnej dawki humoru mamy tu sporo cynizmu, ironii i sarkazmu oraz niemało potocznych, dosadnych, a momentami wręcz wulgarnych wypowiedzi głównego bohatera. Komiksy Mignoli są tym samym przeznaczone dla starszego czytelnika.

Tytułowym bohaterem jest nietuzinkowa postać z piekła rodem. Dosłownie. Hellboy bowiem to, nomen omen, istota z zaświatów, zwerbowana przez ludzi do walki z siłami ciemności. Taki trochę... wiedźmin. Mamy więc u Mignoli przedstawioną całą masę zmagań z potworami, demonami, czarownicami, magami i okultystami, wątki nawiązują do licznych podań i legend. Hellboyowi wszakże nijakie duchy, monstra ni diabły niestraszne, czarowników też się nie lęka: bez pardonu daje całej tej czeredzie wycisk, skutecznie zniechęcając do dalszych działań lub na amen eliminując przeciwnika. Choć posługuje się przy tym szczególnie efektywną w boju prawicą o niezwykłych właściwościach, ma też niejednokrotnie sporo szczęścia, jak przystało na średnio rozgarniętego, acz przy tym całkiem sympatycznego protagonistę.

Seria utrzymana jest w konwencji grozy, ale z przymrużeniem oka. A sam Hellboy to (anty)bohater tryskający wisielczym humorem, co i raz cynicznie komentujący czyjeś słowa, z ironią i dezynwolturą traktujący grożące mu śmiertelne niebezpieczeństwo, niekiedy, jak wspomniałem, rzucający mięsem. W filmie, a powstały już trzy żałosne ekranowe odsłony jego perypetii (w dwóch pierwszych rolę główną odtwarza Ron Pearlman), takie odzywki nie zdają egzaminu: sprawiają wrażenie szablonowych, prostackich, naiwnych i stworzonych pod gusta młodszej młodzieży. Wyświechtanych do bólu. W medium komiksu natomiast cyniczne teksty i czarny humor sprawdzają się znakomicie. Lektura obrazkowych opowiadań o Hellboyu to beczka śmiechu. Zwłaszcza w oryginale, polskie przekłady bowiem pozostawiają co nieco do życzenia.

Znalezione obrazy dla zapytania hellboy
Chłopiec z piekła rodem przy brudnej robocie

Dziś odniosę się do błędów i niedociągnięć translatorskich, które pojawiają w polskiej wersji opowiadanka The Nature of the Beast, czyli „Natura Bestii” (Hellboy: Spętana Trumna. Prawa ręka zniszczenia, Egmont Polska, Warszawa 2018).

Nie wiedzieć czemu, chyba na modłę angielską, słowo „bestia” w tytule skreślono dużą literą. Z moich obserwacji wynika, że coraz częstsza to przypadłość tytułów. Wydawca naciskał, czy może tłumacz okazał nadgorliwość?

Pierwsze słowa skierowane do Hellboya przez członków Klubu Ozyrysa nie znaczą, jak chce przekładowca, „Bez obaw, bracie”. W Come in peace, brother chodzi o coś przeciwnego: o to, aby przybywający pogromca potworów i zarazem, jak by nie patrzeć ― groźny demon nie żywił wobec nich złych zamiarów (ostatnia plansza świadczy, że nie są pewni jego lojalności wobec rodzaju ludzkiego), a nie o to, żeby sam się nie bał. To takie „Spokojnie, bracie”.

Klubowicze raz Hellboya tykają („Nie mówił ci, żebyś nam zaufał?”, „Żebyś zrobił to, o co prosimy?”), to znów zwracają się do niego per „pan” („I tylko tyle powinien pan o nas wiedzieć”, „Mamy dla pana zadanie”). Czy to zasadna niekonsekwencja? Bynajmniej. W oryginale na pierwszej planszy widnieje wskazówka w postaci sir, co świadczy, że w dialogach nie ma tykania Hellboya (ozyrysowcy wyglądają na przedstawicieli wyższych sfer), toteż należałoby wszędzie zastosować formę „pan”, kontrastując ją z tykaniem ze strony Hellboya, tak aby podkreślić jego nonszalancję.

Bardziej adekwatną odpowiedzią Hellboya na wspomniane dwa pytania byłoby: „No tak...”, „Taa...” albo „Niby tak...”. Samo „Taak...” nie daje egzaminu, Hellboy bowiem wypowiada to słowo z wyczuwalnym cynizmem (wersja „Taa...”) albo też niejakim zakłopotaniem, w powietrzu aż wisi jakieś niewypowiedziane ale lub podskórny cyniczno-gorzki chichot.

Smok, o którym traktuje opowiadanie, nazwany jest kilkukrotnie słowem worm, niefortunnie i konsekwentnie oddawanym jako „czerw”. Owszem, worm to „czerw”, ale nie tylko, bo także (por. wyrm) 1) „smok” (zwłaszcza bezskrzydły), „wiwern(a)”, ewentualnie „gad”, „gadzina” albo, o ile kontekst na to pozwala, słowiańsko pachnący „żmij” czy 2) „wąż morski”. Tu chodzi wyraźnie o znaczenie nr 1. Notabene wartym zapamiętania synonimem „smoka” jest „jaszczur”, który wykorzystano np. w filmowym Hobbicie, kiedy to Thranduil w rozmowie z pojmanym Thorinem napomyka o swoich ongisiejszych bojach z tymi stworzeniami.

Wypowiedzi staruszki do Hellboya, zabarwione archaicznie (get thee), przełożono dość dziwacznie: „Niech się modli...”, „Niech się uda...”. Jak na mój gust chybione rozwiązanie, trącące wielkopańską protekcjonalnością lub Podlasiem.

W scenie tuż przed pojedynkiem ze smokiem Hellboy rzuca: Well, you're real. So let's see how―, co przełożono jako: „Czyli więc jesteś prawdziwy! Zobaczmy, jak bardzo”. Pomijając niepotrzebny przecinek przed „jak”, warto zwrócić uwagę na niepoprawność interpretacji. W wyrażeniu So let's see how― nie chodzi o przekonanie się, jak bardzo jest realny przeciwnik: mamy tu najzwyczajniej w świecie urwane zdanie, które można by przetłumaczyć „No to zobaczmy, jak...” albo „To zobaczmy, jak...”. Rzecz oczywista, w każdej z proponowanych wersji czasownik „zobaczmy” da się bez problemów podmienić na nieco dłuższy, a tym samym raczej mniej poręczny w komiksowym medium „przekonajmy się”. Albo na krótszy „sprawdźmy”.

Ogólnie biorąc, w przełożonym opowiadaniu wypowiedziom brakuje potoczystości i potoczności albo jednego i drugiego. Zbyt dużo jest sztuczności, a za mało naturalności i humoru. Gdy tytułowy bohater komiksowej serii kwituje stresogenne lub ryzykowne sytuacje lekceważącymi i niefrasobliwymi wypowiedziami, w polskiej wersji dezynwoltura i luzactwo są nie dość widoczne. Trzy przykłady, aczkolwiek nie do końca ilustrują one to, o co mi chodzi ― aby to bowiem uchwycić, trzeba przeczytać poszczególne historie w całości:
  • Kiedy Hellboy otrzymuje włócznię hrabiego (tłumacz upiera się przy „earlu”) Warwick, mówi redundantnie: „Dobra, w porządku”, tymczasem nonszalancko-luzacka odpowiedź Yeah, all right mogłaby zostać oddana znacznie lepiej jako „Spoko”, „No dobra”, „Dobra”, czy nawet „Spoko majonez”.
  • Na wiadomość, że jego zadaniem będzie zabicie smoka, Hellboy reaguje: Excuse me?, co można by przełożyć jako „Że co?”, „Że jak?” lub jeszcze lepiej „Że co, proszę?” albo „Co takiego?” zamiast nie do końca tu pasującego „Słucham?”, któremu odrobinę brak lekkości i dowcipu.
  • Zaskoczony przez gada bohater ciska ucięte przekleństwo: Oh, son of a... Owszem, zwykłe „Ożeż ty...” jest bardzo potoczyste i potoczne, mimo to nie oddaje ostrego języka. Lepiej byłoby sięgnąć po mocniejszy repertuar, np. urwane „Ty sukin...” albo „Ty pieprzo...”.
Wydawałoby się, że tu już się czepiam, że przecież tłumacz przełożył angielskie wyrażenia prawidłowo, więc po co to całe krytykanckie mamlanie. Otóż to tylko pozory solidnej roboty translatorskiej. Nie uchwycił w nich bowiem charakteru całości komiksu. Nie zrozumiał rządzącej nim konwencji.

To de facto wcale nie niuanse, gdyż takie właśnie drobiazgi budują odbiór protagonisty przez czytelnika. Tu w nich odsłania się jego osobowość i stosunek do życia. Odzywki Hellboya podane są w języku bardzo współczesnym, pomimo że akcja toczy się kilkadziesiąt lat temu. Cały komiks ma postmodernistyczny charakter, a zatem stosowanie wyrażeń używanych przez dzisiejszych młodych ludzi jest zabiegiem wcale pożądanym.

Taki brak prawidłowego odczytania tekstu, jego atmosfery i ducha, jest niewiernością translatorską znacznie poważniejszą aniżeli okazjonalne lapsusy. Arcydzieła przekładu miewają swoje różnego kalibru mankamenty, błędy i niedoskonałości, jak niezrozumienie danego słowa czy wyrażenia bądź stylistyczne wywrotki tu i ówdzie, jednak tym, co stanowi o ich świetności, jest zrozumienie i odwzorowanie sensu całości i ducha przenikającego utwór oryginalny.

W przekładzie omawianego komiksu jest niestety inaczej: Hellboy winien pachnieć zabawą, a czytelnik mieć z lektury zamierzony przez Mignolę przedni ubaw, lecz w polskiej wersji na wielu miejscach nie da się tego odczuć.

Bilans przekładu? Czy nie ma w tłumaczeniu komiksu fragmentów trafnie i zgrabnie oddanych? Ależ są. Oddajmy wszak głos Ryszardowi Engelkingowi, który omawiając polskie przekłady utworów osławionego XVIII-wiecznego koryfeusza rui i porubstwa, piewcy bezwstydu, orędownika dewiacji, pierwszego libertyna Francji, napisał: „Może to i niesprawiedliwe, ale o tym, czy przekład jest udany, decyduje niestety liczba i kaliber pomyłek” (R. Engelking, „O polskim Sadzie”, Literatura na Świecie, 8-9/1995, s. 342).

*******

I jeszcze dwa słowa na temat dwuplanszowego ledwie opowiadanka „Placuszki” (Pancakes), otwierającego tenże tom Hellboya. O kursywie wspominałem już przy okazji recenzji przekładu biografii Lovecrafta. Również tłumacz Hellboya ma kłopot z jej zrozumieniem, przez co komiks na tym traci. W ostatnim kadrze wielki książę piekieł Astarot mówi: „Truly this is our blackest our”, co oddano po polsku: „Zaprawdę zatem nadeszła nasza najczarniejsza godzina!”. A mnie zaprawdę trudno wyobrazić sobie kogoś naturalnie, bez sztuczności wymawiającego to zdanie z naciskiem położonym na wyrazie „nadeszła”. O tym, jaką funkcję pełni kursywa w określonym miejscu, stanowi kontekst. Można przecież tak: „Zaiste wybiła (lub: nastała) dla nas ostatnia godzina”. Albo: „Zaiste nastały dla nas ciężkie czasy”. Czy też: „Zaiste czekają nas ciężkie czasy”. (W „zaprawdę” nie ma rzecz jasna nic złego, zaproponowałem „zaiste” wyłącznie gwoli krótszości, jako że zwięzłość to warunek sine qua non przekładu opowieści komiksowych).


© by Paweł Jarosław Kamiński 2019

środa, 12 czerwca 2019

Krew po norwesku

Jednym z nowszych towarów eksportowych Norwegii ― ojczyzny trolli, kolebki black metalu, ziemi pływających na łupieżcze wyprawy chyżymi drakkarami wikingów, wśród których do legendy przeszli berserkerzy (w bitwie pod Stamford Bridge nieopodal Yorku, A.D. 1066, jeden rzucił wyzwanie kilkunastotysięcznej armii: wstrzymując na moście wroga, odurzony narkotykami, z pianą na ustach uśmiercił w szale bitewnym ponad czterdziestu anglosaskich wojów) ― jest Jo Nesbø, ceniony autor sensacyjnych kryminałów, w tym powieści Policja.

Film dogonił rzeczywistość. Jak bywa w policji, pokazali ...
Blacharnia nie ma letko

Co myślę o książce? Rzecz sprawnie i ciekawie napisana. Autor niejednokrotnie gubi pogoń naszych domysłów, tropy schodzą się, by wywieść nas w pole. Niekiedy mamy do czynienia wręcz ze znęcaniem się nad czytelnikiem czarnymi wizjami przyszłości tego czy innego bohatera, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić: na szczęście nasze złe przeczucia nie zawsze oblekają się w ― nomen omen ― ciało.

Sporo tu brutalności, choć nie spod znaku gore czy splatterpunku: Nesbø szczęśliwie raczej trzyma umiar, jakkolwiek bywa naprawdę mocno, bo morderca, a właściwie autor, poczyna sobie śmiało. Czasem z dystansem i nutką ironii odnosi się do mentalności ziomków, wychowanych w duchu poczucia solidarności społecznej (czytaj: mocno zaawansowanej i daleko posuniętej socjaldemokracji), przy czym widać, że sam jest nią tak na wskroś przesiąknięty, że nie dostrzega pewnych rzeczy, które czytelnik znad Wisły wykpi albo skwituje pełnym politowania uśmiechem.

Śmieszy i drażni stosunek co niektórych policjantów do Harry'ego, stawiających go wysoko na piedestale, rozpływających się z zachwytu nad jego dokonaniami i zwykłymi, codziennymi zachowaniami; Harry urasta w ich oczach do rangi herosa, półboga ― jakież to naiwniutkie i głupiutkie!


Krew na śnieguCzytelnicy na ogół z dokonań Nesbø najbardziej sobie cenią serię z alkoholikiem Harrym Hole. Ja z kolei daleko wyżej stawiam dwie inne książki tegoż autora, spoza cyklu o przemyślnym policjancie, gdzie zabiegi pisarskie, oplecione niezrywalnym (?) łańcuchem powtarzalnych chwytów, bywają nieraz denerwujące. Norweski autor wspiął się na wyżyny swoich umiejętności pisarskich w Łowcach głów oraz Krwi na śniegu. Pierwsza książka to wartko biegnąca sensacyjna opowieść, której dynamiczna akcja nie daje nam wytchnienia. Mamy tu myśliwego i zwierzynę, rabusia i rezuna. Aby nabrać ochoty na lekturę, wystarczy zapoznać się z kilkoma pierwszymi stronicami, fenomenalnie przedstawiającymi... rekrutację od kulis (w końcu tytuł zobowiązuje). Druga z najlepszych powieści Norwega to opowiedziana niespiesznie, leniwie, w niejako poetycznym duchu historia lekko zapóźnionego w rozwoju speca od mokrej roboty. Obie książki napisano z perspektywy głównego bohatera: trzeba przyznać, że Nesbø jako żywo lepiej się sprawdza w narracji pierwszoosobowej aniżeli tej, do której przyzwyczaił nas serią o łebskim glinie.

Co więcej, znacznie lepiej radzi sobie w krótszej formie: Łowcy... liczą sobie 219 stron, Krew... zaledwie 164 (!). W cyklu z Harrym niepotrzebnie zwiększa grubość książek, przez co tracą one na jakości. Z drugiej strony wyczuwam tu celowy zabieg marketingowy, gdyż dwie pierwsze odsłony perypetii Harry'ego nie były długie. Autor jednak zapewne po pierwszych sukcesach zwietrzył możliwość zarobienia sporych pieniędzy i zaczął rozdmuchiwać objętościowo książki o trunkowym detektywie; jest to częste zjawisko na niwie fantastyki, której autorzy płodzą grube tomiszcza w ramach cykli, chcąc zatrzymać przy sobie czytelników. Upust zaś talentowi daje Nesbø w takich projektach ubocznych, jak właśnie Krew na śniegu czy Łowcy głów. Dostrzegam więc dwa oblicza norweskiego pisarza: komercyjne (seria z Harrym) oraz mniej nastawione na zysk, ciekawsze literacko książki spoza cyklu.

Wróćmy jednak do „Policji”. Nie byłbym sobą, gdybym nie wytknął kiksów tłumaczowi i redaktorowi. Oto i one wraz z odniesieniem do strony (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2015). Zaznaczę, że norweskiego ledwie liznąłem, przeto być może niektóre wskazane przeze mnie elementy są błędami lub śmiałymi lingwistycznie cechami oryginału (w co jednak śmiem wątpić), niemniej pozwolę sobie wskazać podejrzane lub spaprane językowo miejsca.

Na stronie 7 skontrastowano strzelanie salwami z oddawaniem pojedynczych strzałów ― „(...) można było z niej [odessy] zarówno oddawać pojedyncze strzały, jak i strzelać salwami” ― podczas gdy chodzi nie o salwy, lecz serie. Salwami określa się strzelanie przez co najmniej kilka osób, tu natomiast idzie o strzelanie przez jedną osobę pojedynczymi strzałami przeciwstawione strzelaniu przez nią seriami.

Na s. 149 czytamy o „antykwarycznym samochodzie bez klimatyzacji”. A nie chodzi aby o bardzo stary samochód, który moglibyśmy określić np. mianem przedpotopowego bądź antycznego?

Tłumacz używa (s. 183) wyrażenia „nudna do uśpienia”. Bodaj czy nie znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby zaproponowanie takich ekwiwalentów  tłumaczeniowych, jak: „nudna jak flaki z olejem”, „potwornie nudna” lub „śmiertelnie nudna”, ewentualnie „nudna jak cholera”.

Strona 234 raczy nas zwrotem „uśmiechnął się w brodę”, w którym węszę norweski idiom. A może by tak „uśmiechnął się pod nosem (lub wąsem)”?

Wreszcie, na s. 401 napotykamy „prefiks do czegoś ważnego”. Ciekawym, czy i autor użył tu niekonwencjonalnej metafory, bo jeśli nie, to należało posłużyć się takimi odpowiednikami, jak: „preludium”, „wstęp” czy „prolog”, chociaż zaznaczę, że całkowicie tego użycia nie potępiam ― można je uznać za nowatorskie językowo, rozszerzające możliwości polszczyzny, o ile oryginał (niekoniecznie w tym samym miejscu ― vide technika kompensacji) taki jest względem norweszczyzny.

Aha, jeszcze kalka w postaci „antyklimaksu” (s. 455; wykropkowania mają charakter antyspoilerowy): „Minęły trzy dni, zanim go znaleźli. Trzy dni desperackich poszukiwań. Bjørn miał wrażenie, że cały kraj poderwał się na nogi. Może właśnie dlatego antyklimaksem wydawała się wiadomość, że znaleziono go w lesie (...) zaledwie kilkaset metrów od miejsca, gdzie zginął (...)”. Tymczasem chodzi tu, podejrzewam, podobnie jak w angielskim anticlimax, o zwykłe „rozczarowanie”, „zawód”, gdyż właśnie to pasuje jak ulał do kontekstu. Zresztą „rozczarowanie”, „zawód” to polskie ekwiwalenty norweskiego słowa antiklimaks, tedy... sami rozumiecie...

Poza wymienionymi niefortunnościami językowymi książka napisana ładną polszczyzną. Iwona Zimnicka, tłumaczka, ma łatwość w formułowaniu gładkich zdań, które czyta się z przyjemnością. Co nie zawsze jest zaletą w przekładzie, zwłaszcza u Wielkich Pisarzy, do takich jednak Nesbø nie należy.

Zimnickiej, przekładaczce wszystkich powieści Norwega na polski, trafiają się też czasem przeoczenia ważnych kulturowych i literackich aluzji, które i redakcja przespała. Dwa przykłady z innych książek tego samego autora:
  • We wspomnianych Łowcach głów (rozdz. 21) czytamy: „Zapity, wiecznie spłukany damski bokser, przekonany, że wschód to wchód i nigdy nie może stać się zachodem”. Otóż Nesbø parafrazuje tu Balladę o Wschodzie i Zachodzie, która wciąż czeka na polski przekład. U Kiplinga figuruje: Oh, East is East, and West is West, and never the twain shall meet, u Nesbø zaś: (...) som mente øst var øst og aldri kunne bli vest, przy czym wersja Brytyjczyka przyjmuje zwykle w norweszczyźnie postać: Øst er øst og vest er vest. Tłumaczka mogła nawiązanie do Kiplinga podkreślić chociażby w postaci lapidarnego przypisu, jakże rozjaśniającego mroki czytelniczej niewiedzy.
  • W Czerwonym gardle (rozdz. 9) czytamy, jak to żołnierze norwescy podczas II wojny światowej śpiewają: Bóg jest naszą mocną twierdzą (ss. 47 i 385). A nie chodzi tu aby o słynny utwór Lutra Warownym grodem jest nam Bóg, tak znany w tradycyjnie protestanckiej (do tego luterańskiej!) Norwegii? Ależ tak, żołnierze bowiem śpiewają Vår Gud han er så fast ei borg, co jest uznanym norweskim odpowiednikiem pieśni niemieckiego reformatora. Utwór doczekał się kilku przekładów na język polski, inne wersje incipitu pieśni to: Warownym grodem jest nasz Bóg i Warowną twierdzą jest nasz Bóg. Więcej na ten temat można się dowiedzieć w artykule Erwina Kruka i książce Andrzeja Tokarczyka pt. Marcin Luter (KAW, Warszawa 1985, s. 92).
Summa summarum, kartki przewraca się szybko, Policja trzyma w napięciu, mimo że przekład i redakcja miejscami kuleją (jest tego jednak naprawdę niewiele), co irytuje czytelnika wyczulonego pod tym kątem.

______________________________

Dopisek (15.6.2019):

Jak na moje wyczucie językowe wymienione przeze mnie elementy (poza antyklimaksem, bo to kalka ewidentna i niezrozumiała, i serią vs. salwami) mogłyby w Policji nie zgrzytać, gdyby książka w całości była odważna językowo, jednolicie nowatorska. Tyle że w obecnym jej polskim kształcie wskazane przeze mnie miejsca kłują w oczy, odbiegając językowo od normy, którą autor (tłumacz) sam ustanawia.

Jeśli te nowatorskie językowe cechy występują w oryginale, to w takim razie winę ponosi Nesbø, nie tłumaczka. Tak czy inaczej odbiór czytelniczy jest w tych nielicznych miejscach zakłócony przez nieumiejętnie wprowadzone chropowatości, które
w mojej opinii nie współgrają z całokształtem stylistycznym powieści.

I jeszcze parę zastrzeżeń do Czerwonego Gardła (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2015). Na stronach 141 i 150 pojawia się „Afryka Południowa”, tymczasem, skoro na s. 141 czytamy o Johannesburgu i Południowoafrykańczykach, idzie najwyraźniej nie o żaden region, lecz o kraj, czyli o Południową Afrykę, alias RPA.

Strona 196 zaskakuje „szefem personelu” (co sugerować może komendanta policji czy jakiegoś dyrektora), kontekst zaś wskazuje raczej na szefa (kierownika) działu kadr, czyli personalnego. Albo gdybyśmy chcieli rzecz ująć nowocześnie: szefa działu HR.

Na stronach 211, 214 i 394 napotykamy „świętych ostatnich dni”. Nie jest to czasem żartobliwe, prześmiewcze miano nawiązujące do mormonów, czyli świętych w dniach ostatnich?

No i to „zabijesz dwie muchy jednym uderzeniem” (s. 216). Czyżby dosłowny przekład norweskiego idiomu oznaczającego „upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu”?


© by Paweł Jarosław Kamiński 2019

wtorek, 14 maja 2019

OWEN SHEERS ― Not Yet My Mother

Tym razem eskapada w krainę walijskiej poezji.
Owen Sheers Not Yet My Mother


Kilka lat temu na pewnym forum tłumackim trafiłem na przegadane, niezgrabne, miejscami semantycznie przełgane tłumaczenie wiersza pt. Not Yet My Mother Owena Sheersa (rocznik ’74) ― walijskiego poety, pisarza, autora sztuk teatralnych, prezentera telewizyjnego. Do tego gracza rugby na pozycji młynarza.

Stwierdziwszy, że warto sprokurować własną wersję utworu, wgramoliłem się na grzbiet Pegaza. Czy jednak faktycznie poszybowałem ku Parnasowi, czy raczej zagalopowałem się na grzęzawiska grafomanii? Żaden ze mnie poeta, ale warsztat translatorski warto doskonalić na różnych poletkach, stąd i okazjonalne wypady w rejony liryki.

Tłumaczenie ulęgło się w mojej głowie w ciągu 45 minut. Nie mnie oceniać, czy miałbym to uznać za powód do dumy, czy też politowania wobec żenującego braku samokrytycyzmu. Fakt faktem, że spoglądając na swoją wersją chłodnym okiem z dystansu, po pięciu latach zmieniłem w niej dwie linijki i gdzieniegdzie zmodyfikowałem interpunkcję. Potrzeby wprowadzania innych, mniejszych lub większych, przekształceń nie widzę. Co nie znaczy, że wiersza nie da się przełożyć o niebo lepiej!

Rezultat zmagań przekładowego zagończyka poniżej.


OWEN SHEERS


Not Yet My Mother

Yesterday I found a photo
of you at seventeen,
holding a horse and smiling,
not yet my mother.

The tight riding hat hid your hair,
and your legs were still the long shins of a boy's.
You held the horse by the halter,
your hand a fist under its huge jaw.

The blown trees were still in the background
and the sky was grained by the old film stock,
but what caught me was your face,
which was mine.

And I thought, just for a second, that you were me.
But then I saw the woman's jacket,
nipped at the waist, the balooned jodhpurs,
and of course the date, scratched in the corner.

All of which told me again,
that this was you at seventeen, holding a horse
and smiling, not yet my mother,
although I was clearly already your child. 





Jeszcze nie moja matka

Wczoraj znalazłem zdjęcie:
siedemnastoletnia Ty
trzymająca konia, uśmiechnięta,
jeszcze nie moja matka.

Włosy skrywa ciasna dżokejka,
łydki wciąż długie jak u chłopaka.
Trzymasz konia za uzdę,
Twoja piąstka pod jego wielkim łbem.

W tle rozwiane drzewa w bezruchu,
ziarniste niebo na starej kliszy,
ale uderzyła mnie Twoja twarz,
taka moja.

Pomyślałem sobie, tylko przez chwilę, że to ja.
A potem widzę ten żakiet
zwężany w talii, damskie bufiaste bryczesy,
no i rzecz jasna nabazgraną w rogu datę.

Więc znowu dociera do mnie,
że to siedemnastoletnia Ty trzymająca konia,
uśmiechnięta, jeszcze nie moja matka,
choć ja już, widać, Twoim dzieckiem byłem.



© by Paweł Jarosław Kamiński 2019


poniedziałek, 28 stycznia 2019

Jak tu nie psioczyć na jej przekłady?

Ranga Biblii jako Słowa Bożego wymaga najlepszej jakości przekładu, a co za tym idzie najlepszych fachowców — tymczasem biorą się do niej amatorzy fachu translatorskiego, aczkolwiek skądinąd dobrzy, a nawet wybitni bibliści. Złe czy koślawe przekłady znacząco utrudniają zrozumienie tylu jasnych i nieskomplikowanych komunikatów biblijnych. W przypadku tłumaczenia Biblii wciąż jak na lekarstwo profesjonalnego podejścia: jest ona przekładana przez biblistów zamiast przez wytrawnych tłumaczy z biblistami się konsultujących.

Choć przekładu idealnego Pisma Świętego nie ma, należy do niego dążyć. Tymczasem w polskich Bibliach roi się od błędów tłumaczeniowych. Księgę nad księgami przekłada się w Polsce gorzej niż pierwszy z brzegu tytuł beletrystyczny stojący na półce księgarskiej. Gdyby istniały wysokiej jakości tłumaczenia Biblii, zniknęłaby racja bytu niejednej dyskusji o klarownych i prostych w oryginale wersetach, które wskutek fatalnego przekładu bywają często rozumiane opacznie — alegorycznie, metaforycznie bądź mistycznie, byle nie właściwie ani z sensem. Duszpasterze potrafią wygadywać niestworzone rzeczy, wyciągać fantastyczne wnioski i stawiać osobliwe tezy na podstawie passusów zwichniętych pod kątem translacji.

Tekst oryginalny Biblii czytany w synagogach czy w zgromadzeniu Izraela nie miał w warstwie powierzchniowej dla ówczesnych odbiorców tajemnic: komunikaty językowo były zrozumiałe, co najwyżej ich głębia mogła być nieogarniona (uczniowie nie pojmowali niektórych przypowieści, ale w podstawowej warstwie przekaz takowych nie stanowił dla nich łamigłówki czy ezoterycznego rebusu). Tymczasem tekst Biblii jest dla dzisiejszych czytelników nawet na poziomie elementarnego znaczenia w licznych miejscach niezrozumiały bądź zniekształcony lichym przekładem. Nieraz wręcz bełkotliwy, skreślony niby w polskich słowach, ale zbudowany z konstrukcji niepolskich. Albo napisany kulawą polszczyzną, nie oddającą talentu i kunsztu autorów biblijnych.

Gros polskich przekładów ma niestety charakter w znacznym stopniu literalny, tzn. kalkuje hebrajskie konstrukcje, frazeologizmy, z rzadka i szyk wyrazów w zdaniu. A zatem krótko przypomnijmy: „Można np. (i bardzo często wręcz należy) tłumaczyć wyraz przez grupę lub nawet zdanie i na odwrót, jeżeli tylko zachowana zostanie ekwiwalencja (...)” (A. Zaborski, Nowe tłumaczenia Biblii a teoria przekładu, w: „Ruch Biblijny i Liturgiczny”, nr 30, 1977, s. 304).

Tłumacze Biblii zapominają lub nie uwzględniają prostego faktu, że przeciętny jej czytelnik nie uczy się greki, hebrajskiego ani aramejskiego, toteż chce otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów oraz szkaradnych, niedołężnych dziwotworów. A przecież właśnie z myślą o czytelniku niefilologu powinni translatorzy realizować swoją odpowiedzialną, żmudną i niełatwą (niekiedy szalenie trudną i ocierającą się o niemożliwość), aczkolwiek przy tym niezwykle fascynującą pracę.

Jeden z wielu przykładów kalectwa i bełkotu to choćby przełożenie greckiego Ti emoi kai soi, gynai? (Τί ἐμοὶ καὶ σοί, γύναι?) jako „Co mnie i tobie, niewiasto?” (J 2,4). Jest to po polsku komunikat niezborny. Barbaryzm pierwszej wody. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w polskiej literaturze przykłady użycia tego kuriozalnego zwrotu. Przecież to de facto nie po polsku, mimo obecności wyłącznie polskich liter i słów! I nieistotne, że odważny i nie lada jaki tłumacz Robert Stiller się nim zachwycał (R. Stiller, Pokaż język!, t. 1, Kraków 2012, s. 313), gdyż ów zmarły przed dwoma laty poliglota miewał swoje chimery: w tej samej publikacji postulował np. podtrzymanie rozróżnienia semantycznego form „tarok” i „tarot” (s. 230-233), jak również wprowadzenie form przymiotnikowych „akkadzki” czy „szumerski” (s. 32-35) w miejsce — może niekoniecznie poprawnie utworzonych (ale taki już jest język, to nie matematyka!) — uświęconych uzusem przymiotników „akadyjski” i „sumeryjski”...

Dore - Pomieszanie języków
Krucafuks! Wszystko przez tę zakichaną wieżę!

Spójrzmy na kilka innych przykładów spośród licznych translatorskich śmiesznostek na kartach Biblii:
  • Oddawanie remes jako „płazy” (np. w Rdz 1), pomimo że Hebrajczycy nie znali taksonomii Linneusza (co oznacza „płaz” od czasów tego pana, wie każdy po podstawówce) i remes jest pojęciem szerszym, a nawet nie do końca jasnym, z pewnością jednak nie tożsamym z naszymi płazami.
  • Wstawianie nerek (np. „Bóg bada serca i nerki”), gdy autor nie ma na myśli organu, lecz sferę emocjonalną. W wielu miejscach ST klajot bywa przekładane dosłownie jako „nerki” zamiast „uczucia” czy „serce”. U Hebrajczyków nerki metaforycznie odpowiadały za sferę uczuć, emocji, czyli za to, czego źródła my, Polacy, upatrywaliśmy kiedyś w innym organie: sercu. I chociaż nie od dziś wiadomo, że za emocje odpowiada mózg, dawniejszy sposób wyrażania się nie przeminął; podobnie mimo że Kopernik wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, wciąż mówimy o wschodzie czy zachodzie słońca. Zaiste co wrażliwszych językowo czytelników biblijne nerki potrafią  przyprawić o palpitację serca, więc może warto by im tego oszczędzić?
  • Wprowadzanie cudacznej „wyżyny” jako ekwiwalentu hebr. bama, choć można by zaproponować: świątynię (lub ołtarz) na wzgórzu (wzniesieniu, pagórku), czy też: świątynię (ołtarz, świątynkę) postawioną (wzniesioną, zbudowaną) na wzgórzu. Naprawdę nie trzeba być geografem, żeby wiedzieć, jak kolosalna różnica jest np. między Wyżyną Lubelską a występującymi w jej obrębie, zapewne w liczbie dziesiątków, jeśli nie setek tysięcy, wzgórzami. Toż to podstawowa wiedza, nie specjalistyczna. Żaden prosty człowiek nie powie o pobliskim wzniesieniu, że to wyżyna. Jak można pisać w przekładzie — horrendum — że ktoś pobudował czy poniszczył wyżyny? Jakiż człowiek, ba, jakiż tytan byłby do czegoś takiego zdolny?! A w Biblii Hebrajskiej idzie o zwyczajne pobudowanie bądź poniszczenie ołtarzy na wzgórzach.
  • Tworzenie kuriozalnych konstrukcji „radujcie, weselcie, cieszcie się w Bogu”, co daje punkt wyjścia do mistycznych interpretacji. A przecież tak łatwo o naturalny odpowiednik: radujcie, weselcie, cieszcie się Bogiem albo z Boga, bo właśnie taki sens niesie stosowna hebrajska konstrukcja.
  • Przekładanie lew haewen jako „kamienne serce” wbrew oryginałowi, w którym lew haewen znaczy: upór, zatwardziałość, podczas gdy polskie „kamienne serce” oznacza: nieczułość, brak litości. Hebrajskie serce bowiem jest siedliskiem intelektu, rozumu, procesów myślowych, czyli tym, co nasza polska głowa.
Błędów takich w przekładach Pisma Świętego jest niestety cała masa. Czytelnik nie potrafi sobie przez nie wyobrazić danej sytuacji, w którą uwikłani są bohaterowie, wczuć się w nią, zrozumieć zachodzących zdarzeń, a tym samym ślizga się po powierzchni tekstu, miast w niego wniknąć bez tracenia czasu i energii na dociekania filologiczne. Tymczasem tego typu mankamenty są, na tle tłumaczeń Biblii, rzadkie w przekładach powieści. Słowo Boże jakoś nie ma nad Wisłą szczęścia do profesjonałów. Krajowi przekładacze Biblii nierzadko nie mają wykształcenia lub umiejętności w zakresie traduktologii. Nie znając prawideł przekładu albo nie mając zdolności w tym kierunku, są niekompetentni, a do przekładu biorą się tylko dlatego, że są filologami, teologami bądź znawcami Pisma Świętego (realiów biblijnych, starożytnych pism okołobiblijnych, dzieł ojców Kościoła etc.) — tylko że przy tłumaczeniu to zdecydowanie za mało. Zamiast być konsultantami przekładu (którym powinien się zająć biegły tłumacz), są jego nieszczęsnymi autorami.

Stąd moje powtarzające się tu i ówdzie biadania nad stanem polskich przekładów Biblii i skargi, że taki stan nie może dłużej trwać. W końcu to Słowo Boże, nie byle jaka książka — przeto powinni się do niego brać tłumacze zawodowcy, nie zaś osoby legitymujące się jedynie wiedzą i doświadczeniem z zakresu biblistyki, filologii czy teologii. Dzieła klasyków, jak Flaubert, Dostojewski czy Nabokov są coraz lepiej rozumiane, a co za tym idzie coraz lepiej przekładane (i to jak nieraz prześwietnie!), tymczasem w Polsce mimo przyrostu fachowej wiedzy na temat Biblii stan jej przekładów utrzymuje się na żenująco niskim poziomie, jak gdyby postęp był niemożliwością. A przy tym każdy nowy przekład pręży dumnie muskuły i wypina pierś do orderu, mimo że powiela rozwiązania poprzedników i wprowadza na ogół kosmetyczne zmiany (vide chociażby przereklamowana Biblia ekumeniczna).

Rzecz jasna nie sposób przecenić wkładu polskich przekładów Biblii w rozwój języka polskiego. Jednak ta Księga zasługuje na coś więcej: na to, by jej tłumaczenia dorównywały poziomem przekładom europejskich klasyków dokonywanym przez znamienitych polskich tłumaczy. Egzegeza i hermeneutyka są dziś daleko posunięte i bibliści często świetnie rozumieją dany fragment, a mimo to nie potrafią wyrwać się z okowów tradycyjnych rozwiązań przekładowych. Nie umieją albo boją się zerwać, gdzie trzeba, z tak często zaciemniającą klarowny obraz tekstu, wypracowaną przez stulecia „polszczyzną biblijną”. Nawet jeśli co poniektórzy mają na przekład świeższe, zdrowsze spojrzenie, obawiają się blamażu, gdyż szacowne grono polskich biblistów, okopane w obozie reakcji, zawsze wie lepiej.

Iksiński nie zna greki ani hebrajskiego: chciałby otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów i kalekich po polsku tworów. Chciałby ujrzeć sens poszczególnych wersetów napisanych poprawną i zgrabną polszczyzną. Nieco bardziej wyrobiony czytelnik chciałby ponadto dotknąć piękna zewnętrznego Biblii, o którym tyle się trąbi, lecz którego nie można uświadczyć, chyba że weźmie się do ręki leciwy już i w wielu miejscach trudno przyswajalny Psałterz Dawidów rymotwórcy z Czarnolasu. (Ma się rozumieć nie wszystkie partie Pisma św. to literatura piękna: mamy też teksty techniczne, np. opis wykonania świątyni i jej sprzętów, czy fragmenty o charakterze prawniczym). A co dostaje? Pogruchotane składniowo lub pokraczne ustępy, przez których koślawość musi się mozolnie przedzierać. Przychodzi mu porać się z ciemną materią szpetnego i pokrętnego — bynajmniej nie z założenia i nie w oryginale! — tekstu, ponieważ tłumacz nie odrobił lekcji z przekładu i wykonał kiepsko robotę (vulgo: dał plamę). Ba, często stwarza na podstawie tych fatalnie przełożonych zdań mistyczne, fantastyczne bądź dziwaczne interpretacje, bo skoro w Biblii jest napisane tak a tak, to on, czytelnik, ma pełne prawo wysnuwać na podstawie przeczytanego tekstu określone wnioski.

**********

Na koniec jedna z wielu perełek przekładowych. W Łk 24,25 czytamy słowa zmartwychwstałego Jezusa wypowiedziane do dwóch uczniów w drodze do Emaus: O głupi i gnuśnego serca, by uwierzyć we wszystko, co powiedzieli prorocy (Biblia warszawska). Tekst jest dokładnym zaprzeczeniem myśli oryginału. O ile w przekładzie Jeszua gani uczniów za to, że wierzą we wszystko, co przepowiadali prorocy, co jest rzecz jasna absurdalne, o tyle w oryginale powodem rugania jest niewiara we wszystko, co przepowiadali prorocy. Oto jak pięknie przełożono i zredagowano współczesną polszczyzną prosty komunikat Syna Bożego.

© by Paweł Jarosław Kamiński 2018