poniedziałek, 28 stycznia 2019

Jak tu nie psioczyć na jej przekłady?

Ranga Biblii jako Słowa Bożego wymaga najlepszej jakości przekładu, a co za tym idzie najlepszych fachowców — tymczasem biorą się do niej amatorzy fachu translatorskiego, aczkolwiek skądinąd dobrzy, a nawet wybitni bibliści. Złe czy koślawe przekłady znacząco utrudniają zrozumienie tylu jasnych i nieskomplikowanych komunikatów biblijnych. W przypadku tłumaczenia Biblii wciąż jak na lekarstwo profesjonalnego podejścia: jest ona przekładana przez biblistów zamiast przez wytrawnych tłumaczy z biblistami się konsultujących.

Choć przekładu idealnego Pisma Świętego nie ma, należy do niego dążyć. Tymczasem w polskich Bibliach roi się od błędów tłumaczeniowych. Księgę nad księgami przekłada się w Polsce gorzej niż pierwszy z brzegu tytuł beletrystyczny stojący na półce księgarskiej. Gdyby istniały wysokiej jakości tłumaczenia Biblii, zniknęłaby racja bytu niejednej dyskusji o klarownych i prostych w oryginale wersetach, które wskutek fatalnego przekładu bywają często rozumiane opacznie — alegorycznie, metaforycznie bądź mistycznie, byle nie właściwie ani z sensem. Duszpasterze potrafią wygadywać niestworzone rzeczy, wyciągać fantastyczne wnioski i stawiać osobliwe tezy na podstawie passusów zwichniętych pod kątem translacji.

Tekst oryginalny Biblii czytany w synagogach czy w zgromadzeniu Izraela nie miał w warstwie powierzchniowej dla ówczesnych odbiorców tajemnic: komunikaty językowo były zrozumiałe, co najwyżej ich głębia mogła być nieogarniona (uczniowie nie pojmowali niektórych przypowieści, ale w podstawowej warstwie przekaz takowych nie stanowił dla nich łamigłówki czy ezoterycznego rebusu). Tymczasem tekst Biblii jest dla dzisiejszych czytelników nawet na poziomie elementarnego znaczenia w licznych miejscach niezrozumiały bądź zniekształcony lichym przekładem. Nieraz wręcz bełkotliwy, skreślony niby w polskich słowach, ale zbudowany z konstrukcji niepolskich. Albo napisany kulawą polszczyzną, nie oddającą talentu i kunsztu autorów biblijnych.

Gros polskich przekładów ma niestety charakter w znacznym stopniu literalny, tzn. kalkuje hebrajskie konstrukcje, frazeologizmy, z rzadka i szyk wyrazów w zdaniu. A zatem krótko przypomnijmy: „Można np. (i bardzo często wręcz należy) tłumaczyć wyraz przez grupę lub nawet zdanie i na odwrót, jeżeli tylko zachowana zostanie ekwiwalencja (...)” (A. Zaborski, Nowe tłumaczenia Biblii a teoria przekładu, w: „Ruch Biblijny i Liturgiczny”, nr 30, 1977, s. 304).

Tłumacze Biblii zapominają lub nie uwzględniają prostego faktu, że przeciętny jej czytelnik nie uczy się greki, hebrajskiego ani aramejskiego, toteż chce otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów oraz szkaradnych, niedołężnych dziwotworów. A przecież właśnie z myślą o czytelniku niefilologu powinni translatorzy realizować swoją odpowiedzialną, żmudną i niełatwą (niekiedy szalenie trudną i ocierającą się o niemożliwość), aczkolwiek przy tym niezwykle fascynującą pracę.

Jeden z wielu przykładów kalectwa i bełkotu to choćby przełożenie greckiego Ti emoi kai soi, gynai? (Τί ἐμοὶ καὶ σοί, γύναι?) jako „Co mnie i tobie, niewiasto?” (J 2,4). Jest to po polsku komunikat niezborny. Barbaryzm pierwszej wody. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w polskiej literaturze przykłady użycia tego kuriozalnego zwrotu. Przecież to de facto nie po polsku, mimo obecności wyłącznie polskich liter i słów! I nieistotne, że odważny i nie lada jaki tłumacz Robert Stiller się nim zachwycał (R. Stiller, Pokaż język!, t. 1, Kraków 2012, s. 313), gdyż ów zmarły przed dwoma laty poliglota miewał swoje chimery: w tej samej publikacji postulował np. podtrzymanie rozróżnienia semantycznego form „tarok” i „tarot” (s. 230-233), jak również wprowadzenie form przymiotnikowych „akkadzki” czy „szumerski” (s. 32-35) w miejsce — może niekoniecznie poprawnie utworzonych (ale taki już jest język, to nie matematyka!) — uświęconych uzusem przymiotników „akadyjski” i „sumeryjski”...

Dore - Pomieszanie języków
Krucafuks! Wszystko przez tę zakichaną wieżę!

Spójrzmy na kilka innych przykładów spośród licznych translatorskich śmiesznostek na kartach Biblii:
  • Oddawanie remes jako „płazy” (np. w Rdz 1), pomimo że Hebrajczycy nie znali taksonomii Linneusza (co oznacza „płaz” od czasów tego pana, wie każdy po podstawówce) i remes jest pojęciem szerszym, a nawet nie do końca jasnym, z pewnością jednak nie tożsamym z naszymi płazami.
  • Wstawianie nerek (np. „Bóg bada serca i nerki”), gdy autor nie ma na myśli organu, lecz sferę emocjonalną. W wielu miejscach ST klajot bywa przekładane dosłownie jako „nerki” zamiast „uczucia” czy „serce”. U Hebrajczyków nerki metaforycznie odpowiadały za sferę uczuć, emocji, czyli za to, czego źródła my, Polacy, upatrywaliśmy kiedyś w innym organie: sercu. I chociaż nie od dziś wiadomo, że za emocje odpowiada mózg, dawniejszy sposób wyrażania się nie przeminął; podobnie mimo że Kopernik wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, wciąż mówimy o wschodzie czy zachodzie słońca. Zaiste co wrażliwszych językowo czytelników biblijne nerki potrafią  przyprawić o palpitację serca, więc może warto by im tego oszczędzić?
  • Wprowadzanie cudacznej „wyżyny” jako ekwiwalentu hebr. bama, choć można by zaproponować: świątynię (lub ołtarz) na wzgórzu (wzniesieniu, pagórku), czy też: świątynię (ołtarz, świątynkę) postawioną (wzniesioną, zbudowaną) na wzgórzu. Naprawdę nie trzeba być geografem, żeby wiedzieć, jak kolosalna różnica jest np. między Wyżyną Lubelską a występującymi w jej obrębie, zapewne w liczbie dziesiątków, jeśli nie setek tysięcy, wzgórzami. Toż to podstawowa wiedza, nie specjalistyczna. Żaden prosty człowiek nie powie o pobliskim wzniesieniu, że to wyżyna. Jak można pisać w przekładzie — horrendum — że ktoś pobudował czy poniszczył wyżyny? Jakiż człowiek, ba, jakiż tytan byłby do czegoś takiego zdolny?! A w Biblii Hebrajskiej idzie o zwyczajne pobudowanie bądź poniszczenie ołtarzy na wzgórzach.
  • Tworzenie kuriozalnych konstrukcji „radujcie, weselcie, cieszcie się w Bogu”, co daje punkt wyjścia do mistycznych interpretacji. A przecież tak łatwo o naturalny odpowiednik: radujcie, weselcie, cieszcie się Bogiem albo z Boga, bo właśnie taki sens niesie stosowna hebrajska konstrukcja.
  • Przekładanie lew haewen jako „kamienne serce” wbrew oryginałowi, w którym lew haewen znaczy: upór, zatwardziałość, podczas gdy polskie „kamienne serce” oznacza: nieczułość, brak litości. Hebrajskie serce bowiem jest siedliskiem intelektu, rozumu, procesów myślowych, czyli tym, co nasza polska głowa.
Błędów takich w przekładach Pisma Świętego jest niestety cała masa. Czytelnik nie potrafi sobie przez nie wyobrazić danej sytuacji, w którą uwikłani są bohaterowie, wczuć się w nią, zrozumieć zachodzących zdarzeń, a tym samym ślizga się po powierzchni tekstu, miast w niego wniknąć bez tracenia czasu i energii na dociekania filologiczne. Tymczasem tego typu mankamenty są, na tle tłumaczeń Biblii, rzadkie w przekładach powieści. Słowo Boże jakoś nie ma nad Wisłą szczęścia do profesjonałów. Krajowi przekładacze Biblii nierzadko nie mają wykształcenia lub umiejętności w zakresie traduktologii. Nie znając prawideł przekładu albo nie mając zdolności w tym kierunku, są niekompetentni, a do przekładu biorą się tylko dlatego, że są filologami, teologami bądź znawcami Pisma Świętego (realiów biblijnych, starożytnych pism okołobiblijnych, dzieł ojców Kościoła etc.) — tylko że przy tłumaczeniu to zdecydowanie za mało. Zamiast być konsultantami przekładu (którym powinien się zająć biegły tłumacz), są jego nieszczęsnymi autorami.

Stąd moje powtarzające się tu i ówdzie biadania nad stanem polskich przekładów Biblii i skargi, że taki stan nie może dłużej trwać. W końcu to Słowo Boże, nie byle jaka książka — przeto powinni się do niego brać tłumacze zawodowcy, nie zaś osoby legitymujące się jedynie wiedzą i doświadczeniem z zakresu biblistyki, filologii czy teologii. Dzieła klasyków, jak Flaubert, Dostojewski czy Nabokov są coraz lepiej rozumiane, a co za tym idzie coraz lepiej przekładane (i to jak nieraz prześwietnie!), tymczasem w Polsce mimo przyrostu fachowej wiedzy na temat Biblii stan jej przekładów utrzymuje się na żenująco niskim poziomie, jak gdyby postęp był niemożliwością. A przy tym każdy nowy przekład pręży dumnie muskuły i wypina pierś do orderu, mimo że powiela rozwiązania poprzedników i wprowadza na ogół kosmetyczne zmiany (vide chociażby przereklamowana Biblia ekumeniczna).

Rzecz jasna nie sposób przecenić wkładu polskich przekładów Biblii w rozwój języka polskiego. Jednak ta Księga zasługuje na coś więcej: na to, by jej tłumaczenia dorównywały poziomem przekładom europejskich klasyków dokonywanym przez znamienitych polskich tłumaczy. Egzegeza i hermeneutyka są dziś daleko posunięte i bibliści często świetnie rozumieją dany fragment, a mimo to nie potrafią wyrwać się z okowów tradycyjnych rozwiązań przekładowych. Nie umieją albo boją się zerwać, gdzie trzeba, z tak często zaciemniającą klarowny obraz tekstu, wypracowaną przez stulecia „polszczyzną biblijną”. Nawet jeśli co poniektórzy mają na przekład świeższe, zdrowsze spojrzenie, obawiają się blamażu, gdyż szacowne grono polskich biblistów, okopane w obozie reakcji, zawsze wie lepiej.

Iksiński nie zna greki ani hebrajskiego: chciałby otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów i kalekich po polsku tworów. Chciałby ujrzeć sens poszczególnych wersetów napisanych poprawną i zgrabną polszczyzną. Nieco bardziej wyrobiony czytelnik chciałby ponadto dotknąć piękna zewnętrznego Biblii, o którym tyle się trąbi, lecz którego nie można uświadczyć, chyba że weźmie się do ręki leciwy już i w wielu miejscach trudno przyswajalny Psałterz Dawidów rymotwórcy z Czarnolasu. (Ma się rozumieć nie wszystkie partie Pisma św. to literatura piękna: mamy też teksty techniczne, np. opis wykonania świątyni i jej sprzętów, czy fragmenty o charakterze prawniczym). A co dostaje? Pogruchotane składniowo lub pokraczne ustępy, przez których koślawość musi się mozolnie przedzierać. Przychodzi mu porać się z ciemną materią szpetnego i pokrętnego — bynajmniej nie z założenia i nie w oryginale! — tekstu, ponieważ tłumacz nie odrobił lekcji z przekładu i wykonał kiepsko robotę (vulgo: dał plamę). Ba, często stwarza na podstawie tych fatalnie przełożonych zdań mistyczne, fantastyczne bądź dziwaczne interpretacje, bo skoro w Biblii jest napisane tak a tak, to on, czytelnik, ma pełne prawo wysnuwać na podstawie przeczytanego tekstu określone wnioski.

**********

Na koniec jedna z wielu perełek przekładowych. W Łk 24,25 czytamy słowa zmartwychwstałego Jezusa wypowiedziane do dwóch uczniów w drodze do Emaus: O głupi i gnuśnego serca, by uwierzyć we wszystko, co powiedzieli prorocy (Biblia warszawska). Tekst jest dokładnym zaprzeczeniem myśli oryginału. O ile w przekładzie Jeszua gani uczniów za to, że wierzą we wszystko, co przepowiadali prorocy, co jest rzecz jasna absurdalne, o tyle w oryginale powodem rugania jest niewiara we wszystko, co przepowiadali prorocy. Oto jak pięknie przełożono i zredagowano współczesną polszczyzną prosty komunikat Syna Bożego.

© by Paweł Jarosław Kamiński 2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz