Ranga Biblii jako Słowa Bożego
wymaga najlepszej jakości przekładu, a co za tym idzie najlepszych
fachowców — tymczasem biorą się do niej amatorzy fachu
translatorskiego, aczkolwiek skądinąd dobrzy, a nawet wybitni
bibliści. Złe czy koślawe przekłady znacząco utrudniają
zrozumienie tylu jasnych i nieskomplikowanych komunikatów
biblijnych. W przypadku
tłumaczenia Biblii wciąż jak na lekarstwo profesjonalnego podejścia: jest ona przekładana przez
biblistów zamiast przez wytrawnych tłumaczy z biblistami się
konsultujących.
Choć przekładu
idealnego Pisma Świętego nie ma, należy do niego dążyć. Tymczasem w
polskich Bibliach roi się od błędów tłumaczeniowych. Księgę
nad księgami przekłada się w Polsce gorzej niż pierwszy z brzegu
tytuł beletrystyczny stojący na półce księgarskiej. Gdyby
istniały wysokiej jakości tłumaczenia Biblii, zniknęłaby racja bytu niejednej
dyskusji o klarownych i prostych w oryginale wersetach, które wskutek
fatalnego przekładu bywają często rozumiane opacznie
— alegorycznie, metaforycznie bądź mistycznie, byle nie
właściwie ani z sensem. Duszpasterze
potrafią wygadywać niestworzone rzeczy, wyciągać fantastyczne
wnioski i stawiać osobliwe tezy na podstawie passusów zwichniętych
pod kątem translacji.
Tekst oryginalny
Biblii czytany w synagogach czy w zgromadzeniu Izraela nie miał w
warstwie powierzchniowej dla ówczesnych odbiorców tajemnic:
komunikaty językowo były zrozumiałe, co najwyżej ich głębia
mogła być nieogarniona (uczniowie nie pojmowali niektórych
przypowieści, ale w podstawowej warstwie przekaz
takowych nie stanowił dla nich łamigłówki czy ezoterycznego
rebusu). Tymczasem tekst Biblii jest dla dzisiejszych czytelników
nawet na poziomie elementarnego znaczenia w licznych miejscach
niezrozumiały bądź zniekształcony lichym przekładem. Nieraz
wręcz bełkotliwy, skreślony niby w polskich słowach, ale
zbudowany z konstrukcji niepolskich. Albo napisany kulawą
polszczyzną, nie oddającą talentu i kunsztu autorów biblijnych.
Gros polskich
przekładów ma niestety charakter w znacznym stopniu literalny, tzn.
kalkuje hebrajskie konstrukcje, frazeologizmy, z rzadka i szyk
wyrazów w zdaniu. A zatem krótko przypomnijmy: „Można np. (i
bardzo często wręcz należy) tłumaczyć wyraz przez grupę lub
nawet zdanie i na odwrót, jeżeli tylko zachowana zostanie
ekwiwalencja (...)” (A. Zaborski, Nowe tłumaczenia Biblii a
teoria przekładu, w: „Ruch Biblijny i Liturgiczny”, nr 30,
1977, s. 304).
Tłumacze Biblii
zapominają lub nie uwzględniają prostego faktu, że przeciętny
jej czytelnik nie uczy się greki, hebrajskiego ani aramejskiego,
toteż chce otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład,
pozbawiony hebraizmów oraz szkaradnych, niedołężnych dziwotworów.
A przecież właśnie z myślą o czytelniku niefilologu powinni
translatorzy realizować swoją odpowiedzialną, żmudną i niełatwą
(niekiedy szalenie trudną i ocierającą się o niemożliwość),
aczkolwiek przy tym niezwykle fascynującą pracę.
Jeden
z wielu przykładów kalectwa i bełkotu to choćby przełożenie
greckiego Ti emoi kai soi, gynai? (Τί ἐμοὶ καὶ σοί, γύναι?) jako „Co mnie i
tobie, niewiasto?” (J 2,4). Jest to po polsku komunikat niezborny.
Barbaryzm pierwszej wody. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w
polskiej literaturze przykłady użycia tego kuriozalnego zwrotu.
Przecież to de facto nie po polsku, mimo obecności wyłącznie
polskich liter i słów! I nieistotne, że odważny i nie lada jaki
tłumacz Robert Stiller się nim zachwycał (R. Stiller, Pokaż
język!, t. 1, Kraków 2012, s. 313), gdyż ów zmarły przed
dwoma laty poliglota miewał swoje chimery: w tej samej publikacji
postulował np. podtrzymanie rozróżnienia semantycznego form
„tarok” i „tarot” (s. 230-233), jak również wprowadzenie
form przymiotnikowych „akkadzki” czy „szumerski” (s. 32-35) w
miejsce — może niekoniecznie poprawnie utworzonych (ale taki już
jest język, to nie matematyka!) — uświęconych uzusem
przymiotników „akadyjski” i „sumeryjski”...
Krucafuks! Wszystko przez tę zakichaną wieżę! |
Spójrzmy na kilka
innych przykładów spośród licznych translatorskich śmiesznostek
na kartach Biblii:
- Oddawanie remes jako „płazy” (np. w Rdz 1), pomimo że Hebrajczycy nie znali taksonomii Linneusza (co oznacza „płaz” od czasów tego pana, wie każdy po podstawówce) i remes jest pojęciem szerszym, a nawet nie do końca jasnym, z pewnością jednak nie tożsamym z naszymi płazami.
- Wstawianie nerek (np. „Bóg bada serca i nerki”), gdy autor nie ma na myśli organu, lecz sferę emocjonalną. W wielu miejscach ST klajot bywa przekładane dosłownie jako „nerki” zamiast „uczucia” czy „serce”. U Hebrajczyków nerki metaforycznie odpowiadały za sferę uczuć, emocji, czyli za to, czego źródła my, Polacy, upatrywaliśmy kiedyś w innym organie: sercu. I chociaż nie od dziś wiadomo, że za emocje odpowiada mózg, dawniejszy sposób wyrażania się nie przeminął; podobnie mimo że Kopernik wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, wciąż mówimy o wschodzie czy zachodzie słońca. Zaiste co wrażliwszych językowo czytelników biblijne nerki potrafią przyprawić o palpitację serca, więc może warto by im tego oszczędzić?
- Wprowadzanie cudacznej „wyżyny” jako ekwiwalentu hebr. bama, choć można by zaproponować: świątynię (lub ołtarz) na wzgórzu (wzniesieniu, pagórku), czy też: świątynię (ołtarz, świątynkę) postawioną (wzniesioną, zbudowaną) na wzgórzu. Naprawdę nie trzeba być geografem, żeby wiedzieć, jak kolosalna różnica jest np. między Wyżyną Lubelską a występującymi w jej obrębie, zapewne w liczbie dziesiątków, jeśli nie setek tysięcy, wzgórzami. Toż to podstawowa wiedza, nie specjalistyczna. Żaden prosty człowiek nie powie o pobliskim wzniesieniu, że to wyżyna. Jak można pisać w przekładzie — horrendum — że ktoś pobudował czy poniszczył wyżyny? Jakiż człowiek, ba, jakiż tytan byłby do czegoś takiego zdolny?! A w Biblii Hebrajskiej idzie o zwyczajne pobudowanie bądź poniszczenie ołtarzy na wzgórzach.
- Tworzenie kuriozalnych konstrukcji „radujcie, weselcie, cieszcie się w Bogu”, co daje punkt wyjścia do mistycznych interpretacji. A przecież tak łatwo o naturalny odpowiednik: radujcie, weselcie, cieszcie się Bogiem albo z Boga, bo właśnie taki sens niesie stosowna hebrajska konstrukcja.
- Przekładanie lew haewen jako „kamienne serce” wbrew oryginałowi, w którym lew haewen znaczy: upór, zatwardziałość, podczas gdy polskie „kamienne serce” oznacza: nieczułość, brak litości. Hebrajskie serce bowiem jest siedliskiem intelektu, rozumu, procesów myślowych, czyli tym, co nasza polska głowa.
Błędów takich w
przekładach Pisma Świętego jest niestety cała masa. Czytelnik nie
potrafi sobie przez nie wyobrazić danej sytuacji, w którą uwikłani
są bohaterowie, wczuć się w nią, zrozumieć zachodzących
zdarzeń, a tym samym ślizga się po powierzchni tekstu, miast w
niego wniknąć bez tracenia czasu i energii na dociekania
filologiczne. Tymczasem tego typu mankamenty są, na tle tłumaczeń
Biblii, rzadkie w przekładach powieści. Słowo Boże jakoś nie ma
nad Wisłą szczęścia do profesjonałów. Krajowi przekładacze
Biblii nierzadko nie mają wykształcenia lub umiejętności w
zakresie traduktologii. Nie znając prawideł przekładu albo nie mając
zdolności w tym kierunku, są niekompetentni, a do przekładu biorą
się tylko dlatego, że są filologami, teologami bądź znawcami Pisma
Świętego (realiów biblijnych, starożytnych pism okołobiblijnych,
dzieł ojców Kościoła etc.) — tylko że przy tłumaczeniu to
zdecydowanie za mało. Zamiast być konsultantami przekładu (którym
powinien się zająć biegły tłumacz), są jego nieszczęsnymi
autorami.
Stąd moje
powtarzające się tu i ówdzie biadania nad stanem polskich
przekładów Biblii i skargi, że taki stan nie może dłużej trwać.
W końcu to Słowo Boże, nie byle jaka książka — przeto powinni
się do niego brać tłumacze zawodowcy, nie zaś osoby legitymujące
się jedynie wiedzą i doświadczeniem z zakresu biblistyki,
filologii czy teologii. Dzieła klasyków, jak Flaubert, Dostojewski
czy Nabokov są coraz lepiej rozumiane, a co za tym idzie coraz
lepiej przekładane (i to jak nieraz prześwietnie!), tymczasem w
Polsce mimo przyrostu fachowej wiedzy na temat Biblii stan jej
przekładów utrzymuje się na żenująco niskim poziomie, jak gdyby
postęp był niemożliwością. A przy tym każdy nowy przekład
pręży dumnie muskuły i wypina pierś do orderu, mimo że powiela
rozwiązania poprzedników i wprowadza na ogół kosmetyczne zmiany
(vide chociażby przereklamowana Biblia ekumeniczna).
Rzecz jasna nie
sposób przecenić wkładu polskich przekładów Biblii w rozwój języka polskiego. Jednak ta Księga zasługuje na
coś więcej: na to, by jej tłumaczenia dorównywały poziomem
przekładom europejskich klasyków dokonywanym przez znamienitych
polskich tłumaczy. Egzegeza i hermeneutyka są dziś daleko
posunięte i bibliści często świetnie rozumieją dany fragment, a
mimo to nie potrafią wyrwać się z okowów tradycyjnych rozwiązań
przekładowych. Nie umieją albo boją się zerwać, gdzie trzeba, z
tak często zaciemniającą klarowny obraz tekstu, wypracowaną przez
stulecia „polszczyzną biblijną”. Nawet jeśli co
poniektórzy mają na przekład świeższe, zdrowsze spojrzenie,
obawiają się blamażu, gdyż szacowne grono polskich biblistów,
okopane w obozie reakcji, zawsze wie lepiej.
Iksiński nie zna
greki ani hebrajskiego: chciałby otrzymać w swoim języku
zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów i kalekich po polsku
tworów. Chciałby ujrzeć sens poszczególnych wersetów napisanych
poprawną i zgrabną polszczyzną. Nieco bardziej wyrobiony czytelnik
chciałby ponadto dotknąć piękna zewnętrznego Biblii, o którym
tyle się trąbi, lecz którego nie można uświadczyć, chyba że
weźmie się do ręki leciwy już i w wielu miejscach trudno
przyswajalny Psałterz Dawidów rymotwórcy z Czarnolasu. (Ma się
rozumieć nie wszystkie partie Pisma św. to literatura piękna: mamy
też teksty techniczne, np. opis wykonania świątyni i jej sprzętów,
czy fragmenty o charakterze prawniczym). A co dostaje? Pogruchotane
składniowo lub pokraczne ustępy, przez których koślawość musi
się mozolnie przedzierać. Przychodzi mu porać się z ciemną
materią szpetnego i pokrętnego — bynajmniej nie z założenia i
nie w oryginale! — tekstu, ponieważ tłumacz nie odrobił lekcji z
przekładu i wykonał kiepsko robotę (vulgo: dał plamę). Ba,
często stwarza na podstawie tych fatalnie przełożonych zdań
mistyczne, fantastyczne bądź dziwaczne interpretacje, bo skoro w
Biblii jest napisane tak a tak, to on, czytelnik, ma pełne prawo
wysnuwać na podstawie przeczytanego tekstu określone wnioski.
**********
Na koniec jedna z
wielu perełek przekładowych. W Łk 24,25 czytamy słowa
zmartwychwstałego Jezusa wypowiedziane do dwóch uczniów w drodze
do Emaus: O głupi i gnuśnego serca, by uwierzyć we wszystko, co
powiedzieli prorocy (Biblia warszawska). Tekst jest dokładnym
zaprzeczeniem myśli oryginału. O ile w przekładzie Jeszua gani
uczniów za to, że wierzą we wszystko, co przepowiadali
prorocy, co jest rzecz jasna absurdalne, o tyle w oryginale powodem
rugania jest niewiara we wszystko, co przepowiadali prorocy.
Oto jak pięknie przełożono i zredagowano współczesną
polszczyzną prosty komunikat Syna Bożego.
© by Paweł Jarosław Kamiński 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz