wtorek, 13 września 2022

W kręgu scjencji

Coraz częściej sięgam po publikacje popularnonaukowe. Czyżby beletrystyka traciła ostatnio smak? A może chcę wyssać wszystkie soki witalne z drzewa wiadomości? Powód zupełnie prozaiczny: coraz bardziej wymaga tego moja praca.

Pomimo że sam dysponuję mikroskopowym ledwie ułamkiem wiedzy i świadom jestem mizerii własnej istoty szarej, to jednak że jako przekładacz i redaktor liznąłem odrobinkę wielu różnych dyscyplin wiedzy, zdarza mi się gdzieniegdzie przyuważyć luki w znajomości rzeczy u tłumaczy dzieł popularyzatorskich rozmaitej maści: czasem są to szkolne błędy; tu i ówdzie znać brak redaktorskiego ołówka, jak gdyby translatu nie wzięto na tapet albo w roztargnieniu zostawiono omijaki; nierzadko dorodne wykwity translatorskie bywają podgryzane przez zdradliwych przyjaciół; kiedy indziej znów trafiają się błędy świadczące o braku oczytania w danej dziedzinie, przesiąknięcia charakterystyczną terminologią i kolokacjami albo o braku wiedzy nie specjalistycznej, lecz ogólnej, nieraz wręcz podstawowej.

Poniżej podzielę się paroma przykładami, z których większość napotkać można w wielu tłumaczonych tekstach, dlatego liczę, że a nuż się komuś one w przyszłości przydadzą. Raf czyhających na przekładowców jako żywo nie brakuje.

Licentia translatica w scjencji? Nie, dziękuję


Miarka się przebrała

Nie wiedzieć czemu rozpędzonym szynowym pociągiem sprawnych tłumaczy potrafi zachwiać lada co. Niby ciuchcia sukcesywnie prze do przodu, naoliwione tłoki miarowo pracują, aż furczy, niby para bucha, wszystko kręci się i chodzi jak trzeba, gdy wtem niepozorny kamyk potrafi zatrząść mocno całą maszynerią, wyprowadzając z równowagi pojazd, a już na pewno co wrażliwszych pasażerów.

A wystarczy taka na przykład jednostka miary tłumaczona na polski jako „kubit” (od ang. cubit). Niedawno natknąłem się na dwie tego rodzaju osobliwości w skądinąd porządnie przełożonych tekstach. Poniżej dwa passusy, których przekładacze koniecznie chcą nam wcisnąć k(ub)it: pierwszy to fragment książki omawiającej fizyczne widma i zakresy, z jakimi mamy codziennie do czynienia, drugi to przekład staroegipskiego papirusu z czasów Średniego Państwa, zaświadczającego o zdolnościach matematycznych starożytnych.

(a) Hebrajczycy i Egipcjanie posługiwali się tzw. kubitami (była to odległość od czubka środkowego palca do łokcia). Każdy kubit dzielił się na siedem dłoni, a każda dłoń na cztery palce. Kubit egipski różnił się jednak od hebrajskiego. Egipski liczył około 52 cm, hebrajski zaś około 45 cm.
(b) Wiadomo, że łączne pole dwóch mniejszych kwadratów jest równe polu kwadratu o powierzchni 100 kubitów kwadratowych. Bok jednego z mniejszych kwadratów to 1/2 + 1/4 boku drugiego kwadratu. Znajdź boki tych kwadratów.
Już w Wikipedii można znaleźć informację, że łokieć obejmował długość od stawu łokciowego do końca palca środkowego. A w internetowej encyklopedii PWN pod hasłem „egipskie miary” czytamy, że
nazwy i wielkości miar wywodziły się z naturalnych proporcji ludzkiego ciała; podstawową jednostką był łokieć (ok. 52,5 cm), dzielony na 7 (szerokości) dłoni, a dłoń na 4 palce; 100 łokci tworzyło jednostkę o nazwie pręt; do pomiarów większych odległości stosowano jednostkę równą 20 tys. łokci (...).
Z kolei w pierwszej lepszej Biblii znajdujemy na kartach Starego Testamentu masę tekstów, gdzie występuje rzeczownik: łokieć (vide wymiary przybytku, alias namiotu spotkania, i utensyliów świątynnych, albo choćby wysokość Goliata).

Jak widać po źródłach, nie jest to wiedza tajemna, dostępna po siódmym wtajemniczeniu albo dopiero na trzydziestym trzecim szczeblu w loży.

Owszem, istnieje w polszczyźnie słowo: kubit, oznacza jednak najmniejszą i niepodzielną porcję informacji kwantowej, a więc ma zastosowanie w tekstach poruszających treści związane z zupełnie inną dyscypliną. Tymczasem tłumacze używają go jako miary długości, kalkując angielskie słowo, mimo że z dawien dawna mamy swojski łokieć.

Judaica
O kabale, w jaką potrafią się władować tłumacze przekładający teksty, gdzie lubią się pojawić słówka hebrajskie, już kiedyś wspominałem. Mimo to pozwolę sobie na kolejne exempla. Oto w książce stanowiącej swoisty przewodnik po pograniczu nauki z wiarą spotykamy dwa hebrajskie terminy, które — wbrew oczekiwaniom, gdyż poza tym przekład sprawia wrażenie solidnego — transkrybowano nieporadnie jako ruah (3x) i hokmah (2x).

Bez wdawania się w szczegóły wyjaśniam, że poprawna, przyjazna czytelnikowi transkrypcja to (a) ruach (wiatr, powiew, tchnienie, dech, duch) — leksem żywotnie związany z antropologią, jak również z naturą i działaniem Boga (vide Ruach ha-Kodesz) oraz (b) chochma — termin występujący w tak ważnych miejscach, jak ósmy rozdział Księgi Przysłów czy werset 9,10 tejże („Początkiem mądrości jest bojaźń Pana”), a również odgrywający niebłahą rolę w kabale, gdyż właśnie tak nazywa się jedna z dziesięciu sefir (hebr. sefirot) — sfer tworzących 
Ec Chajim, czyli Drzewo Życia (taki zresztą tytuł nosi jedno z dzieł żyjącego w XVI wieku czołowego kabalisty w dziejach, Izaaka Lurii, który wprowadził do kabały takie pojęcia, jak cimcum czy tikkun). Sefiry to emanacje i atrybuty Boga. Jakby światy pośrednie łączące Nieskończonego, Bezkresnego (Ejn Sof) z kosmosem, którego cząstką jest nasz świat. Swoiste kanały mediacyjne. Pomosty. Sefira o nazwie Chochma (mądrość) wiąże się w kabale z tym, co męskie, z ojcem i ze światem poetyki; zresztą różni autorzy kabalistyczni odnoszą do niej różne pojęcia i wyobrażenia. Sama kabała powstała w XII w. w Prowansji na bazie wcześniejszej tradycji ustnej czerpiącej z żydowskiej mistyki, stanowiącej m.in. rozwinięcie Ezechielowej wizji tronu Boga (Ez 1), jak też z gnostycyzmu i neoplatońskiej teorii emanacji, a prócz gnozy i neoplatonizmu łączy w sobie mistycyzm, inicjację, mistagogię, gramatologię, teozofię, arytmozofię i metafizykę.


Nic to wszystko jednak tłumaczowi i redaktorowi zdaje się nie mówić. A przecież choć nie trzeba się kabałą żywo interesować (nie wspominając o znajomości hebrajskich literek, która przy tłumaczeniach i redakcji bardzo się przydaje), jakie takie pojęcie o niej mieć warto, gdyż w kulturze popularnej istnieją do niej liczne odniesienia. A pisali o kabale: Gustav Meyrink, twórca powieści Golem, zwanej z przymrużeniem oka biblią kabalistów — z przymrużeniem, gdyż dziełami założycielskimi i wciąż najważniejszymi w tym nurcie myśli żydowskiej są przede wszystkim średniowieczne Zohar (Księga blasku) i Bahir (Księga światła ukrytego); noblista Jicchok Baszewis Zynger, zwykle znany w zangielszczonej postaci jako Izaak Bashevis Singer; okultysta, mag i wspinacz Aleister Crowley; noblistka (kolejna!) Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe); gęsto od niej miejscami w filmie Darrena Aronofsky'ego π.

Liryka, epika, dramat
W książce omawiającej gładko i przystępnie kwestie ewolucyjne czytamy:

W końcu nastąpiła jedynie zmiana proporcji istniejących już wcześniej form kolorystycznych. Zmiany, choć dramatyczne, nie były bardziej imponujące niż zmiany, jakich od wieków dokonywali hodowcy zwierząt domowych.
Po cóż ze zmian diametralnych, znaczących bądź radykalnych — albo zwyczajnie: dużych, istotnych czy znacznych — robić dramat? To już prędzej dramatycznym (choć byłoby to grubą przesadą) nazwać możemy przekład powyższego ustępu, ale nie same wspomniane zmiany. Wprawdzie internetowy WSJP PAN odnotowuje to nowe znaczenie, lecz, uwaga, z kwalifikatorem „kwestion.”. A i w angielszczyźnie to znaczenie jest stosunkowo nowe, liczące sobie, o ile się nie mylę, zaledwie kilka dekad. Tak czy inaczej nie dajmy się zwariować: to dość świeża kalka w polskim, niestosowna w poważnych publikacjach.

Licentia translatica musi znać swoje miejsce w szeregu. A jak się grubiańsko rozpycha łokciami, trzeba jej zapędom stanowczo huknąć w ucho: No pasarán!


© Paweł Jarosław Kamiński 2022

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz