W świecie anglojęzycznym w 2011 roku nakładem wydawnictwa Zondervan ukazały się dwie swoiście bliźniacze, komplementarno-polemiczne względem siebie szczuplutkie prace: For Calvinism (Za kalwinizmem) Hortona oraz jej apofatyczna siostra Against Calvinism (Przeciw kalwinizmowi) Rogera Olsona (znanego u nas z ogłoszonej drukiem w 2003 roku 692-stronicowej broszurki pt. Historia teologii chrześcijańskiej). Duet z miejsca zdobył uznanie czytelników i zyskał status lektur obowiązkowych dla każdego, kto interesuje się debatą na linii arminianizm–kalwinizm. Bliźniaczość polega na zbliżonym projekcie okładek, identycznej liczbie stron (dwieście osiem), kurtuazyjnym geście w postaci zawarcia słowa wstępnego przez autora antytetycznej pracy, jednakowym układzie graficznym wnętrza etc.
Jak wskazują tytuły, książki są względem siebie ideowymi negatywami, przy czym autorzy właściwie cały czas poruszają się w ramach stanowisk wypracowanych przez reformację w XVI wieku i na początku XVII: za datę graniczną można by uznać synod w Dort (1618-19), podczas którego niejako uszczegółowiono różnice między dwoma stronnictwami, reprezentowanymi dziś przez Hortona i Olsona, tak jak illo tempore na soborach: nicejskim, konstantynopolitańskich (trzy pierwsze) i chalcedońskim, sprecyzowano poglądy dotyczące bóstwa Chrystusa i osobowości Ducha Świętego. W ogniu sporów klarują się i niuansują definicje i terminy, dzięki czemu łatwiej zająć świadome stanowisko w danej sprawie. Co niektórzy z kolei uważają, że mocne skrystalizowanie poglądów stanowi przyczynę wielu niepotrzebnych sporów, które na przestrzeni stuleci wielokrotnie rozdzierały łono chrześcijaństwa.
W minionym roku słowo ciałem się stało: oficyna Tolle Lege w ramach serii „Intelektualne wstrząsy” wypuściła Za kalwinizmem Michaela Hortona. I choć pierwsza część lustrzanej dylogii ujrzała światło dzienne po polsku, a druga pozostaje jedynie w zasięgu osób dobrze władających angielszczyzną, to jednak również myśl Hortona lepiej przyswoić sobie z oryginału niż za pośrednictwem tego przekładu, któremu kudy do wersji amerykańskiej.
Z tego, co mi wiadomo, w swoim czasie rysowały się plany opublikowania tłumaczeń obu pozycji, co byłoby znakomitym posunięciem, analogicznym do zabiegu poczynionego przez zaoceanicznego wydawcę. Ostatecznie jednak projekt nie wypalił i książka Olsona, napisana z perspektywy arminiańskiej, nie doczekała się księgarskich półek w naszym kraju. I raczej nie doczeka, bo nie zanosi się na zmianę stanu rzeczy. Czyżby nasi arminianie byli mniej zorganizowani? Bardziej rozproszeni? Gnuśni? A może po prostu rodzimi kalwiniści mają znacznie większe parcie na druk opracowań apologetycznych? Odłóżmy te pytania na bok i przejdźmy do oceny jakości polskiego tłumaczenia. Jerum pajtasz, co tu się nie wyprawia!
Kiedy przekładacz poprawnie odczytuje myśl Hortona, tłumaczenie jest szkolne, słownikowe i pozbawione polotu. W innych przypadkach, a tym na imię legion, już to nazbyt często idzie zbyt niewolniczo w ślad za oryginałem, już to zmyśla tam, gdzie go nie rozumie. A tym samym bynajmniej nie pomaga autorowi, przeciwnie — mimowiednie kopie pod kim dołki. Nie czuje języka polskiego, przez co nie porusza się w nim swobodnie i nie potrafi dobierać odpowiednich słów ani wyrażeń. Nie ma refleksji nad stosownością danego leksemu ani frazy w deliberacjach autora. Nie potrafi udatnie odtworzyć zadanego przewodu myślowego. Słowem, brak mu dwóch zasadniczych umiejętności translatorskich: dobrego zrozumienia języka wyjściowego (a co za tym idzie argumentacji autora) i umiejętnego, płynnego wyrażenia treści oryginału w języku docelowym.
W polskiej odsłonie wywód prowadzony jest niespójnie, średnio wiadomo, co z czego wynika i do czego autor się odnosi się w kolejnym zdaniu. Przez to wypowiedzenia łączą się ze sobą sztucznie, jakby przynależały do różnych tekstów. Bardzo źle się stało, że za robotę wziął się teolog zamiast profesjonalnego tłumacza. Wskutek takiej decyzji wydawcy Horton jawi się nam jako teolog raczący czytelnika chaotycznym zlepkiem zdań, bombardujący niezbornymi komunikatami. Niepoukładany.
Podobnie jak nie mieli szczęścia do polskich przekładaczy choćby akuszer dekonstrukcjonizmu Derrida (vide M.P. Markowski, «Przy ryzyku, że będzie to zaskoczeniem». Uwagi o tłumaczeniu Derridy, „Literatura na Świecie” 1998, nr 11-12, s. 248-261) czy zdegenerowany Markiz (R. Engelking, O polskim Sadzie, „Literatura na Świecie” 1995, nr 8-9, s. 332-349; A. Siemek, Sade w piekle chichocze (a ja biję na alarm), „Literatura na Świecie” 1999, nr 4, s. 245-264) — choć akurat w tym drugim przypadku żadna to strata — którym nasi spaprali robotę i zszargali opinię autorów piszących z głową i sensem, tak też oficyna Tolle Lege wyświadczyła niedźwiedzią przysługę amerykańskiemu teologowi. Dla subtelnego czytelnika polskiego sprawia tenże wrażenie mętniaka, dokonstrukcjonisty albo cymbała. Kto dobrnie do końca książki, może oszołomiony z ręką na sercu, a drugą łapiąc się za głowę, zakrzyknąć: Koniec i bomba, a kto czytał (szukając sensu i klarowności), ten trąba!
Dawnom nie widział takiej jatki translatorsko-redaktorskiej. Nagromadzenie kalectw i niedołęstw językowych oraz baboli translatorskich szokuje. Polski Horton przywołuje wspomnienia lektur przekładów tandetnych horrorów, którymi raczył nas dom wydawniczy Phantom Press w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Ale to były szalone czasy chaosu i wolnej amerykanki na rynku wydawniczym, dziś powinno być zupełnie inaczej. I poniekąd tak właśnie jest: szereg co rzetelniejszych oficyn dba o przekłady, starannie dobiera tłumaczy, eksponuje ich nazwiska na okładce, świadomość znaczenia, wkładu i współautorstwa tłumacza wzrasta w społeczeństwie. Zmiany te jednak najwyraźniej nie zostały zauważone przez większość wydawnictw, ze szczególnym wskazaniem na środowiska mniejszości wyznaniowych. Jak powieścidła Guya N. Smitha we wspomnianej oficynie, Za kalwinizmem to również horror. Tyle że translatorski.
Tłumaczenie to sztuka interpretacji, tropienia sensu i operowania językiem. Solidny przekładacz non-stop rysuje w głowie ścieżki, którymi mogła biec myśl autora, i wybiera najlogiczniejszą, najtrafniejszą wykładnię, choć rzecz prosta nie chroni to w stu procentach przed mylnym odczytaniem oryginału. Aby nabyć odpowiednie kwalifikacje translatorskie, potrzeba lat pracy (nieraz tytanicznej): ogromu godzin spędzonych na pławieniu się w polszczyźnie, napawaniu się rozmaitymi stylami, wykonywaniu translatorskich wprawek, zaznajamianiu się z usterkami w tłumaczeniach oraz błędami popełnianymi w języku polskim, czytaniu opracowań na temat przekładów, lekturach dobrych polskich stylistów. Trzeba po prostu uwielbiać polszczyznę i rodzimą literaturę, interesować się traduktologią (wystarczą dwie, trzy półki publikacji przekładoznawczych, które wprowadzają w arkana sztuki translatorskiej: dziś jest takiej literatury po polsku całe mnóstwo, w tym wydawnictw ciągłych). Naturszczycy w tej branży z pewnością się trafiają, ale ich również nie ominie dużą część ciężkiej pracy przysposabiającej do profesji.Dorozumiana zwierzchność
Publikacja Hortona dotarła do polskiego czytelnika w kształcie, który nie zaznał redaktorskiego ołówka na schwał. Jakie konkretnie zarzuty kieruję pod adresem strony formalnej tego tytułu, która nie pozostaje bez wpływu na odbiór treści, a częstokroć uderza wprost w samą treść?
Choć należy pochwalić unikanie wyszukanych wyrazów „implicytny” i „eksplicytny” na rzecz „dorozumiany” i „wyrażony wprost” (książka Hortona nie wpisuje się w ramy dyskursu akademickiego, lecz ujmuje rzecz popularyzatorsko), to jednocześnie warto zaznaczyć, że dobrze by było przeprosić się niekiedy z synonimami, jak choćby „domyślny”, „domyślnie”, „w domyśle”, „czytaj” „ogródkami”, „nie wprost”, „nie bezpośrednio”, „explicite” czy „implicite”; zauważmy, że dwa ostatnie są powszechniejsze w polskich tekstach niż pokrewne im formy przymiotnikowe. Tu i ówdzie co prawda pojawia się bliskoznaczny ekwiwalent „domyślny” (s. 22, 75), ale nie mające uzasadnienia powtarzanie na niedużej przestrzeni przymiotnika „dorozumiany”, mimo wszystko niecodziennego, jest niezbyt niefortunne i rzuca się w oczy, odciągając uwagę od treści zasadniczej (zob. strony 25, 26, 29 Wprowadzenia).
Synonimia musi być nieodłączną towarzyszką przekładacza, który zamyśla wykonać dobrą robotę: słowniki synonimów i wyrazów bliskoznacznych należą do podstawowego szpeju tłumacza, zawsze trzyma się je na podorędziu jako artykuł pierwszej potrzeby, a nie w odwodzie na wypadek pożaru. Dodajmy, że angielski jest bardziej niż polski tolerancyjny dla powtórzeń. Ale wszystko to furda, do tego wynikająca po części z subiektywnego poczucia swojskości bądź obcości jednostek leksykalnych; po części, gdyż trafność ich użycia w konkretnym tekście zahacza jednak o obiektywizm.
Ciekawą propozycją jest oddanie terminu God’s sovereignty. Miast pójść na łatwiznę i użyć narzucającego się ekwiwalentu „suwerenność Boga”, tłumacz podsuwa nam „Bożą zwierzchność”, „Boże zwierzchnictwo”, „zwierzchność Boga” i „boską zwierzchność”. Pozostawiam otwartym pytania, na ile trafne to odpowiedniki i czy w przypadku terminu nie należałoby zachować go w jednolitym kształcie, akurat tym razem od synonimii stroniąc.Kościół
Rzecz kolejna, podobnie jak powyższa stosunkowo błaha (choć z drugiej strony ortografia to nie przelewki): brak jednolitości pisowni słowa „Kościół” w znaczeniu wspólnoty wierzących bądź organizacji. Raz widzimy dużą (lub jak kto woli: wielką) literę (s. 27), raz małą (s. 19, 22, 31, 32), kiedy indziej taką i taką na jednej stronie (s. 33, 40, 94), jakby tłumacz chramał na dwie strony. Polszczyzna w tej materii dowolności nie pozostawia i zaleca zapis wielkoliterowy, czyli odmiennie niż w znaczeniu: budynek, miejsce modlitwy chrześcijan. Z kolei spójność w obrębie jednego dzieła to wymóg, by tak rzec, estetyki i porządku formalnego.
Ostry cień mgły
Zanika sztuka czytania ze zrozumieniem. Gdyby bowiem redaktor przeczytał uważnie np. zdanie: „Teologia nie może zaakceptować interpretacji zawodzącej w okazaniu szacunku całości Bożego Słowa jako czegokolwiek więcej niż teorii naukowców” (s. 24), od razu dostrzegłby opary niejasności i zażądał wyjaśnień od tłumacza albo zaczął główkować, jak rzecz skorygować, żeby czytelnik w lot pojął, o co autorowi idzie, bez drapania się po głowie lub pochłaniania kolejnych zdań bez zrozumienia poprzedniego. Czyżby wnikliwa lektura, wymagająca przeżucia każdego zdania, była już na wymarciu nawet wśród tłumaczy i redaktorów?
Troszkę to wina skrótowego oryginału (No more than a theory in the sciences can theology accept an interpretation that fails to respect the whole counsel of God), ale w przekładzie można było rzecz odrobinę rozświetlić, choćby tak: „Podobnie jak teoria w naukach ścisłych, wykładnia w teologii musi mieć wymiar kompleksowy, czyli uwzględniać Słowo Boże od a do zet”. Przy okazji widać brak znajomości angielskiego wyrażenia fail to do something, które w formalnym rejestrze oznacza zazwyczaj po prostu not to do something; identyczny problem jest na s. 136, gdzie czytamy: „Nawet jednak łagodniejsze wersje takich teorii zawodzą w rozpoznaniu [fail to recognize], że Boże prawo nie jest tylko (...)”.
Czy to odosobniony przypadek mętniactwa? Absolutnie. Oto garść innych tego typu wyimków:
- „Kalwin, zwłaszcza przeciw radykalnym anabaptystom, przedstawia wyzwanie, które warto przytoczyć w całości (...)” (s. 61).
- „Życie w napięciach jest trudniejsze: słuchanie tego, co Bóg powiedział, powściąganie jednak naszej ciekawości w wykraczaniu poza Jego Słowo” (s. 51).
- „Kościoły reformowane mogą tylko cieszyć się z nowego zainteresowania naukami hołubionymi i zbyt często uważanymi za oczywiste” (s. 33).
- „Dlatego więc grzech mierzony jest wedle jego [Dawida] relacji do Boga, za jakkolwiek podły czy cnotliwy czyn nie uważalibyśmy go my”. Poza mglistością widzimy tu nieumiejętne oddanie konstrukcji X is measured by Y jako „iks jest mierzone igrekiem” zamiast „miarą iksa jest igrek” (z tym samym błędem mamy do czynienia na s. 73, gdzie czytamy, że „godność stworzonej natury odmierza głębię naszego upadku”).
Na stronie 25 mamy bełkotliwe: „Problemy będące przedmiotem sporu są więc głębsze niż te proste odpowiedzi [kontekst nie mówi o żadnych odpowiedziach]. Nie rozwiążemy ich, dodając po prostu szczyptę kalwińskiej ufności łasce do szczypty arminiańskiego nacisku na ludzką wolę i wysiłek”. Powinno być: „Mimo to nie wystarczy kalwińską pewność łaski połączyć z arminiańskim podkreślaniem woli i wysiłków człowieka — i po krzyku. Spór ma głębszy wymiar”.
Takich zbełtań myślowych w całej książce uświadczymy całkiem sporo. Inny przykład: „Poza Chrystusem istnieć może tylko «próżne [...] poznanie Boga», szybko zmieniające się w ocet bałwochwalstwa i przesądu, jakkolwiek głośno niewierzący (Kalwin odnosi się tu do muzułmanów) nie zarzekali się, że Stwórcą nieba i ziemi jest Bóg” (s. 74-75). Żeby zdanie miało ręce i nogi, trzeba oczywiście dodać tryb przypuszczający i usunąć ostatnie „nie”: „choćby nie wiem jak głośno niewierzący (Kalwin odnosi się tu do muzułmanów) zarzekali się, że Stwórcą nieba i ziemi jest Bóg”.
Kolejną perełką jest zdanie ze s. 63: „To dlatego w istocie ludzkość pozostaje w pewnym sensie nosicielem Bożego obrazu i wspólnikiem w przymierzu, choć w swej grzeszności nękana jest bałwochwalstwem i wyszukanymi knowaniami prowadzącymi do religijnego odstępstwa” (Indeed, this is why humanity remains in some sense God’s image-bearer and covenant partner, even though in their sinfulness they are filled with idolatry and sophisticated schemes of religious distortion). A można było rzecz oddać po ludzku chociażby tak: „Dlatego właśnie ludzkość wciąż w pewnej mierze nosi obraz Boga i uczestniczy w przymierzu, mimo że w swej grzeszności przepojona jest bałwochwalstwem i tryska głupio mądrymi pomysłami, które wypaczają religię”.
Strona 64 raczy nas takim cudeńkiem: „Tak jak odporność Boga na grzech wynika z Jego naturalnej dobroci, bardziej niż z jakiegokolwiek zewnętrznego przymusu, tak samo prawdziwe jest to w odwrotności w przypadku grzeszników”. Poprawnie: tyle że odwrotnie.
Akcent
Sztuka właściwego położenia akcentu w zdaniu jawi się spowita całunem tajemnicy, jak gdyby język polski przynależał do sfery scientia occulta. A przecież idzie o rzecz zasadniczą. O zachowanie logiczności wywodu i uniknięcie bałaganu w narracji. O naturalne, gładkie przechodzenie do nowych informacji. Inaczej tekst staje się zlepkiem pozornie związanych ze sobą zdań, który udaje zborny komunikat.
Mylne rozpoznanie przez tłumacza novum i datum dalece utrudnia lekturę: czytelnik musi nieraz cofać się kilka zdań, żeby się zorientować, czy jest tak zmęczony lub niegramotny, że nie rozumie, co czyta, czy też może autor goni w piętkę albo zaplątał się we własne słowa. Tymczasem po zerknięciu do oryginału okazuje się, jak prawie zawsze w takich przypadkach, że mamy do czynienia z translatorską wywrotką, która zaburzyła tok narracji przez błędny szyk wyrazów w zdaniu, psując robotę autorowi i tym samym narażając na szwank jego reputację.
Jak się szacuje, anteny posiada ponad dwa miliony rodzin.Jak się szacuje, ponad dwa miliony rodzin posiada anteny.
Ja w przedmiocie kartofli
„W przedmiocie” pasuje co najwyżej do stylu kancelaryjnego. „Przedmiot” w znaczeniu „kwestia, sprawa, zagadnienie, temat” przynależy wprawdzie do stylu książkowego, ale wyrażenie „w przedmiocie” (s. 24, 25, 42, 46, 97, 98, 142) zalatuje paskudnie żargonem urzędniczym.
Z których niektóre
Fragmenty, gdzie w jednym zdaniu pojawiają się wyrazy o wspólnym rdzeniu lub podobnym brzmieniu, cechuje doprawdy niezwykła uroda:
- „Wielu ludzie żywi pewne konkretne przekonania na temat tego, do czego doprowadzi kalwinizm na podstawie nieporozumień co do tego, czego kalwinizm naucza i do czego w konsekwencji prowadzi” (s. 17).
- „W istocie tragiczna istota naszego zepsutego istnienia mierzona jest wysokością (...)” (s. 52).
- „Wizja Boga przyjęta w tej książce jest wizją Boga zarówno niezrównanie wspaniałego (...)” (s. 12).
- „To opowieść o odkupieniu skupiona na osobie i dziele Jezusa Chrystusa” (s. 301).
- „Podobnie jednak powiedzieć można byłoby o całym zastępie nauk, co do których kalwiniści i arminianie zgadzają się, że Pismo ich jasno naucza (...)” (s. 25).
Przestankowanie
Oprócz standardowego nadmiaru bądź niedomiaru przecinka trafiają się zdania, gdzie nieobecność takowego prowadzi do mętniactwa lub mylnego rozumienia zdania (brak przecinka zaznaczam w nawiasie):
- „Wielu ludzie żywi pewne konkretne przekonania na temat tego, do czego doprowadzi kalwinizm (,) na podstawie nieporozumień co do tego, czego kalwinizm naucza i do czego w konsekwencji prowadzi” (s. 17).
- „Jak podnosi Paweł w rozdziałach od dziewiątego do jedenastego Listu do Rzymian, Bóg usunął gałęzie, które nie przyniosły owocu (,) po to, by wszczepić dzięki gałązki — i wróci On do etnicznego Izraela, gdy misja wśród pogan zostanie wypełniona” (s. 84).
Po inicjalnych słowach w rodzaju „jednocześnie”, „ponadto” czy „ponownie” tłumacz nierzadko stawia (na modłę anglosaską) zbędny przecinek, co kłóci się z duchem polszczyzny:
- „Jednocześnie, upadek nie zniweczył woli bardziej niż zniweczył umysł, zmysły czy jakikolwiek inny przymiot człowieka” (s. 57). Tu, jak widzimy, brakuje też przecinka po „bardziej”.
- „Ponadto, Boży obraz nie jest koncepcją wyłącznie indywidualną (...)” (s. 55).
- „Ponownie, troskę Kalwina o stanowisko podtrzymujące trwałość Bożego stworzenia podkreśla (...)” (s. 61).
Zarówno nie tylko
W wielu miejscach „zarówno... jak (i/też)” oraz „nie tylko... lecz/ale także/również” zaczynają się, ale już nie kończą (s. 12, 13, 83, 89). Pierwszy człon dynda sobie w próżni.
Ani
Odchodzi w przeszłość umiejętność stosowania słowa „ani” w miejsce „czy”, „lub” oraz „i” w zdaniach zaprzeczonych. Jest tego bezlik (s. 23, 25, 27, 40, 41, 43, 48, 61, 62, 65, 67, 72, 78, 81, 82, 136). Trzy konkrety dla zilustrowania problemu:
- „Reformatorzy nie mieli przekonania, że zaczynają od nowa czy [ani] że stawiają po wiekach ciemności Kościół na nowo” (s. 27).
- „Bóg nie jest twórcą grzechu, gdyż nie jest On jego bezpośrednią przyczyną lub [ani] bezpośrednim sprawcą (...). Oznacza to, że Bóg nie czyni, nie stwarza czy [ani] nie przymusza stworzeń do zła” (s. 72).
- „(...) nie jest to jednak pogląd ograniczony do Kalwina i [ani] jego dziedziców” (s. 82).
Izrael
Tłumacz pod kątem gramatycznym nie odróżnia Izraela państwa od Izraela ludu. W tym drugim znaczeniu „Izrael” zachowuje się w bierniku jak imię, nie jak w poniższych zdaniach:
- „Bóg wybrał spośród narodów Izrael” (s. 83).
- „(...) Bóg wybrał Izrael jako swój wyjątkowy lud (...)” (s. 83).
- „I czy taki pogląd nie oznacza, że Kościół zastąpił Izrael?” (s. 84).
Bylejakość polszczyzny
Słaba polszczyzna widoczna jest w każdym akapicie, ba, niemal w każdym zdaniu natykamy się na chropowatości, wyboje, rachityczne konstrukcje, kalekie twory świadczące o braku umiejętności sprawnego wyrażania się po polsku na piśmie, np.:
„Ignorowanie tych napięć (pokusa irracjonalizmu) lub rozwiązywanie tych napięć (pokusa racjonalizmu) są zawsze łatwymi wyjściami” (s. 51) Zaimek „ich” z pewnością uładniłby kształt tego niezręcznego zdania, gdyby wstawić go w miejsce „tych napięć”.
Zbyt wiele występuje w tekście strony biernej, co skutkuje przesunięciem stylistycznym w stronę sztywności i drewniactwa. W sąsiadujących zdaniach jest nieraz ich tak duże nagromadzenie, że odnosi się wrażenie, jakbyśmy czytali raport urzędnika.
W wielu, ale to wielu miejscach tłumacz proponuje nieporadne odpowiedniki, przyprawiając zdania o kalectwo, np. ironically to dla niego „co ironiczne”. Słowo „sznyt” jest mu obce znaczeniowo, co nie przeszkadza w stosowaniu go: „Ten charakterystyczny sznyt [ang. emphasis] reformowanej antropologii można rozpoznać u wielu spośród uczniów Kalwina (...)” (przypis na s. 56).
Określanie nauk religijnych mianem doktryn nie należy do najlepszych pomysłów. Polska „doktryna” jest raczej systemem nauk aniżeli jedną z nich. Doctrines w kontekście religijnym danego wyznania oddamy więc zazwyczaj jako „nauki, prawdy wiary, artykuły wiary”.Tłumacz ponadto:
— Nie odróżnia „dalece” od „daleko”:
- „Dalece bardziej powinniśmy cieszyć się z naszej przyjaźni z arminiańskimi braćmi i siostrami!” (s. 25).
- „Teologia reformowana była dalece bardziej niż luteranizm «sportem drużynowym» (...)” (s. 41).
Na granicy błędu i dobrego smaku
Mało eleganckie z punktu widzenia dobrego stylu, a przez część językoznawców uważane wręcz za błąd, jest zaczynanie zdań od „zaś” (s. 53, 58, 69, 79, 89), stosowanie słowa „unikalny” w miejsce „niepowtarzalny, wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju” (tu jako przekład unique — s. 20, 101), nadużywanie słowa „relacja” w znaczeniu „stosunki, więź, zależność, związek, powiązanie” (s. 57, 68, 79, 99, 101). Nadal nie cieszy się akceptacją w poważnych tekstach konstrukcja „nie iks, a igrek” (s. 19, 97). Można było tego wszystkiego Hortonowi oszczędzić. No, gdyby jeszcze tłumacz był dobrym stylistą, dałoby się takie wysławianie podciągnąć pod celowe zabiegi świadomego pisarza, uznając je za elementy przynależące do jego maniery.
Składnia
Duet redaktor–tłumacz ewidentnie nie radzi sobie z polszczyzną, skoro przepuścił szkolne błędy w rodzaju:
- „Nadal na tym etapie płytko zaznajomieni z reformowanym nauczaniem miotamy się od jednej skrajności do drugiej, nie rozumiejąc i wykoślawiając to nauczanie” (s. 18).
- „(...) która znajduje spełnienie w i przez Chrystusa” (s. 23).
- „(...) kondycji istot ludzkich przed i po upadku (...)” (s. 26).
- „Boża sprawczość działa nad, w i za sprawczością stworzeń (...)” (s. 101).
- „Mój podstawowy problem z kalwinizmem, który Mike reprezentuje i broni (...)” (s. 12). Mamy tu dodatkowo błąd polegający na tym, że czasownik „bronić” winien przyjąć w tym znaczeniu rekcję dopełniaczową, nie biernikową. Notabene kilka linijek niżej „bronić” połączone jest już z prawidłowym przypadkiem.
- „Stanowi [książka] pomocny wkład w trwającą wciąż dyskusję i debatę na temat Bożej zwierzchności, która toczy się między protestantami” (s. 13).
Again
W pozycji inicjalnej to angielskie słówko nie oznacza, jak by chciał tłumacz, „ponownie” (s. 61, 63, 64), lecz „ponadto, co więcej, w dodatku, mało tego”.
Idiomy
Nie zostały oszczędzone także wyrażenia idiomatyczne. Tłumacz pali je koncertowo:
- „Pinnock nabija kołczan terminami takimi jak (...)” (s. 100)
Jakimiż torami biegły myśli tłumacza? Ang. to stack the deck oznacza m.in. „manipulować”.
- „Uczynieni zostaliśmy na Boży obraz i podobieństwo, raczej jako analogie niż odłamki starszej całości” (s. 101).
Określenie a chip off the old block oznacza kogoś podobnego kubek w kubek. Tu można było dać „raczej jako analogi aniżeli klony”.
Nieznane jest też wyrażenie lock, stock and barrell: „Ponadto Spuregeon nie przyjmował systemu kalwińskiego «od piwnicy po dach»” (s. 27). Poprawnie: „z całym dobrodziejstwem inwentarza”.
Znajomość angielszczyzny
Słaba orientacja w zawiłościach angielskiego przybiera również takie postacie:
- „Kalwin (...) rozpoznaje paradoks lezący w sercu każdej wielkiej doktryny wiary” (s. 51). Ang. recognize to m.in. „uznawać istnienie, dostrzegać”. Ten sam znajdziemy na s. 136: „Nawet jednak łagodniejsze wersje takich teorii zawodzą w rozpoznaniu [fail to recognize], że Boże prawo nie jest tylko (...)”.
Inicjalne wyrażenie in fact bywa kalkowane jako „w istocie” (s. 29). W tłumaczeniach najczęściej się je pomija, to typowa dla angielskiego wata słowna.
Questions potrafi być, wbrew kontekstowi, który nie mówi nic o pytaniach, przekładane jako „pytania” zamiast „kwestie, zagadnienia”:
- „Czytasz tę książkę zapewne dlatego, że pytania te budzą twoją ciekawość” (s. 22).
- „Wszystkie te sprawy nie są spekulacjami (...), ale jednymi z najbardziej praktycznych i najważniejszych pytań. z jakimi zmagamy się w codziennym życiu” (s. 26).
- „(...) każdy studiujący Pisma wierzący musi zmierzyć się z pytaniami leżącymi w sercu tej historycznej debaty” (s. 26).
Jak to często z angielskim leksemem agenda bywa, także tłumacz Hortona się na nim wykłada, pisząc na s. 137:
„Odkupienie nie zajmuje wysokich miejsc na listach programowych ani katolików, ani protestantów”.
Czymże — prócz oferowanych przez różne platformy pakietów z kanałami TV — miałaby być „lista programowa”, pozostaje zazdrośnie strzeżoną tajemnicą i czytelnik sam musi dociec, co też tłumaczowi chodziło po głowie podczas pisania tego ustępu. A przecież można było przełożyć rzecz np. tak: „Odkupienie nie ma wysokich notowań ani u katolików, ani u protestantów”. Ewentualnie na inne sposoby: „Odkupienie nie cieszy się dużą popularnością ani u katolików, ani u protestantów”; „Odkupienie nie ma brania / wzięcia / wysokiej pozycji ani u / wśród katolików, ani u / wśród protestantów”; „Odkupienie nie cieszy się wzięciem / braniem ani u / wśród katolików, ani u / wśród protestantów”. No i gdzie uciekło contemporary? Oryginał mówi wszak: The atonement is not high on the contemporary agendas of either Catholics or Protestants.
Controversy to u Hortona najczęściej nie, jak by chciał tłumacz, „kontrowersja”, lecz „spór, polemika, debata”. Błąd ten być może wynika po części z nieznajomości różnic znaczeniowych między tymi polskimi słowami, co prowadzi do osobliwych lub nonsensownych stwierdzeń:
- „Jako że porusza się w niej [debacie kalwinsko-arminiańskiej] wiele pytań [znów nieszczęsne „pytania”] dotyczących pojmowania Boga, nas samych czy zbawienia, nie dziwi, że kontrowersja ta budzi ciekawość i powoduje konflikty” (s. 22).
- „Wiele było kontrowersji w historii Kościoła w przedmiocie tych doktryn” (s. 25). W tym zdaniu widzimy wyjątkowe nagromadzenie kwiatków: kontrowersje, w przedmiocie, doktryny.
- „Jest ona [predestynacja] pokarmem dla modlitwy i dziękczynienia, nie dla kontrowersji i spekulacji” (s. 40).
Fraza do justice zamiast „wyjaśnić, wytłumaczyć” zostaje przełożona absurdalnie: „Jeśli kalwinizm nie potrafiłby zadośćuczynić ustępom przytaczanym przez arminian, oznaczałoby to, że nigdy nie był prawdziwy”. Całe to zdanie jest jednym wielkim nieporozumieniem. Użycie trybu warunkowego zamiast czasu teraźniejszego jest to zupełnie niezasadne, ponadto mówienie o tym, że kalwinizm w tej sytuacji nie byłby „prawdziwy” też gubi sens oryginału, który używa przymiotnika inadequate, znaczącego lacking, insufficient, tu: wadliwy, szwankujący, kulejący, niedomagający.
Mainline theologians to rzekomo „prawowierni teologowie (s. 136) zamiast „głównonurtowi, mainstreamowi”, ewentualnie „uznani, cieszący się uznaniem, popularni, powszechnie znany, główni”.
Na s. 102 czytamy, że Bóg jest „hojny i rozrzutny” (generous and liberal). Co jak co, ale „rozrzutny” pasuje tu jak wół do karety. Angielska konstrukcja jest w zasadzie tautologiczna, więc można by się obejść jednym przymiotnikiem, ewentualnie dać mniej masłomaślany ekwiwalent „hojny i wielkoduszny”.
W przypisie na s. 99 czytamy: „Próżnością jest spierać się, że...”, i zaraz dalej: „Próżnością jest mówić, że...”. Konstrukcja It is vain (to argue, to say itp.) oznacza zwyczajne „nie ma sensu, nie ma po co”.
Użycie na s. 97 „Kalwarii” jako odpowiednika ang. Calvary nie jest naturalne. Spełnia ten warunek „Golgota”.
Na tej samej stronie widzimy ewidentną kalkę z politpoprawnego angielskiego, która dodatkowo myli czytelnika, sugerując, jakoby chodziło o odpowiedź Boga lub człowieka: „Bóg mógłby podjąć decyzję o zbawieniu każdej istoty ludzkiej niezależnie od jego czy jej odpowiedzi na ewangelię”.
W zdaniu: „Pragmatyzm, konsumeryzm, samodoskonaleniowy moralizm [poprawnie: moralność spod znaku „zrób to sam”] i narcyzm są po prostu objawami choroby (...)”, tłumacz dowodzi, że nie rozumie kontekstu ani nie zna drugiego, pejoratywnego znaczenia słowa consumerism — „konsumpcjonizm”, bo o to właśnie pojęcie Hortonowi chodzi.
Otwierające zdanie historically nie oznacza po prostu „historycznie”, lecz „historycznie (rzecz) biorąc”: „Historycznie, liberalny arminianizm ostatecznie zlał się z socynianizmem (...)” (s. 49).
Saddle sb with nickname to „nadać przezwisko, przezwać”, nie zaś neutralne „opatrzyć mianem” (s. 27).
Predestined purpose to raczej nie „predestynowane przeznaczenie” (s. 64), ale „ustalone z góry przeznaczenie” lub „z góry ustalony przez Boga cel / plan”.
World of difference betweeen the two to nie okropnie dosłowne „między tymi dwiema postawami leży cały świat różnic” (s. 303), tylko po prostu „ogromna / kolosalna różnica”.
VariaJuż w przedmowie nadziewamy się na dosłowny przekład I should have known better: „Powinienem jednak był wiedzieć lepiej” (s. 11), choć należało to przełożyć zupełnie inaczej, tak żeby zdanie brzmiało w kontekście naturalnie, np. „Że też w ogóle tak pomyślałem!” albo „Że też mogłem tak pomyśleć!”.
Na s. 25 widnieje cytat z Księgi Apokalipsy 7:10 (opatrzony siglum Obj. 7:10), podczas gdy w oryginale chodzi o bardzo podobny, ale starotestamentowy fragment z Jon 2:9 (w polskich Bibliach Jon 2:10).
W wykazie na s. 6 brak wyjaśnienia użytych w przekładzie przypisowych skrótów: FZ (s. 118), CD (s. 142), CR (s. 41) i KKK (s. 53).
Nie odnaleziono (s. 41) źródła fragmentu mówiącego o usprawiedliwieniu jako „pierwszym artykule religii chrześcijańskiej”, mimo że autor podał je w przypisie (3.11.1). (W moim wydaniu Podstaw religii chrześcijańskiej Kalwina — bo właśnie do tego dzieła reformatora odnosi się cytat — jest to „główny artykuł religii chrześcijańskiej”).
Zamiast „z własnej, wolnej woli” (s. 64) zdecydowanie lepiej brzmiałoby tradycyjne „z własnej, nieprzymuszonej woli”.
Nie wiedzieć czemu „neonomizm” zapisywany jest z dywizem jako „neo-nomizm” (s. 48).
O Charlesie Spurgeonie czytamy pleonastyczne stwierdzenie, że napisał „swoją autobiografię” (s. 27), a „kalwinizm” to dla tłumacza „zwrot” (term) (s. 26).
Cytat z Westminsterskiego wyznania wiary na s. 98 jest wskutek niedbalstwa podany na s. 102 w innej postaci.
Nie od dziś wiadomo, że jeśli stosujemy czasownik „opierać” metaforycznie, łączy się on z przyimkiem „na”, nie „o”: „Apostoł w istocie opiera swoją tezę o Bożej wolności wybierania i odrzucania o to, że zawsze korzystał On (...)”.
Według tłumacza liczba mnoga od słowa „cherub” (anioł) to „cherubimy”. Czyżby kalka z angielskiego (lp. cherub, lmn. cherubim)?
Drugie zdanie akapitu otwierającego Wprowadzenie (s. 17) raczy nas takim oto kwiatkiem:
„Zostań jednym z nich [kalwinistą], a z pewnością stracisz nie tylko ewangeliczny i misjonarski zapał, ale i szczerą radość z osobistej relacji z Chrystusem”.
Tłumacz zapędził się i powielił obecną w oryginale tautologię evangelistic and missionary zeal, zamiast dyskretnie poprawić Hortona, dając tylko jeden z przymiotników: misyjny lub ewangelizacyjny. Dodatkowo „zapał ewangeliczny” to gospel zeal, które to wyrażenie znaczy troszkę co innego niż „zapał ewangelizacyjny”. A skoro już jesteśmy przy leksemie „ewangeliczny”, to mimo zawartych we wstępie od tłumacza wyjaśnień związanych z trudnością przekładu słowa evangelical nie przekonują mnie użyte chociażby na s. 76-77 takie miejsca: „ewangelicy” (popr.: ewangelikałowie, chrześcijanie ewangelikalni, ewentualnie chrześcijanie ewangeliczni), „kościoły ewangelickie”, „ruch ewangelicki w Ameryce Północnej”, „głoszona z większości ewangelickich mównic i katedr, a także będąca wiarą większości ewangelickich ław”. Pasowałby raczej przymiotnik „ewangelikalny”, a może nawet lepiej byłoby po prostu posłużyć się słowem „protestancki”, autor bowiem nie mówi tu wyłącznie o członkach staroprotestanckich Kościołów ewangelicko-augsburskiego, ewangelicko-reformowanego i ewangelicko-metodystycznego.
Na s. 95 mamy mocno kolokwialne „burzyć się”, które nie licuje z tonem oryginału w najbliższym kontekście: „Faryzeusze byli pracownikami, którzy trudzili się cały dzień, a potem burzyli się [were scandalized by], że ich zleceniodawca zdecydował się płacić tak samo tym (to jest poganom), którzy ledwo co zjawili się w pracy”.
Piszemy albo „X będzie robił coś, aż stanie się Y”, albo „X będzie robił coś, póki nie stanie się Y”. Nie należy tych konstrukcji mieszać, jak to zrobiono na s. 71: „Bóg śpiewa głuchym tak długo, aż nie dotknie od wewnątrz ich serc”, oraz 298: „(...) coraz gorliwszemu głoszeniu tej prawy — aż chwała Boga nie przykryje ziemi jak wody pokrywają morza” (interpunkcja za oryginałem).
Warto by zdecydować się pod kątem terminologicznym albo na „łaskę uprzednią” (s. 48), albo na „uprzedzającą” (s. 47 i 48).
Na s. 26 czytamy: „Wszystkie te sprawy nie są spekulacjami prowadzonymi [spekulacje się snuje, prowadzi się rozważania] w duchocie [„duchota” to wymysł tłumacza] wieży z kości słoniowej, ale jednymi z najbardziej praktycznych i najważniejszych pytań, z jakimi zmagamy się w codziennym życiu”. Poprawnie: „Sprawy te nie są oderwanymi / akademickimi / abstrakcyjnymi spekulacjami, lecz należą do najbardziej praktycznych i najważniejszych kwestii, z jakimi zmagamy się na co dzień”.
„Może być ona [teologia] wyrażona wprost lub tylko dorozumiana, jednak każdy studiujący Pisma wierzący musi zmierzyć się z pytaniami leżącymi w sercu tej historycznej debaty” (s. 26). Poprawnie: „Może być ona wyrażona wprost albo dorozumiana, jednak każdy wierzący czytelnik Pisma Świętego musi się zmierzyć z kluczowymi momentami tego historycznego sporu”.
W zdaniu: „Inni mogą wierzyć w nauki kalwinizmu, nigdy nie zmagając się z nimi w swoich sercach — jest ona dla nich niczym więcej jak akademickim rozważaniem” (s. 300), nie dowiadujemy się, o jaką „oną” chodzi. Kontekst bynajmniej nie przychodzi nam z pomocą.
Struktura treści
Redakcja pokpiła także sprawę z układem treści książki. O ile oryginał ma budowę czterostopniową, o tyle polska wersja trójstopniową. A co tam, my Polacy, jacy tacy, wiemy lepiej! I tak w podrozdziale Natura i skutek dzieła Chrystusa na krzyżu śródtytuł Doktryny odkupienia sygnalizuje podrozdział drugiego stopnia, tymczasem jego własne podrozdziały (Zastępstwo w karze, Rekapitulacja etc.) są w polskiej wersji złożone takim samym pismem, czyli względem niego równorzędne. Tak samo podrozdziałem pierwszego stopnia jest Strzaskany obraz (s. 56), a Jak całkowite jest „całkowite” zepsucie?, Czy Bóg jest twórcą grzechu? i Grzech i łaska są podrzędne w stosunku do niego, tyle że... jedynie w oryginale. Również z posłowiem stało się coś niedobrego: zapomniano o nim w spisie treści, a w tekście głównym dodatkowo złożono stopniem pisma wskazującym, jakoby wchodziło w skład rozdziału ostatniego. Pomieszanie z poplątaniem.
Szata graficzna, typografia itp.
Książka po zakupie prezentuje się bardzo estetycznie — biała kapitałka, takaż (twarda) oprawa — ale tylko przez krótki czas, bo praktyczne rozwiązanie toto nie jest, chyba żeby pokryć ją z zewnątrz specjalną powłoką. Tył okładki już mi się zapaprał, choć nie włóczyłem go po podłodze ani ogrodowej grządce. Irytują nowomodnie zwiększone odstępy po każdym akapicie, które de facto, zapewne wbrew zamysłowi typografa, psują efekt wizualny. W zupełności wystarczyłyby wcięcia akapitowe, naprawdę nie musimy papugować Anglosasów. Dodatkowe odstępy mają rację bytu w układzie blokowym, który jednak do większości książek nie pasuje, sprawdza się za to zwłaszcza w dziełach wiekopomnych i o innej strukturze: wykorzystuje się go nieraz w składzie — skoro już jesteśmy przy tematyce religijnej — pism ojców Kościoła, katechizmów czy konfesji (exemplum wydane niedawno przez oficynę MW Westminsterskie wyznanie wiary). Na dobitkę wybrano bezpłciowy krój pisma. Domniemywam, że per saldo miało być elegancko, a wyszło średnio na jeża. Szkoda też, że dzielone są wyrazy między kolumnami przy przechodzeniu z recto na verso, trochę to przeszkadza. Wreszcie, szwankują na stronach 31, 51 i 81 inicjały obłamane, które nachodzą na tekst podstawowy.
Za to po rozłożeniu na płask książka nie wierzga, tylko spokojnie sobie leży i mimo stosunkowo skromnej objętości (304 strony) nie zamyka się samorzutnie, co rzecz jasna należy zaliczyć na plus.
Tylna okładka
Blurb też nie zachęca, choć właśnie powinien przyciągać. Wprawdzie tylna okładka złożona jest ładnie i cieszy oko, ale kiedy przeczytamy umieszczone na niej słowa, okaże się, że wspomniane wyżej najróżniejsze błędy i wpadki również tu występują.
Podsumowanie
Polskiemu Hortonowi zawczasu przydałaby się fachowa obróbka redaktora, który wniknąłby w sens czytanego tekstu i poprawił usterki lub zakreślił tłumaczowi niejasne bądź błędne fragmenty i polecił skorygować robotę. Albo można było rzecz rozegrać jeszcze lepiej: dać zlecenie nie teologowi, lecz zawodowemu tłumaczowi znającemu tematykę książki choćby i średnio, za to oblatanemu w trudnej sztuce przekładu, orientującemu się w meandrach polszczyzny i mającemu wyczucie językowe, który to rep w razie wątpliwości konsultowałby rzecz z teologami — wprawdzie z racji swego fachu tłumacze to rasowe posokowce wśród tropicieli informacji i źródeł, ale i oni muszą się nieraz posiłkować wsparciem specjalistów z danej branży — redaktorowi zaś przykazać pod rygorem kary głównej, by przy lekturze nie przysypiał, tylko miał oczy szeroko otwarte (doskonale wiem, że przy wielogodzinnej pracy z przesuwającymi się na ekranie tysiącznymi wciornastkami niełatwo o ciągłe skupienie: podpieranie zapałkami powiek to chleb codzienny skraplaczy językowych mgławic).
Książki nie polecam z uwagi na wywrotki translatorskie — przeinaczenia, zaburzenia ciągu logicznego zdań, zmętnienia — oraz językowe defekty psujące tok lektury. Redaktor już na wstępie — po pobieżnym oglądzie tekstu — winien translat odwalić osobie, która starała się przełożyć książkę na polski. Że starała się jak najmocniej, szczerze wierzę. Z braku umiejętności wszakże myśl Hortona nam nie tyle przybliżyła, co oddaliła, dodatkowo (bezwiednie) przedstawiając go Polakom jako pisarza mętnego, chaotycznego, ciężkostrawnego. Wprawdzie nieraz czytelnik, obcując z tekstem mglistym, obdarza autora kredytem zaufania i własnej tępocie przypisuje niemożność zrozumienia danego zdania czy akapitu, ale cóż to za pociecha... A Horton w warstwie podstawowej — logiki zdań, sensu ciągu myślowego — trudny bynajmniej nie jest. O tym jednak przekonać się może co najwyżej czytelnik oryginału: między Bugiem a Odrą tego nie doświadczymy. I niestety poprawa przekładu na nic by się zdała: trzeba by machnąć nowe, profesjonalne tłumaczenie, tyle że na to środków w niewielkim polskim światku protestanckim nie ma. Na mur. Przyjdzie nam obcować jedynie z atrapą dzieła amerykańskiego teologa. Urodziwą na zewnątrz, od środka zasię zepsowaną a szpetną.
Anno Domini 2024 pozostają w mocy słowa Piotra Blumczyńskiego sprzed dwóch dekad:
Źle się (...) dzieje, jeśli wskutek przekonań i praktyk danego środowiska przekłady powstające w jego obrębie skazane są z góry na jakościowe upośledzenie, ponieważ (...) tekst tworzony niekompetentnie może wyrządzić więcej szkód, niż przynieść pożytku. Skoro nietrudno jest przewidzieć przykre konsekwencje niedbałego tłumaczenia choćby instrukcji montażu choćby najprostszych urządzeń, można by oczekiwać, że tym większe wyczulenie na jakość przekładu wykażą tłumacze i wydawcy tekstów o tematyce teologicznej, a więc poświęconych kwestiom w opinii wielu niebłahym. Tymczasem na podstawie własnych obserwacji odnoszę wrażenie, że często bywa inaczej, a kompetencja językowa najwyraźniej nie należy do najważniejszych elementów warsztatu licznych tłumaczy anglojęzycznej literatury chrześcijańskiej.
(...) chciałbym jedynie zaapelować o przestrzeganie w przekładzie (czy to tekstów teologicznych, czy jakichkolwiek innych) wypróbowanej przez wieki zasady, która moim zdaniem doskonale podsumowuje konieczne wymagania warsztatowe (i to nie tylko w odniesieniu do lekarzy, z myślą o których została sformułowana): primum non nocere!*